Samotny wilk, który sześciokrotnie zmieniał barwy partyjne. Piewca konserwatywnych wartości, który rozwodził się już dwa razy. Ojciec, który twierdzi, że wolałby, by jego syn zginął w wypadku, niż spotykał się z innym mężczyzną, a poczęcie córki nazywa "momentem słabości". Przeciwnicy nazywają go "faszystą", "tropikalnym Hitlerzinho" i uważają za zagrożenie dla brazylijskiej demokracji. Zwolennicy wierzą, że wreszcie zaprowadzi w kraju porządek. Kim jest Jair Bolsonaro?
Dilma Rousseff miała nieco ponad 20 lat, gdy w 1970 roku trafiła do więzienia za działalność w komunistycznej partyzantce. Za kratami spędziła niemal trzy lata. Bito ją tak mocno, że wypadły jej zęby i żuchwa. Stosowano wobec niej elektrowstrząsy i tortury psychiczne. – Najgorsze było oczekiwanie. Oczekiwanie na ciosy – wspominała po latach. - Pamiętam bardzo dobrze podłogę w łazience, białe kafelki. To, jak układała się na nich nasza krew, brud, jak śmierdzieliśmy. Nikt z nas nie potrafi opisać emocjonalnych blizn, które wciąż mamy. Dlatego już zawsze będziemy inni – mówiła.
W 2011 roku Rousseff została prezydentem Brazylii, w 2014 roku wybrano ją ponownie. Nową kadencją nie cieszyła się jednak długo. W 2016 roku wszczęto wobec niej procedurę impeachmentu (odsunięcia od władzy). Powodem miało być manipulowanie przy regułach oszczędnościowych przed ostatnimi wyborami. W kwietniu wspomnianego roku Kongres głosował nad usunięciem jej ze stanowiska.
- Pamięci porucznika Carlosa Alberto Brilhante Ustry, postrachu Dilmy Rousseff… Głosuję na tak – powiedział jeden z deputowanych.
Ustra był na początku lat 70. szefem tajnych służb DOI-CODI, jednego z najbardziej represyjnych organów brazylijskiej dyktatury, odpowiedzialnego za arbitralne zatrzymania, tortury i "zniknięcia" aktywistów. Deputowanym, który postanowił w ten sposób wyrazić swoje poparcie dla procedury odwołania prezydent, był Jair Bolsonaro.
- To godne pożałowania, że w Brazylii otwarte zostały drzwi do nietolerancji, nienawiści i tego typu stwierdzeń – skomentowała wtedy Rousseff.
Rodzina, Kościół, armia
W 2018 roku wypowiedzi Bolsonaro już mało kogo dziwią. W zeszłą niedzielę wygrał drugą turę wyborów prezydenckich, a w styczniu oficjalnie przejmie władzę w największym kraju Ameryki Łacińskiej. Sukcesu nie zawdzięcza jedynie radykałom - zdobył ponad 55 procent głosów. Na jego rywala, Fernando Haddada zagłosowało niecałe 45 procent wyborców.
W kraju, w którym dominującym uczuciem jest gniew na klasę polityczną, Bolsonaro postanowił zbudować swój przekaz na trzech filarach, które wciąż nie straciły społecznego szacunku: rodzinie, Kościele i armii. Strategia poskutkowała, a najlepszy wynik osiągnął w dużych miastach, wśród białych wyborców o dochodach powyżej krajowej średniej. A że niektóre jego słowa i poglądy budzą przerażenie? Cóż, Amerykanie też mają prezydenta z niewyparzonym językiem i świat się nie zawalił. A gdy już zostanie prezydentem, być może nauczy się oddzielać swoje prywatne opinie od interesów państwa. Ma po prostu stanowcze poglądy, które czasem rzeczywiście źle artykułuje – argumentują jego wyborcy. Najważniejsze jednak, że przynosi recepty na bolączki kraju, nie jest zamieszany w żaden skandal korupcyjny, a do władzy nie wróci Partia Pracujących (PT), co w opinii tych, którzy na niego zagłosowali, byłoby dla kraju katastrofą.
Klaun z zapałkami
Bolsonaro zasiada w Kongresie od 30 lat. Nie może się jednak poszczycić wielką aktywnością, a zamiast procesu legislacyjnego zawsze bardziej interesowało go wchodzenie w polemiki. Szybko dał się poznać jako radykał, który spogląda z nostalgią ku czasom dyktatury (1964-1985). Długo nie brano go poważnie. Uważano za klauna, relikt przeszłości, który w czasach kwitnącej demokracji może liczyć na poparcie jedynie niewielkiego marginesu podobnych mu szaleńców.
