Wikingowie w rogatych hełmach? Starożytni kosmici ukradkiem budujący piramidy? To już przeżytek. Dziś w polskim internecie brylują niepodzielnie turbolechici. Trudno rzucić wirtualnym kamieniem, by nie trafić na starożytne imperium słowiańskie.
Wszystko przez ten chrzest, chciałoby się powiedzieć. Gdyby bowiem Mieszko I wraz ze swoim dworem pod koniec X wieku naszej ery nie przyjął wiary katolickiej, na ziemiach polskich wciąż kwitłoby potężne imperium, budzące przed wiekami lęk Juliusza Cezara i bez zadyszki pokonujące Aleksandra Macedońskiego. Brzmi nieprawdopodobnie? Nie dla turbosłowian.
Fani polskiej mitologii w jej najbardziej fantastycznym wydaniu mają teraz twardy orzech do zgryzienia. Bo chociaż w szkołach nauczanie historii Polski rozpoczyna się zazwyczaj od roku 966 i chrztu Mieszka I, to turbosłowianie uznają tę datę za koniec potężnego słowiańskiego imperium, z którego wywodzą się Polacy. Nowe Święto Chrztu Polski, przypadające na 14 kwietnia, nie budzi więc zachwytu w turbolechickich kręgach. Bo jak świętować coś, co było kompletną katastrofą – pytają.
Co istotne, święto budzi też wątpliwości historyków. Przede wszystkim ze względu na datę, która, jak tłumaczą, jest "konstrukcją hipotetyczną". - Nie mamy żadnych przesłanek źródłowych, aby przypuszczać, że to się wydarzyło akurat w tym dniu. Mało tego: nie jesteśmy w stanie ustalić daty rocznej, ponieważ tutaj też są różne wahania. Historycy i archeolodzy wskazują, że to się mogło wydarzyć między 963 a 968 – objaśnia Artur Wójcik, historyk i autor bloga Sigillum Authenticum. - Ustanowienie święta może spowodować, że błędna data utrwali się w pamięci Polaków. Teraz każdy będzie uważał, że to wydarzyło się właśnie 14 kwietnia 966 roku – dodaje.
Nazwa święta sugeruje, że – kiedykolwiek by się ten chrzest wydarzył – oznaczał automatyczną chrystianizację całej Polski i wszystkich jej mieszkańców. To też jest błędne założenie. - To był tylko chrzest Mieszka i jego dworu – podkreśla historyk.
Święto jednak jest już ustanowione.
Adam i Ewa mówili "gżegżółka", czyli turbosłowianin na trzy sposoby
Turbosłowianie, nazywani również turbolechitami, to funkcjonujące głównie w internecie określenie ludzi, którzy są przekonani, że przodkowie Polaków zamieszkują ziemie nad Wisłą od 11 tysięcy lat. To ponad 11 razy tyle, ile wynosi rzeczywisty wiek Polski. Co do tego zgadzają się prawdopodobnie wszyscy turbolechici. Dalej pojawiają się rozbieżności.
Jak tłumaczy historyk Artur Wójcik, turbosłowianie nie są grupą jednorodną.
- Możemy wyróżnić trzy typy turbosłowianina. Pierwszy to turbosłowianin, który propaguje tezę, że Słowianie byli na naszych terenach od zawsze bądź przynajmniej od epoki brązu. Drugi typ to ludzie, którzy uważają, że być może imperium nie istniało, ale jakieś państwo albo kultura i cywilizacja Słowian na naszych terenach istniały przed Mieszkiem. Natomiast trzeci poziom wtajemniczenia to już kompletna abstrakcja: próby udowadniania, że Słowianie byli pierwszymi ludźmi na świecie, że wynaleźli koło, a Adam i Ewa w raju mówili po polsku. To najbardziej fantazyjny nurt – wylicza Wójcik.
Co warte zaznaczenia już na wstępie – w opinii historyków wszystko to fikcja.
