Pobyt Rolling Stonesów w Polsce w kwietniu 1967 roku nie zburzył komunistycznego porządku. Poza kilkugodzinną bitwą uliczną nie wywołał rewolty społecznej... Ale ten koncert pokazał jednak pięciu tysiącom młodych ludzi, że świat jest gdzie indziej. Że istnieje rzeczywistość inna niż drelich, ortalion, akademia ku czci i świecki post w każdy poniedziałek.
50 lat temu, w czwartek 13 kwietnia 1967 roku, w Warszawie Milicja Obywatelska napracowała się. Funkcjonariusze w czapkach zapiętych pod brodą pałkami usiłowali opanować zamieszanie w czasie wymiany publiczności w Sali Kongresowej między pierwszym a drugim koncertem, na co organizatorzy mieli zaledwie godzinę.
Milicjanci w stalowych hełmach tłukli zaś pałkami tłum młodzieży, który przyszedł pod Pałac Kultury i Nauki z nadzieją, że uda się jeszcze kupić bilet na to sensacyjne wydarzenie albo wejść na gapę.
Młodzież potłukła kamieniami uliczne kandelabry służące do oświetlania okolic Pałacu Kultury. Milicja próbowała rozpędzić tłum armatką wodną.
To przed salą, a w środku? "Tego się nie słucha, to się przeżywa. Tak przynajmniej nakazuje obowiązujący tu wszystkich rytuał". Tymi słowami obrazki młodych fanów kiwających się w fotelach, machających rękami, wywijających marynarkami, komentował w 1967 roku lektor Polskiej Kroniki Filmowej.
W tamtych czasach takie zachowanie publiczności było niespotykane. Na koncertach, nawet muzyki rozrywkowej, należało spokojnie siedzieć i się nie wygłupiać. Jakiekolwiek reakcje poza klaskaniem były uważane za niedopuszczalne. Autor ówczesnych podręczników dobrego wychowania dla młodzieży Jan Kamyczek uznawał na przykład, że gwizdanie na koncertach jest objawem nieokrzesania.
Tymczasem na koncercie Stonesów kubaturę Sali Kongresowej szczelnie wypełnił istny ryk szalejącej z zachwytu publiczności.
Atmosferę tamtego dnia świetnie oddał Andrzej Mogielnicki w tekście do piosenki wykonanej piętnaście lat później przez zespół 2 Plus 1.
Pałac się od krzyku giął
w kandelabrach drżało szkło
w ten dzień gdy grali dla nas Rolling Stones
Niejednego bolał grzbiet
nim usłyszał 'Lady Jane'
hej, hej czy jeszcze to pamiętać chcesz…Tekst: Andrzej Mogielnicki. Wykonanie: Dwa Plus Jeden (1982)
Napięcie na świecie, duszna atmosfera w Polsce
Rok 1967 był trudny dla świata, Polski i zespołu Rolling Stones. Pięć lat po kryzysie kubańskim, gdy ludzkość cudem uniknęła atomowej zagłady, wcale nie czuło się odprężenia między dwiema stronami zimnej wojny. Na tle kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie narastała atmosfera ogólnoświatowej konfrontacji.
Rolling Stonesi nagrali kolejną płytę "Between the Buttons", ale pomiędzy koncertami promującymi album bywali głównie w salach sądowych, oskarżani o narkotykowe ekscesy.
W Polsce zaś trwała przygnębiająca mała gomułkowska stabilizacja. Ludzie żyli w niedostatku, a władza próbowała wtłoczyć w społeczną świadomość, że ten byt wcale nie jest taki zły. Wmawiano obywatelom, że margaryna jest zdrowsza od masła, a małe mieszkania celowo buduje się małe, żeby były przytulne. Władza za to panoszyła się w gabinetach tak przestronnych, jak sale gimnastyczne w szkołach tysiąclatkach. W ponurej ciszy tych gabinetów reżim Gomułki w 1967 roku szykował się do ostatecznej rozprawy z "syjonistami".
Ludzie w Polsce pozostawali pod czujnym okiem ówczesnej policji myśli, nazwanej przez władzę z szyderczą przekorą "Służbą Bezpieczeństwa". Służbą zdolną posunąć się do największych podłości wobec myślących na przekór władzy, czego doświadczył choćby ceniony pisarz Paweł Jasienica, zakochany i ożeniony z - jak się potem okazało - podstawioną konfidentką komunistycznej policji myśli, regularnie piszącą raporty na swojego męża.