W czasach dynamicznego rozwoju kraju pod rządami Inacio Luli da Silvy (2003-2010) antysystemowe przesłanie Bolsonaro nie trafiało na podatny grunt. Jednak Brazylia, która miała prężnie iść do przodu, zaczęła się cofać. Załamała się gospodarka, a obywatele dowiadywali się o kolejnych milionach reali zrabowanych z publicznej kasy przez polityków. Przemoc wystrzeliła. W 2017 roku Brazylia trzeci raz z rzędu pobiła swój własny, niechlubny rekord liczby zabójstw. Zamordowano 63 880 osób – to więcej niż w niektórych krajach ogarniętych konfliktem zbrojnym. Przesłanie klauna nagle wielu Brazylijczykom wydało się zadziwiająco bliskie: Bolsonaro zawsze krytykował zastany porządek, nie zostawiał suchej nitki na lewicowej Partii Pracujących, rządach Luli, a potem Rousseff i wspominał czasy dyktatury jako okres, w którym żyło się lepiej.
Szukaniem kości zajmują się psy
Przyszły prezydent Brazylii uwielbia estetykę militarną. Nie lubi za to, gdy źle mówi się o czasach dyktatury, której przeciwnicy byli zabijani i torturowani. Wiele rodzin do tej pory nie odnalazło ciał swoich bliskich. Bolsonaro na drzwiach biura wywiesił plakat, który głosił, że szukanie kości to zajęcie dla psów. Widzi w zasadzie tylko jedną wadę dyktatury: wymordowano zbyt mało osób. W wywiadzie z 1999 roku mówił, że gdyby został prezydentem, natychmiast zamknąłby bezużyteczny jego zdaniem Kongres. Argumentował, że żadne wybory nie poprawią sytuacji w kraju, a do zmian może dojść tylko w wyniku wojny domowej, która "zrobiłaby to, czego nie zdołał uczynić reżim wojskowy", czyli zabiłaby więcej osób. Kilka tygodni później znów pojawił się w tym samym programie, by przyznać, że za poprzednie wypowiedzi został "zmasakrowany". Nie powtórzył swoich kontrowersyjnych tez, ale też się z nich nie wycofał. Poglądów jednak najwyraźniej nie zmienił – na październikowym wiecu w Sao Paulo groził swoim oponentom politycznym więzieniem lub wygnaniem.
Brazylijska dyktatura miała mocno rozwiniętą cenzurę i propagandę. Ta pierwsza skutecznie ukrywała skalę przemocy. Druga sprzedawała obraz kraju, w którym ludzie są bezpieczni. Transformacja po 1985 roku tego nie zakwestionowała. Uchwalono amnestię, a oprawców nie rozliczono ze zbrodni. Powołana w 2012 roku Komisja Prawdy badała przypadki łamania praw człowieka, jednak jej prace zakończyły się na wydaniu rekomendacji. Być może dlatego części mieszkańców ten okres nie jawi się już jako traumatyczny. Przekonuje ich za to roztaczana przez Bolsonaro wizja kraju, który dzięki pomocy armii pozbywa się przestępczości, korupcji i biedy. W tych wyborach o mandaty ubiegała się zresztą rekordowa liczba wojskowych.
Mesjasz z Eldorado
Miłość do armii narodziła się w nowym brazylijskim prezydencie już w dzieciństwie. Jair Messias (Mesjasz) Bolsonaro wychował się w Eldorado, 15-tysięcznym mieście na południe od Sao Paulo. Jego ojciec pracował jako dentysta, choć nie miał odpowiedniego wykształcenia. Dziennikarze brazylijskiego magazynu "Epoca", którzy odwiedzili jego rodzinne strony, pisali, że nazwa miasteczka brzmi jak ponury żart. Do tej pory wszystko odbywa się tam wokół dobrze znanego schematu: mężczyźni pracują, kobiety opiekują się domem, a główne rozrywki to jedzenie, picie, łowienie ryb i snucie się wokół głównego placu.Rutynę w życiu 15-letniego Jaira Bolsonaro przerwało pojawienie się na początku lat 70. wojskowych, którzy szukali partyzanta Carlosa Lamarki. Bolsonaro szczyci się tym, że dawał im wskazówki, by pomóc im namierzyć jego kryjówkę. Koledzy z czasów młodości przyznają w rozmowach z dziennikarzami, że był bardzo ambitny i już wtedy marzył, by zostać prezydentem. A ponieważ Brazylią w tamtych czasach rządzili tylko wojskowi, wybór zawodu nie był trudny. Wyjechał z Eldorado, by rozpocząć naukę w szkole kadetów w mieście Resende w stanie Rio de Janeiro. W kraju trwał właśnie najbardziej krwawy etap dyktatury.