Aleksander z podkulonym ogonem, czyli trochę turbohistorii
Słowiańskie imperium, gdyby faktycznie istniało i wyglądało zgodnie z wyobrażeniami turbolechitów "trzeciego nurtu", byłoby rzeczywiście imponujące. Jego mieszkańcy potykali się z praktycznie każdą istniejącą wówczas armią i budowali swoją przekraczającą granicę wyobraźni potęgę militarną, a w dodatku zdecydowanie wyprzedzali epokę, wprowadzając demokrację i odrzucając niewolnictwo. Królów (z których niemal każdy był oczywiście wzorem cnót i męstwa) wybierali na wiecach.
W internecie na stronie Tajne Archiwum Watykańskie (nazwa odnosi się do miejsca, w którym "wrogowie Lechii" przechowują dowody na jej istnienie i zniszczenie) znaleźć można cały poczet lechickich władców. Zaczyna się on od króla Sarmaty, który miał panować od 1800 roku przed naszą erą, a na którego rzeczywiście powoływała się przed zaborami polska szlachta, pragnąc uwiarygodnić swoje nobliwe pochodzenie. Poczet zamyka rzecz jasna Mieszko I.
Niektórzy z opisanych w poczcie władców doczekali się wyłącznie krótkiej notki wskazującej na rok panowania lub kogo pojęli za żonę. Wielu jednak zostało opatrzonych zaskakująco obszernymi – mimo braku źródeł pisanych z czasów ich królowania – notatkami.
Jednym z lepiej opisanych władców jest Lech II Chytry, nazywany też Lisem lub Listygiem. To właśnie on miał pokonać Aleksandra Wielkiego, który rozzuchwalony swoimi wcześniejszymi podbojami usiłował zhołdować Lechię. W tym celu przysłał do Krakowa posłów z żądaniem hołdu i okupu. Posłowie zostali oczywiście zabici, a Aleksander zdecydował się przykładnie ukarać Lechitów za pomocą krwawego podboju. Lechici jednak nie takie rzeczy już widzieli i przegnali Aleksandra na cztery wiatry. Jak to zrobili?
Jeśli wierzyć turbolechitom, to wojewoda Lech "zasypywał studnie, wycinał sady, budował na rzekach tamy, zmieniając ich bieg, organizował zasadzki tak uporczywie, że widmo śmierci z głodu skłoniło Aleksandra Macedońskiego do wycofania armii". Za swoje zasługi został wybrany na króla.
Nie była to ostatnia wielka potyczka Lechitów. Kilkaset lat później król Lech III Ariowit toczył wieloletnie walki z Juliuszem Cezarem. Przedmiotem militarnego sporu była Galia. Czy trzeba dodawać, że osławiony rzymski strateg przegrał z kretesem? Zwycięski Lechita pojął za żonę starszą siostrę Juliusza Cezara.
Dalej: za króla Mieczysława Słowianie podbili Francję i Hiszpanię, za Radgoszcza zorganizowano wielką wyprawę na Italię, czterokrotnie zdobyto i splądrowano Rzym, a za Jana imperium Lechitów "rozciągało się od Renu na zachodzie aż po Wołgę na wschodzie i od Bałtyku na północy aż po Adriatyk i Morze Czarne na południu", jak podaje TAW.
Polak wynajduje koło, czyli "wszystko jest w genach"
A zatem: starożytni Słowianie pokonali Aleksandra Wielkiego, wojowali (z sukcesami, a jakże) z Juliuszem Cezarem, technologicznie wyprzedzali cywilizacje Sumeru i Egiptu, o podbijaniu Finlandii (przez króla Filana, panującego w latach 1679-1649 przed naszą erą), Hiszpanii i Francji oraz o czterokrotnym zdobyciu i splądrowaniu Rzymu nie wspominając. A raczej - pokonywaliśmy, wojowaliśmy i wyprzedzaliśmy, bo u podwalin turbolechickiej wizji świata leży przekonanie, że ludy, które rzekomo tworzyły to fantastyczne imperium, nie tylko istniały, ale też są w prostej linii protoplastami Polaków. Skąd to przeświadczenie?
Odpowiedzią, jak sądzą turbolechici, są geny. Konkretnie haplogrupa (czyli grupa pewnych wersji genu, położona w specyficznym miejscu na chromosomie) A1r1, obecna między innymi na terenie Polski. Czy skoro widać podobieństwo genetyczne między dzisiejszymi mieszkańcami Polski a odnalezionymi przez archeologów szczątkami osób, które zamieszkiwały te i inne tereny (haplogrupa a1R1 pojawia się bowiem w wielu rejonach świata, między innymi u Węgrów, Irlandczyków i Kirgizów) oznacza, że jesteśmy w prostej linii spadkobiercami tych antycznych cywilizacji? Naukowcy, w przeciwieństwie do "internetowych ekspertów", mają wątpliwości.