Ląduje UFO
Aż nagle w tym ponurym świecie na chwilę pojawili się Oni. "Skala tego wydarzenia jest teraz trudna do pojęcia. To trochę tak, jakby dzisiaj na placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy obcej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata" - napisze pod 43 latach dziennikarz muzyczny Wojciech Mann w autobiograficznej książce "Rockmann - jak nie zostałem saksofonistą".
Rolling Stones, jeden z dwóch najsłynniejszych wówczas na świecie zespołów muzycznych, przylecieli do Polski 12 kwietnia 1967 roku. Następnego dnia dali dwa krótkie koncerty w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Był to pierwszy występ Stonesów po wschodniej stronie żelaznej kurtyny.
Na tamte czasy muzycy rzeczywiście wydawali się przybyszami z innej galaktyki. Miarą tego jak bardzo wtedy różniły się od siebie cywilizacje Wschodu i Zachodu są zapisy zadziwień świadków epoki i uczestników tamtych wydarzeń.
Zderzenie postu z karnawałem
Artyści z wolnego świata tak zapamiętali pobyt w PRL.
Bill Wyman, basista Rolling Stones, w wywiadzie udzielonym Piotrowi Metzowi po trzydziestu latach od koncertu w Warszawie: "Byliśmy trochę zszokowani, ponieważ tam było bardzo, bardzo szaro i ulice były bardzo puste (...) nie było kawiarni, restauracji, niczego takiego. Puste ulice i bardzo spokojnie. Nie mogliśmy nigdzie pójść. Gdy próbowaliśmy się ruszyć, zaraz w drzwiach stawali ludzie w tych obszernych płaszczach".
Keith Richards, dla amerykańskiego magazynu muzycznego "Rolling Stone" (1971): "(...) wszyscy byli bardzo spięci. Na lotnisku - wojsko. Potem hotel, zupełnie jak więzienie. Wszędzie mnóstwo ochroniarzy (...)".
Z kolei we wspomnieniach mieszkańców PRL zapisał się wizerunek artystów z Wielkiej Brytanii jako postaci kolorowych, swobodnych, nieskrępowanych.
Andrzej Turski, nieżyjący już nestor polskiego dziennikarstwa, w reportażu Piotra Stelmacha wyemitowanym w Programie III Polskiego Radia w 30. rocznicę koncertu: "Pojawienie się ich na scenie było niezwykłym przeżyciem wizualnym. Bo oni byli wściekle kolorowi. Wyglądali jak stado papug. Każdy był ubrany inaczej, w ostrych, agresywnych kolorach".
Janusz Klejny, niegdysiejszy pracownik Komitetu ds. Radia i Telewizji, w książce Marcina Jacobsona "The Rolling Stones. Warszawa '67" (2012): "Byli tacy kolorowi. Najbardziej fikuśnie ubrany był Brian Jones".
Tadeusz Cegielski, historyk i autor kryminałów retro osadzonych w realiach PRL, na łamach Biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej "Pamięć.pl" (2012): "Pamiętam moment, w którym Jagger rozrzucił kwiaty, które otrzymał, w kierunku szarych milicjantów. Ten kontrast kolorowego rozszalałego wokalisty i milicji ubranej w szare mundury po kostki wedle jakiejś sowieckiej modły".
Geneza koncertu: kukułcze jajo z Moskwy?
Tamten pobyt Stonesów w Warszawie obrósł legendami. Na przykład jak do tego doszło, że skandalizujący zespół z kapitalistycznego kraju mógł pojawić się w samym środku komunistycznego bloku?
Początkowo Stonesi chcieli i mieli wystąpić w Związku Sowieckim. Ostatecznie jednak rosyjscy komuniści uznali, że do tego nie dojdzie. Zespół był jednak bardzo zdeterminowany, aby zagrać w bloku komunistycznym. W wywiadzie dla magazynu muzycznego "Melody Maker" już po koncercie w Polsce Mick Jagger mówił, że nie widzi powodu, aby ignorować pół Europy. "Chciałem, żeby i tam dzieciaki miały szansę nas posłuchać". Mówił też, że ku swojemu zdziwieniu stwierdził, iż polscy fani, choć płyt Rolling Stones nie było w Polsce w sprzedaży, mają te płyty przysyłane i prywatnie sprowadzane z zachodu Europy.