Bolsonaro dał w kość swoim przełożonym w szkole kadetów, którzy - według dokumentów ujawnionych w zeszłym roku przez dziennik "Folha de Sao Paulo" - za jego wadę uważali między innymi "zbyt wygórowane ambicje finansowe". W 1986 roku, gdy miał 31 lat, napisał artykuł, w którym przekonywał, że wojskowi zarabiają za mało, co jego zdaniem zniechęca rekrutów do służby. Przez tekst miał sporo problemów, zaczął też jednak otrzymywać wyrazy wsparcia z różnych części kraju. Dodało mu to skrzydeł. Jego kariera wojskowa skończyła się po oskarżeniu o udział w planowaniu akcji podkładania bomb w koszarach w ramach protestu przeciwko niskim płacom.
Wtedy postanowił skupić się na polityce. Wykorzystując popularność, jaką dała mu walka o interesy mundurowych, w 1988 roku dostał się do rady miejskiej Rio de Janeiro. Dwa lata później trafił do brazylijskiego Kongresu, gdzie spędził sześć kadencji. Sam żalił się jednak, że w stolicy, Brasilii, nie cieszy się szacunkiem. Przekonywał, że to kara za to, iż w przeciwieństwie do kolegów nie kieruje się w działaniu interesami partii. Twierdził, że nie ma ani mecenasów, ani protegowanych. Trzej jego synowie są jednak czynnymi politykami.
Kula, wół i Biblia
Barwy partyjne zmieniał sześciokrotnie, zawsze troszcząc się o sprawy mu bliskie. Jak wyliczyli dziennikarze hiszpańskiego "El Pais", ze 190 projektów złożonych przez Bolsonaro 32 procent było związanych z armią, 25 procent - z bezpieczeństwem publicznym, a tylko 3 procent - z gospodarką, 2 – ze zdrowiem i 1 procent z edukacją.Miał swój moment chwały w 2011 roku, kiedy ministerstwo edukacji chciało rozdawać w szkołach tzw. kit gay, czyli materiały mające pomóc pedagogom uczyć dzieci o tolerancji i prawach środowisk LGBT. Presja konserwatystów była jednak tak silna, że ostatecznie z projektu się wycofano. Bolsonaro, który z dumą przyznaje, że jest homofobem (twierdzi między innymi, że wolałby, aby jego syn brał narkotyki/zginął w wypadku, niż był gejem; martwi się również, że gdyby do jego budynku wprowadziła się para homoseksualistów, wartość nieruchomości drastycznie by spadła), sięgnął zresztą po kit gay także w tegorocznej kampanii. W 2011 roku ministrem edukacji był bowiem jego kontrkandydat w drugiej turze wyborów prezydenckich Fernando Haddad. Zwolennicy Bolsonaro masowo rozpowszechniali fałszywe informacje o rzekomym zalewie "homopropagandy", która za sprawą Haddada miała trafić do szkół.
Gdy w 2011 roku Bolsonaro walczył o czystość dziecięcych umysłów, zwrócił na siebie uwagę środowisk ewangelikańskich, które choć rosną w siłę w całej Ameryce Łacińskiej, nigdzie nie mają takiego wpływu na politykę jak w Brazylii. Stanowią bowiem ponad 20 procent wyborców. Kluczowe dla Bolsonaro okazało się uzyskanie poparcia Edira Macedo, który 40 lat temu stworzył zielonoświątkowy Uniwersalny Kościół Królestwa Bożego, a dzisiaj jest właścicielem religijnego imperium i stacji TV Record, której antenę chętnie udostępniał kontrowersyjnemu politykowi. Problemy rządu Rousseff sprawiały, że zawarty z pragmatycznych pobudek sojusz ewangelikanów z Partią Pracujących stał się jeszcze bardziej niewygodny niż do tej pory. Jednocześnie na fali polaryzacji, jaka nastąpiła w schyłkowej fazie jej rządów, coraz większy posłuch zdobywać zaczęły świeckie, konserwatywne ruchy, których przedstawiciele twierdzą, że reprezentują "nową Brazylię", wolną od "lewactwa" i korupcji. Chcący uregulować moralność i bronić uczniów przed "homopropagandą" Bolsonaro był dla nich wszystkich jak dar niebios.