- Oczywiście genetyka jest wykorzystywana przez współczesnych badaczy. Ale odnoszę wrażenie, że dla turbosłowian to jest jakieś cudowne narzędzie pozwalające w zero-jedynkowy sposób zdefiniować - Słowianin/nie-Słowianin. Niestety, to nie jest takie proste. Terminy takie jak Słowianin, Celt i tak dalej nie odnoszą się do genetyki, a do języka i kultury. Trzeba pamiętać, że ludy przez tysiąclecia wędrowały, mieszały się ze sobą, także genetycznie – tłumaczy Anna Zielińska, archeolożka i autorka strony Historyczne Bzdury, na której tropi między innymi turbosłowiańską postprawdę.
Archeolożka nie zgadza się również z twierdzeniem, że skoro można natknąć się na osławioną haplogrupę w znaleziskach datowanych na 10 000 lat wstecz, to musi to oznaczać, że Słowianie (zatem: bezpośredni przodkowie Polaków) byli wtedy na tych ziemiach obecni. – Turbosłowianie w swojej argumentacji zupełnie pomijają archeologię. Bo akurat napływ żywiołu słowiańskiego jest w materiale archeologicznym pięknie widoczny. On pojawia się późno, około V-VI wieku naszej ery i jest zupełnie odmienny od kultur występujących tu dawniej. Słowianie inaczej budowali domy, inaczej lepili garnki, inaczej chowali swoich zmarłych – wylicza Zielińska. Jak dodaje, obie kultury – ta sprzed V wieku oraz słowiańska – funkcjonowały przez pewien czas obok siebie, aż w końcu zlały się w jedną.
- I tu mamy odpowiedź na pytanie: "Skąd ta haplogrupa?". Ano ze zlania się ludności lokalnej z napływową – wyjaśnia rozmówczyni portalu tvn24.pl.
Podobnie kwestie genetyki postrzega Artur Wójcik. Historyk stwierdza wprost, że teorie o "słowiańskim DNA" uważa za rasistowskie. - Jeśli ktoś nie ma tej haplogrupy R1a1, należy go wykluczyć ze społeczeństwa? To znaczy, że nie jest Polakiem? – pyta retorycznie bloger.
- Genetyka nie kreuje etnosu ani żadnego kodu kulturowego, bo to by oznaczało, że Polakami są też ludzie mieszkający gdzieś w Pakistanie albo w Afganistanie. Nie uważam, że genetyka jest w stanie nam pomóc odpowiedzieć na pytanie, czy Słowianie żyli tutaj przed trzema tysiącami lat. Genetyka na takie pytania nie potrafi odpowiedzieć – podkreśla.
Turbosłowian to jednak nie przekonuje – w internecie co rusz można natknąć się na stwierdzenia, że "w DNA jest wszystko: kultura, zachowanie, to jak wyglądamy, to jak rozmawiamy, to jak myślimy! Gdyby nie gen, nie byłoby kultury".
Niektórzy jeszcze śmielej puszczają wodze fantazji:
"Okazało się, że wśród populacji europejskich najstarszych przodków posiada polska haplogrupa R1a1a7, której naliczono 10700 lat!!! Wniosek z tego taki, ze Polacy są od zawsze na swoich terenach między Wisłą a Wartą i są NAJSTARSZĄ GRUPĄ WŚRÓD NARODÓW na świecie!!! (…) nie ma czegoś takiego jak język indoeuropejski tylko języki polskoeuropejskie – jesteśmy najstarszym narodem świata! My jesteśmy prekursorami greki i łaciny!" (pisownia oryginalna).
Dalej w cytowanym komentarzu pojawia się także sugestia, że to Polacy... wynaleźli koło.