Jedną z osób, które przypisują sobie pośrednie sprawstwo w sprowadzeniu Stonesów do Polski jest Wojciech Mann. W co najmniej dwóch drukowanych publikacjach wspomina, że on i Andrzej Olechowski (obecnie polityk w stanie spoczynku), współpracownicy Rozgłośni Harcerskiej zostali zaproszeni do szefa agencji Pagart, mającej wówczas monopol na sprowadzanie zagranicznych artystów do Polski. Na jego żądanie spisali na kartce, którzy wykonawcy muzyki młodzieżowej z Zachodu powinni wystąpić w Polsce. I po latach okazało się, że wystąpili wszyscy z tej kartki, oprócz Beatlesów. W tym wystąpili również Rolling Stonesi.
Autoironia Wojciecha Manna jest szeroko znana i równie doceniana jak jego znawstwo klasycznego rocka. Opowieść o mocy sprawczej rękopisu pozostawionego w Pagarcie należałoby uznać za przewrotną.
Ryszard Poznakowski, lider Czerwono-Czarnych, grających jako support przed Stonesami w Warszawie, uważa, że po odwołaniu koncertu w Moskwie, sowiecka agencja artystyczna Gossudarstwiennyj Koncert obawiała się międzynarodowego skandalu i "podrzuciła" Rolling Stonesów polskiemu Pagartowi. Polacy chętnie tę wrzutkę przyjęli.
Czy to zasługa wnuczki Gomułki?
O tym, że wszystko załatwiano w ostatniej chwili może świadczyć fakt, że jedynym źródłem informacji o koncercie były jednokolorowe plakaty rozwieszone w Warszawie zaledwie na dwanaście dni przed koncertem.
Oczywiście w komunistycznej dyktaturze wydarzenie tej rangi nie mogło się odbyć bez akceptacji najwyższych władz partyjnych. Ówczesny faktyczny władca Polski - ważniejszy niż premier i Rada Państwa razem wzięte - szef rządzącej partii Władysław Gomułka nie lubił artystów, a niektórych wręcz nienawidził. Byłby więc instancją trudną do przekonania w kwestii wyrażenia zgody. Według niedającej się zweryfikować legendy o nieustalonych źródłach, miała go to tego namówić wnuczka - wielka fanka Rolling Stonesów.
Inną wersję przedstawia Dariusz Michalski, znawca i badacz polskiej estrady, znany też jako Mr. Metronom za sprawą programu, który kiedyś prowadził w telewizji. Według jego wiedzy, to nie wnuczka, a córka i nie pierwszego sekretarza, a ministra kultury Lucjana Motyki. A konkretnie dwie córki, starannie wyedukowane muzycznie panny Motyczanki, śpiewające wówczas w grupie wokalnej Partita. To one miały namówić ojca, żeby zgodził się na Rolling Stonesów w Warszawie.
Nieuchronnie jednak nasuwa się pytanie, po co autorytarnej władzy w okupowanym kraju potrzebny był taki pasztet jak sprowadzenie kompletnie nieprzewidywalnych buntowników z Zachodu? Odpowiedzi udziela były hipis, a obecnie przewodniczący klubu parlamentarnego PiS Ryszard Terlecki na łamach Biuletynu IPN (2002).
"Komuniści początkowo nie rozumieli zjawiska buntu pokoleniowego na Zachodzie, sądzili, że będzie on sprzyjać lewicowym partiom i poglądom. Fachowcy od inżynierii dusz usiłowali interpretować młodzieżową kontestację na Zachodzie jako objaw rozczarowania kapitalizmem i parlamentarną demokracją. Dlatego do Polski mogły wówczas przyjechać najbardziej zbuntowane zespoły muzyczne, jak The Rolling Stones czy The Animals" - twierdzi Terlecki.
Kto położył łapę na biletach?