Walkę o prezydenturę rozważał już wcześniej. Nie mógł jednak znaleźć partii, która by na niego postawiła. W 2014 roku postanowił więc znów ubiegać o miejsce w Izbie Deputowanych. W nowym Kongresie konserwatyści zwiększyli swoje wpływy. Bolsonaro zaczął się uśmiechać do tak zwanej "frakcji BBB" ("bala, boi, Biblia", czyli "kula, wół i Biblia"). W jej skład wchodzą ewangelikanie, wielcy właściciele ziemscy, a także zwolennicy zliberalizowania dostępu do broni palnej.
W zeszłym roku po raz kolejny zmienił barwy partyjne. Tym razem postawił na Partido Social Liberal, małą i do tej pory nieznaną szerzej formację. Tam udało mu się wreszcie zdobyć wpływy i zgromadzić wokół siebie zwolenników.
Właściwy moment
W przypadku Bolsonaro zadział efekt kuli śnieżnej. Po ewangelikanach zaczęli się do niego przekonywać przedsiębiorcy, których wcześniej odstręczał wulgarny język i radykalizm kandydata. Obietnice liberalnych reform i obniżenia podatków ostatecznie ich przekonały. Pomogły rynki – wraz z coraz bardziej korzystnymi dla Bolsonaro sondażami giełda w Sao Paulo notowała wzrosty. Jednym z pierwszych biznesmenów, którzy otwarcie go poparli, był Meyer Nigri, właściciel firmy budowlanej Tecnisa. Jak mówił, powodów było pięć: Bolsonaro jest szczery, nie jest lewicowcem, rozumie, jak działa bezpieczeństwo publiczne, ma dobrych doradców i chce zbliżenia z Izraelem. Szybko dołączył do niego kontrowersyjny właściciel sieci sklepów Luciano Hang. Chęć oddania głosu na prawicowego kandydata zaczęli deklarować znani piłkarze, jak Ronaldinho, Rivaldo czy Kaka. Popieranie Bolsonaro przestało być powodem do wstydu.
Wielką zaletą polityka okazało się to, że jego nazwisko nie kojarzyło się z żadną z wielkich afer, które wstrząsnęły krajem. Kolejne, odkrywane przez prokuratorów warstwy skandalu Lava Jato i bardzo kontrowersyjny, uważany przez wielu za przejaw politycznego polowania na czarownice, impeachement Dilmy Rousseff sprawiły, że polityka stała się jeszcze mocniej niż do tej pory zideologizowana i wojownicza. Sytuacja gospodarcza pogarszała się, rósł gniew na Partię Pracujących, choć to nie tylko jej przedstawiciele kradli państwowe pieniądze, a dzięki programom socjalnym, wprowadzanym przez Lulę i kontynuowanym przez Rousseff, z biedy udało się wyciągnąć miliony Brazylijczyków.
Na początku 2018 roku Lula został prawomocnie skazany na więzienie za korupcję. Długo walczył o możliwość kandydowania w tegorocznych wyborach. Gdy sąd ostatecznie pokrzyżował jego plany, postawił na Fernando Haddada, byłego ministra edukacji i burmistrza Sao Paulo. Partia Pracujących nie zdobyła się jednak na samokrytykę, a próba odcięcia się od przeszłości była zbyt nieśmiała. Bolsonaro okazał się sprytnym politykiem, który wiedział, jak wykorzystać to, że stary porządek poszedł w zapomnienie.
"Strzeliłam i zrobiłabym to znowu"
Według Mauro Paulino, dyrektora ośrodka badań opinii publicznej Datafolha, Bolsonaro karmi się strachem, który zawładnął społeczeństwem. Poziom przemocy bez wątpienia zaważył na decyzjach wyborców. "Dobry przestępca to martwy przestępca" – mówi przyszły prezydent, a wtóruje mu coraz więcej osób.
Policjantka Katia Sastre najpierw stała się gwiazdą internetu, a teraz będzie miała szansę sprawdzić się jako polityk. W październiku świat obiegło nagranie, na którym wyciąga z torebki broń i strzela do uzbrojonego mężczyzny, usiłującego dokonać napadu przed szkołą, do której chodzi jej córka. Reakcja funkcjonariuszki po cywilnemu została oceniona jako bardzo odważna. Oddała trzy strzały: dwa w klatkę piersiową, jeden w nogę. 21-letni napastnik zmarł w szpitalu. – Nie jestem zadowolona, że umarł. Nikt tego nie chce. Ale jestem szczęśliwa, że uratowałam dobrych ludzi – tłumaczyła kobieta.