Polak osiąga MOC, czyli kosmici też tu byli
Częstym elementem turbosłowiańskiej narracji są elementy mistyczne i paranormalne. Pojawiają się "dowody" na to, że antyczni Słowianie pochodzili od kosmitów, którzy przylecieli na Ziemię wiele tysięcy lat temu spoza Drogi Mlecznej. Turbolechici najprawdopodobniej zapożyczyli ten mit z paleoastronautyki (paranauki zajmującej się kontaktami starożytnych ludzi z cywilizacjami pozaziemskimi), przypisującej kosmicznym gościom na przykład budowę piramid. Niektórzy turbosłowianie swoim zwyczajem poszli o krok dalej i wyprowadzają lechicki rodowód właśnie od kosmitów. Na uwagę zasługuje technika badawcza preferowana przez wielu paleoastronautów – tak zwana metoda channelingowa zakłada, że kosmiczne i nadprzyrodzone byty wybierają sobie osoby, którym telepatycznie przekazują swoje wiadomości i ostrzeżenia. Dalej te przekazy badają właśnie paleoastronauci. O weryfikacji źródeł w tej paranauce nie ma mowy.
Paleoastronautyką zajmował się między innymi Janusz Bieszk, autor pseudonaukowych książek mających dowodzić istnienia Wielkiej Lechii. W polemice z recenzją jego "Słowiańskich królów Lechii", zamieszczonej na blogu Sigillum Authenticum, w tej sposób opisywał swój stosunek do metod naukowych:
"Odnośnie metod badawczych – mam swoje własne i nie muszą być one zgodne ze stricte naukowymi".
W ogóle przekonanie, że metody wypracowane przez naukowców są mało wiarygodne, połączone z opacznym postrzeganiem "samodzielnego myślenia", jest bardzo powszechne wśród turbolechitów. Dlaczego? Bo "nie trzeba być twardogłowym". I tyle.
Jeśli jakaś koncepcja na pierwszy rzut oka wydaje się osobliwa, to można się spodziewać, że turbosłowianie jeszcze ją udziwnią. Tak dzieje się też w tym przypadku. Bo skoro starożytni Słowianie byli potomkami kosmitów, to my, Polacy (posiadacze TEJ słynnej haplogrupy), też od kosmitów się wywodzimy. A skoro wywodzimy się od kosmitów, to wiadomo, że przeznaczone są nam rzeczy wielkie – rozumują turbolechici. Dziury w tej argumentacji łatają bardzo sprawnie teoriami spiskowymi: wrogowie Wielkiej Lechii zazdrośni o jej mesjanistyczny status robią wszystko co w ich mocy, by to dumne imperium sprowadzić do parteru. Ale już za moment nastąpi tak zwane przebudzenie lub kosmiczne ujawnienie (oznaczające najprawdopodobniej po prostu moment, kiedy coraz więcej ludzi będzie się utożsamiać z tymi pseudonaukowymi teoriami) i Lechici wstaną z kolan.
"Czyli najpierw integracja istoty ludzkiej na wszystkich jej poziomach (dzięki czemu Polak osiągnie Moc), dopiero później realna integracja NaRODu. Istoty nieprzebudzone (niezintegrowane na wszystkich poziomach/fraktalach swego przeJAWIenia), choćby nie wiem jak się napinały, nie mają Mocy sprawczej, nie mają realnego wpływu na przestrzeń" – czytamy na stronie TAW (pisownia oryginalna). Zrozumiałe? Niekoniecznie. Jednak turbosłowianom to nie przeszkadza. Sedno sprawy jest proste: bylibyśmy potęgą, gdyby nie obce, "nieprzebudzone" siły. To też zgrabnie wpisuje się w Wielką Lechię jako teorię spiskową.
Czego historycy ci nie powiedzą, czyli kto cię skrzywdził, Lechito?
Ze starożytności wracamy do roku 2019. Polska nie sięga od morza do morza i nie plądruje Rzymu. Gdzie podziało się to z rozrzewnieniem opisywane przez internautów imperium?
Jeśli wierzyć e-sarmatom, zostało podstępem zniszczone przez zazdrosnych rywali. Zazwyczaj jako winowajcy wskazywani są Niemcy oraz Watykan, szerzej: Kościół katolicki, który przy pomocy chrztu podporządkował sobie Mieszka I, co "zdegradowało go z roli niepodległego króla do księcia zależnego od kościoła i papieży" (cyt. za TAW).