Diagnoza Terleckiego wydaje się o tyle trafna, że łatwo sobie wyobrazić, iż gdyby komuniści wiedzieli, czym to wszystko się skończy, to w ogóle by do tego nie dopuścili. To było coś niespotykanego w siermiężnej i na siłę uładzonej gomułkowskiej rzeczywistości. Na kartach książki Jacobsona znajdujemy relację, że siedzący w pierwszych rzędach Wojciech Młynarski zatykał sobie uszy rękoma, bo tak było głośno. Nie tylko z powodu sprzętu nagłaśniającego, który Stonesi przywieźli ze sobą, ale również kompletnej histerii, która opanowała zgromadzonych w sali młodych ludzi.
Ta histeria udzieliła się tłumom, którym nie udało się wejść na koncert i zostali na ulicy.
"Za żelazną kurtyną Stonesi wywołali coś, co nigdy nie udało się zachodnim politykom - zamieszki uliczne!" - pisał z sarkazmem wylewającym się spomiędzy szpalt Less Perrin w "New Musical Express" w tydzień po warszawskim koncercie.
Tu pojawia się kolejna legenda. Według niej do zamieszek by nie doszło, gdyby normalni ludzie mogli kupić bilety na koncert. W posiadanie wejściówek weszli partyjni prominenci i ich rodziny, zausznicy władzy i policja polityczna, czyli SB.
Wiadomość o tym musiała dotrzeć do zespołu, bo Mick Jagger w pewnym momencie miał zażądać, aby publiczność z pierwszych rzędów opuściła swe miejsca i zwolniła je dla prawdziwych fanów.
"Wejściówek w wolnej sprzedaży było niewiele, bo miały je dystrybuować przede wszystkim zakłady pracy" - wyjaśnia tymczasem Łukasz Czepułkowski na łamach "Biuletynu IPN" (2012).
"Taki był wtedy system - rozrzucali bilety po zakładach pracy i już. Dzisiaj się mówi, że tylko ubecja miała dostęp do biletów, a to nieprawda" - to z kolei słowa byłego menedżera Brygady Kryzys Jacka Olechowskiego, przytaczane na kartach książki Jacobsona.
Muzycy - dowiedziawszy się, że tysięczny tłum wyślizgany z możliwości kupna biletów przez komunistów i ich przyjaciół, koczuje pod salą - postanowili, że wracając do hotelu, będą rozrzucać swoje płyty wśród przechodniów na ulicach. Członkowie zespołu zapewniają o tym w udzielanych po latach wywiadach.
Ile w tym prawdy, a ile konfabulacji? Andrzej Olechowski, dziś doktor nauk ekonomicznych, przytomnie zauważa, że gdyby tak w istocie było, to część z tych płyt na pewno po latach wypłynęłaby na rynku kolekcjonerskim, osiągając astronomiczne wartości. O niczym takim jednak nie słyszano. "Może warto ogłosić światowy apel pod hasłem: czy ktoś dostał kiedykolwiek darmową płytę od Rolling Stonesów" - ironizuje Olechowski.
Wagon wódki przegrał z celnikami
I wreszcie, last but not least, efektownie brzmiąca, choć nie do końca broniąca się na gruncie faktów legenda o celu, na który Rolling Stonesi przeznaczyli honorarium za koncert w Polsce. Głosi ona, że wobec kompletnej niewymienialności ówczesnych polskich złotych muzycy zostali postawieni przed koniecznością wydania honorarium w Polsce jeszcze przed wyjazdem w dalszą trasę. Znani z zamiłowania do fikuśnych strojów początkowo mieli chcieć zaopatrzyć się w kożuchy, ale zrezygnowali, bo kożuchy można było wtedy kupić tylko w Zakopanem.
Wtedy mieli kazać przedstawicielowi Pagartu, aby za całą kwotę kupił to, co pili poprzedniego dnia na kolacji w klubie Kamieniołomy w Hotelu Europejskim. A pili wtedy polską wódkę Wyborową. Według różnych wersji tej legendy pieniędzy miało starczyć na kontener, wagon albo kilkanaście wagonów czystej Wyborowej. Gdy jednak w Londynie dowiedzieli się, jakie cło musieliby za to zapłacić, zawrócili transport do Polski, którego zawartość mieli potem ochoczo, acz w dłuższym okresie skonsumować pracownicy Pagartu.