Sastre nie miała oporów, by wykorzystać nagranie w swojej kampanii wyborczej. – Strzeliłam i zrobiłabym to ponownie – mówiła w spocie, w którym wystąpiła w mundurze. Opłaciło się, dostała się do Kongresu. Podobnie jak Bolsonaro popiera powszechny dostęp do broni palnej. – Źli ludzie są bardzo dobrze uzbrojeni, nawet lepiej niż policja. Chcemy, żeby dobrzy też mogli się bronić – przekonuje Sastre. - Ludzie nie mogą już dłużej tolerować przemocy, dlatego w polityce jest teraz tylu wojskowych - dodaje. Czy nie przeszkadza jej, że Bolsonaro jest mizoginem, który twierdzi, że kobiety powinny zarabiać mniej niż mężczyźni, a jego jedyna córka została poczęta w "momencie słabości"? To jej zdaniem mniej istotne. O wiele ważniejsze jest to, że chce zapewnić możliwość samoobrony.
Zmniejszenie przemocy jest dla Brazylii kluczowe. W samym stanie Rio de Janeiro zamordowanych zostało w tym roku 5 197 osób. Dla porównania, według danych ONZ, w konflikcie w Afganistanie zginęło w zeszłym roku 3 438 cywilów.
Wspierany przez Bolsonaro Wilson Witzel, były sędzia federalny, który zostanie nowym gubernatorem Rio de Janeiro, zapewnia, że w jego stanie nie zabraknie miejsc, do których będzie można wysyłać przestępców. – Wykopiemy groby – mówi. I przekonuje, że snajperzy powinni strzelać do każdego, kogo zobaczą w faweli z bronią.
"Możecie zacząć przygotowywać worki na ciała"
14-letni Marcos Vinicius da Silva zginął w czerwcu tego roku, gdy w faweli Mare w Rio de Janeiro dosięgnęła go kula. Dostał w brzuch, trafił do szpitala, ale nie udało się go uratować. Przed śmiercią powiedział mamie, że kula pochodziła od policjantów. Bruna da Silva wystąpiła na wiecu Fernando Haddada, bo według niej wygrana Bolsonaro oznacza, iż zginie więcej niewinnych ludzi.
- Jeśli Bolsonaro wygra, możecie zacząć przygotowywać plastikowe worki. Mój syn został zabity w wieku 14 lat, szedł do szkoły. To nie była nasza wina – podkreśliła.
Strach przed tym, że rozwiązania proponowane przez Bolsonaro doprowadzi do jeszcze większego rozlewu krwi, jest silny. W Rio de Janeiro drakońskie środki stosowane są już od miesięcy, a operacje sił bezpieczeństwa od lutego nadzoruje wojsko. Od marca do września br. funkcjonariusze policji i żołnierze zabili w tym stanie co najmniej 922 osoby, o 45 procent więcej niż w tym samym czasie w roku ubiegłym. Ofiarami są w większości młodzi, czarnoskórzy mężczyźni. Według Bolsonaro policjanci, którzy zabijają "przestępców", powinni być nagradzani, a nie karani. Sondaże wskazują, że większość mieszkańców Rio popiera wojskową interwencję, ale liczba zabójstw wcale nie maleje. Eksperci przypominają, że podobna strategia zawiodła w Meksyku czy Hondurasie.
Prezydentury Bolsonaro obawiają się nie tylko mieszkańcy faweli. Strach panuje wśród społeczności LGBT czy Afrobrazylijczyków, którzy według przyszłego prezydenta "nie nadają się nawet do rozmnażania". Media informowały o wzroście przemocy w okresie przedwyborczym, a sprawcami większości politycznie motywowanych ataków mieli być zwolennicy Bolsonaro. Choć politycy nie powinni być obarczani winą za wszystko, co robią ich zwolennicy, muszą jednak dbać o to, by ich wypowiedzi nie podżegały do przemocy. A kiedy już do niej dochodzi, kategorycznie potępić przemoc. Bolsonaro tego nie zrobił.
Ciro Gomes, kandydat centrolewicy w pierwszej turze wyborów prezydenckich, ocenił, że Bolsonaro uosabia pragnienie, by "podłożyć ogień, żeby sprawdzić, czy z popiołów coś się narodzi". Właśnie dostał do ręki zapałki.