Podstęp przeprowadzony w X wieku był na tyle skuteczny, że spisek rzekomo trwa do dziś. - To jest spisek tak zwanych trolli jagiellońskich – ja, według turbolechitów, jestem jednym z nich – oraz naukowców, którzy usiłują zataić historię wielkiej Lechii. Robią to za pieniądze różnych wrogich sił, miedzy innymi Watykanu, Niemiec i fundacji Sorosa. To są tego typu teorie – mówi historyk Artur Wójcik.
W spisku uczestniczyć więc mają nie tylko duchowni i zagraniczne siły, ale także rodzimi naukowcy – historycy i archeolodzy. Turbosłowianie prześcigają się w swoich rewelacjach.
"Przecież w Polsce jest zakaz dokonywania wykopalisk archeologicznych. Kto by pozwolił, by Polacy poznali swoją prawdziwą historię? Przecież Polska zaczęła istnieć w 966 roku, wcześniej byli tu tylko Poganie mieszkający na drzewach" – ironizuje jeden z internautów.
- O ile dobrze liczę, w kraju 14 uniwersytetów oferuje studia archeologiczne – ripostuje archeolożka Anna Zielińska. Bo przecież w Polsce takiego zakazu nie ma – jest jedynie zakaz przeprowadzania wykopalisk na własną rękę, wynikający z troski o integralność stanowisk.
Jak zauważa Marcin Napiórkowski, autor książki "Mitologia współczesna" oraz bloga pod tym samym tytułem, takie myślenie jest charakterystyczne dla teorii spiskowych. "W świecie nauki, jeżeli o tym nie słyszałeś, to zazwyczaj jest to niewarta uwagi bzdura. W świecie teorii spiskowych, jeżeli o czymś się nie mówi, to z pewnością dlatego, że ktoś ma w tym interes" – pisze Napiórkowski.
Bardzo dobry falsyfikat, czyli biskup, którego nie było
A jednak turbolechitom udaje się heroicznie dotrzeć do źródeł opisujących starożytne imperium na naszym podwórku. I to nie byle jakich – w doniesieniach, oprócz ogólnie wzmiankowanych "kronik niemieckich i frankońskich", dwie pojawiają się imiennie. Pierwsza to spisana na przełomie XII wieku kronika Wincentego Kadłubka. Druga natomiast to istny rarytas: pochodząca z X wieku Kronika Prokosza, drobiazgowo opisująca oszałamiające sukcesy lechickiego imperium. To powinno utrzeć nosa historykom nieustannie pytającym o źródła turbolechickich rewelacji, prawda? A jednak nie.
- Oczywiście historycy korzystają z zapisków Wincentego Kadłubka. Ale pracując z jakimkolwiek źródłem, trzeba pamiętać, że należy je poddać krytyce – tłumaczy Anna Zielińska. Krytyka ta obejmuje między innymi weryfikację samego źródła, zbadanie jego kontekstu i chronologii.
Stąd mała przydatność tekstów Kadłubka, kiedy przychodzi do badania starożytnego imperium. Spisywany na przełomie XII i XIII wieku dokument jest mało wiarygodny, kiedy opisuje dawniejsze dzieje.
- Wincenty Kadłubek był bardzo dobrze wykształcony. Znał klasyczne teksty rzymskie i greckie i bardzo chętnie wplatał je w tok narracji, na przykład w bitwie na Psim Polu (której zresztą prawdopodobnie nie było) kazał walczyć Partom. Nie było to w jego czasach nic wyjątkowego. Panowała moda na dorabianie sobie przodków wśród starożytnych, szczególnie popularny był Cezar czy uchodźcy ze zdobytej Troi – wyjaśnia archeolożka.
W Kronice Polskiej Kadłubka znalazło się także miejsce dla legendy o smoku wawelskim.
Jeszcze mniejszym szacunkiem cieszy się wśród naukowców tzw. Kronika Prokosza, która według turbosłowian powstała w X wieku. Bo nie jest to bynajmniej kronika, a falsyfikat. Nie z X wieku, a z XVIII lub XIX. I nie autorstwa Prokosza, a Przybysława Dyamentowskiego lub Franciszka Morawskiego. Kim byli ci mężczyźni, z których co najmniej jeden na stałe zapisał się na kartach pseudonauki?