Legenda ta ma jednak swoje słabe strony faktograficzne. Mick Jagger był dość światłym jak na swój wiek dwudziestolatkiem, orientującym się w prawach ekonomii i stosunkach międzynarodowych. Potwierdza to konferansjer pamiętnego koncertu Zbigniew Korpolewski, który miał okazję porozmawiać z Jaggerem o różnicach między gospodarką socjalistyczną a kapitalistyczną. Nie wydaje się więc, by Stonesi od początku nie mieli świadomości, że sprowadzając alkohol do Wielkiej Brytanii będą musieli zapłacić cło.
Zatem jeżeli nie wydali honorarium na wódkę, to co z nim zrobili? Najprawdopodobniej zostawili jako depozyt w Pagarcie, a po jakimś czasie ich bardzo łebski menedżer miał znaleźć jakiś sposób, żeby wymienić złotówki na jakąś walutę honorowaną na Zachodzie.
"Satysfakcja" - poza legendą
Koncert Stonesów obrósł więc legendami, które jednak są na tyle urocze, że w niczym nie umniejszają jego rangi i znaczenia dla popkultury w Polsce. Wręcz przeciwnie. W końcu było to wydarzenie artystyczne, a nie polityczne traktaty czy bitwa pod Hastings. Przedsięwzięcia artystyczne, którym towarzyszą legendy wydają się nawet bardziej doniosłe niż te odarte z fantastycznych opowieści.
Wróćmy jednak na chwilę do faktów, choć i tu po tylu latach wiedzione są spory, jak było naprawdę. Chodzi o listę utworów wykonanych przez Stonesów w Warszawie. Ustalenia różnych znawców różnią się w szczegółach, ale w jednym są zbieżne. Na koniec zespół zagrał swój już wtedy superprzebój "(I Can't Get No) Satisfaction". Zarówno na pierwszym, jak i drugim koncercie wyraźnie domagała się tego publiczność, skandując: "I can't get no! I can't get no!".
Autor jednej z lepszych polskich monografii Rolling Stonesów "Satysfakcja" Daniel Wyszogrodzki tak przetłumaczył tekst przeboju.
Nie znajduję
Satysfakcji
Nie znajduję
Satysfakcji,
A próbuję, próbuję, próbuję, próbuję.
I nie znajduję,
nie znajduję. (...)
Kiedy oglądam telewizję
i pokazują faceta, który mówi mi,
jak czyste mogą być moje koszule,
wiem, że to facet nie dla mnie.
Nie palimy takich samych papierosów..."(I Can’t Get No) Satisfaction", Słowa: Mick Jagger, Muzyka: Keith Richards, Wykonanie: Rolling Stones
I skomentował przytoczone słowa "Satisfaction". "Jest w nich wszystko - gniew i skarga, mówienie do siebie i wołanie do świata. Frustracja, wywołana bezsilnością i głębokie osamotnienie. Heroiczna świadomość własnych potrzeb i gorzka świadomość niemożności ich spełnienia".
"Satisfaction" zaśpiewana przez zespół razem z publicznością we wnętrzu gmaszyska, będącego materialnym symbolem podporządkowania Polski Związkowi Sowieckiemu, zabrzmiała więc pięćdziesiąt lat temu w bardzo szczególny sposób.
Po czterdziestu latach…
Rolling Stonesi wrócili do Warszawy po czterdziestu latach. W lipcu 2007 roku dali plenerowy koncert na torach wyścigów konnych. Mick Jagger dał na scenie wyraz, że do tego miasta, w którym kiedyś wystąpili w samym środku zimnej wojny, ma szczególny stosunek. Nauczył się tych kilku słów po polsku i rozpoczął koncert, zwracając się do publiczności:
"Dobry wieczór, Warszawo! Cudownie być tu znowu…"
Źródła:
Daniel Wyszogrodzki, "Satysfakcja - historia zespołu the Rolling Stones", Wydawnictwo Łódzkie, 1989.
Marcin Jacobson, "The Rolling Stones, Warszawa '67", Wydawnictwo c2, 2012.
Wojciech Mann, "RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą", Znak, 2010
"Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej", nr 10 (21), październik 2002
"Biuletyn IPN. Pamięć.pl" nr 4-5/2012