- Dyamentowski trudnił się fałszowaniem genealogii i pisaniem fałszywych tekstów źródłowych. W XVIII wieku to i fałszowanie zabytków archeologicznych (tak zwanych starożytności) było niezłym biznesem – tłumaczy Zielińska. Morawski natomiast miał sporządzić "kronikę" jako żart dla swoich przyjaciół.
Historycy są pewni, że "Kronika Prokosza" jest falsyfikatem (chociaż na tyle dobrym, że nabrał się na nią na przykład Julian Ursyn Niemcewicz). - Po pierwsze, analiza językoznawcza nie pozostawia żadnych wątpliwości. Język, jakim została napisana Kronika Prokosza, nie jest językiem X wieku. Po drugie, pojawiają się poważne nieścisłości historyczne. Prokosz miał być zmarłym w 986 roku mnichem benedyktyńskim i arcybiskupem krakowskim. Problem polega na tym, że nie ma żadnych dowodów na obecność w Polsce benedyktynów przed panowaniem Bolesława Chrobrego. A poza tym w Krakowie aż do XX wieku nie było arcybiskupstwa! – wylicza archeolożka. Jak dodaje, błędów wykluczających powstanie kroniki w X wieku jest cała masa.
Ogniem, mieczem i chrzcielnicą, czyli jak (nie) chrystianizowano Lechitów
Jest jeszcze jeden mit, w który zdaje się wierzyć większość turbolechitów i który wpisuje się w przekonanie, że za upadkiem imperium Lechitów stoi Kościół katolicki. Chodzi o przeświadczenie, że chrzest Mieszka I oznaczał w praktyce chrzest całej Polski i skutkował falą brutalnej chrystianizacji.
Na jednej z turbosłowiańskich stron pojawia się na przykład informacja, że "w 966 Mieszko I z pomocą Czechów i niemieckich biskupów rozpoczął brutalną i krwawą chrystianizację Polski, w której od kilku wieków kwitła wspaniała cywilizacja oparta na tradycjach indoeuropejskich. W masowym ludobójstwie Słowian na ziemiach Polskich w X i XI wieku zginęło nawet do dwóch milionów ludzi".
Jak przekonuje archeolożka, nie jest to prawdą - Mieszko się ochrzcił, paru jego najbliższych możnych zapewne też. I co się stało później? W tym sęk, że... nic szczególnego. Nie było nawracania ogniem i mieczem, nie było masowego wycinania świętych gajów, nie było chrzczenia każdego kmiota pod przymusem – wyjaśnia Zielińska. Tłumaczy też, że mordowanie poddanych byłoby dla Mieszka zwyczajnie nieekonomiczne.
Wszyscy jesteśmy turbo, czyli po co ci to, Polsko?
Turbosłowianie nie są w swoim mitologizowaniu historii odosobnieni. - Udało mi się znaleźć nurty na przykład turbowęgierskie czy turbokoreańskie. Są też kraje, w których teorie spiskowe stają się nurtem oficjalnym propagowanym przez państwo. Mam tu na myśli na przykład Ukrainę czy Macedonię. Zwłaszcza Macedonia jest tutaj jaskrawym przykładem. Mimo że jest to kraj słowiański, to w dyskursie historycznym podkreśla związki z Macedonią starożytną, wyrosłą na gruncie kultury helleńskiej. Oczywiście ta starożytna Macedonia też była krajem słowiańskim, centrum świata starożytnego – wyjaśnia Anna Zielińska.
Błędem byłoby jednak zakładanie, że turbosłowianin to wierna kopia turbokoreańczyka lub turboukraińca. Polacy do tego "wzoru" zwyczajnie nie pasują.
- To dotyczy głównie narodów, które mają problem z tożsamością narodową, na przykład tak zwane narody niehistoryczne, które powstały gdzieś w XIX lub XX wieku. Oni gdzieś szukają tych korzeni. Pytanie, dlaczego w Polsce też się taki nurt narodził, bo przecież mamy tę naszą historię, pozytywną i negatywną. Przecież mamy rzeczy, z których możemy być dumni – dziwi się Artur Wójcik.
- Tęsknota za wielkością wszędzie przecież jest taka sama – podsumowuje Anna Zielińska.