Przez Francję właśnie przetoczył się kolejny skandal dotyczący islamskich chust. Tym razem w wersji sportowej. To kolejna odsłona sporu, w którym stawką jest kobiece ciało i kobieca wolność, a straszakiem radykalny islam.
Pod koniec lutego na stronach internetowych francuskiej sieci sklepów sportowych Decathlon pojawiły się "hidżaby dla biegaczek". Hidżaby były w dwóch wersjach - czarnej i białej - i przypominały kominiarki, jakie narciarze zakładają pod kaski narciarskie (nie mylić z burką, która zasłania całą twarz). Dla wszystkich było jednak oczywiste, że chodzi o specjalne nakrycie głowy dla muzułmanek, które na co dzień zasłaniają włosy i szyję i chciałyby pozostać wierne tym obyczajom także podczas uprawiania sportu.
Podobne nakrycie głowy już kilka lat temu wprowadziła amerykańska firma Nike i nikt specjalne wtedy nie protestował. Ale Decathlon jest firmą francuską i - zdaniem wielu Francuzów - to zobowiązuje.
Sieć już od dawna sprzedawała swoje "hidżaby dla biegaczek" w sklepach w Maroku. Ale pilotażowo postanowiła wprowadzić je do oferty także we Francji. Burza zaczęła się, gdy tylko zdjęcia ze strony internetowej sklepu trafiły do mediów społecznościowych.
Kto poddał się islamizacji?
"#Decathlon: skończcie z fundamentalizmem islamskim!" – wezwała na Twitterze oburzona Marine Le Pen, przewodnicząca Zgromadzenia Narodowego (kiedyś Front Narodowy), która nie przepuści żadnej okazji, by pokazać się jako najzacieklejsza obrończyni świeckiego państwa, zwłaszcza jeśli bronić należy go przed islamem.
Wtórowali jej także politycy i polityczki, znani z mniej radykalnych i ksenofobicznych poglądów. Na przykład Lydia Guirous, rzeczniczka Republikanów, uważających się za spadkobierców umiarkowanej gaullistowskiej prawicy. Na Twitterze oznajmiła, że Decathlon "poddał się islamizmowi i powodowany chęcią zysku neguje wartości naszej cywilizacji". Natomiast była socjalistyczna minister do spraw kobiet oznajmiła, że daje się zgodę na "seksualny apartheid".
Nawet urzędująca minister zdrowia Agnes Buzyn oznajmiła, że wolałaby, żeby francuska firma nie promowała "islamskiej zasłony".
Rozpoczęły się kilkudniowe dyskusje w sieci, jakie opłacani przez firmę specjaliści od marketingu i komunikacji prowadzili z politykami i ze zwykłymi klientami. Wielu francuskich komentatorów doceniło spokój i kulturę, z jaką sklep bronił swojego planu. Szefowie do spraw komunikacji Decathlonu zapewniali, że ich głównym celem, wręcz misją, jest umożliwić uprawianie sportu "wszystkim kobietom świata".
Podkreślali też, że ich hidżaby są całkowicie dozwolone w prawie francuskim, bo pozostawiają widoczną całą twarz. Mieli rację, przegłosowana za rządów prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego w 2010 roku, a obowiązująca od kwietnia 2011 roku ustawa zakazuje jedynie strojów zakrywających twarz. Kobiety ubrane w nikab czy w burkę nie mają prawa pokazywać się w przestrzeni publicznej. Po wejściu ustawy w życie na wiele z nich nakładano kary grzywny. Głośna była nawet sprawa Rachida Nekkaza, francuskiego biznesmena algierskiego pochodzenia, który opłacał za muzułmanki mandaty. Twierdził, że zapłacił ponad tysiąc takich kar i zapewniał, że sam jednocześnie jest przeciwnikiem całkowicie zakrywającej twarz zasłony, ale uważa, że odgórne jej zakazywanie kłóci się z zasadą wolności religijnej.
Choć większość polityków nie dała się przekonać, pojawiły się też głosy w obronie sieci handlowej. Minister sportu Roxana Maracineanu, która sama jest byłą zawodniczką, medalistką olimpijską w pływaniu, przyznała, że jej rolą jest "promocja sportu dla wszystkich, zgodnie z logiką postępu, powszechności i szacunku dla innych oraz różnorodności". Przypomniała także, że istnieją specjalne prawa pilnujące zasady świeckości państwa i nimi należy się kierować. Z tych wszystkich powodów, zapewniła, chce dotrzeć do wszystkich kobiet, tak matek, jak i młodych dziewcząt, wszędzie, gdzie one są i bez względu na to, jakie są, i zachęcać je do uprawiania sportu, bo sport jest skutecznym narzędziem emancypacji.
Końcem końców sklep jednak ustąpił i po niespełna tygodniu burzliwych dyskusji, 26 lutego, opublikował oświadczenie, że "na razie zawiesza wprowadzenie do sprzedaży na terenie Francji swoich hidżabów". Decyzję uzasadniał troską o bezpieczeństwo swoich współpracowników.
Nie brakowało rozczarowanych. List do Decathlonu wystosowała grupa francuskich muzułmanek. Prosiły firmę, by nie ulegała próbom zastraszenia, i przypominały, że same wielokrotnie były poddawane podobnej presji. Domagały się, by państwo francuskie przestrzegało zasady laickości, "która chroni wolność wyznania", i by broniło ich prawa do ubierania się zgodnie z własną wolą. Podkreślały, że zakrywają włosy, ale ich mózgi pozostają otwarte.
Spór od dziesięcioleci
Oświadczenie sieci uspokoiło atmosferę, ale na pewno nie zakończyło sporu, jaki ciągnie się we Francji od lat dziewięćdziesiątych, kiedy to społeczeństwo francuskie po raz pierwszy zaczęło dostrzegać, że mieszkający we Francji muzułmanie nie są tylko tanią siłą roboczą, ale także grupą ludzi z własnymi poglądami, marzeniami i ambicjami, które nie zawsze pokrywają się z dążeniami francuskiej większości.
Masowo muzułmanie osiedlali się we Francji od końca drugiej wojny światowej. Większość z nich stanowili mieszkańcy francuskich kolonii, głównie z Afryki Północnej, ale także z Senegalu czy z Mali. Przyjeżdżali na ogół sami mężczyźni z myślą, żeby zarobić i wrócić do rodziny.
Jednak dekolonizacja, która nastąpiła w latach 60., wbrew oczekiwaniom raczej nie poprawiła sytuacji w ich rodzimych krajach, tymczasem głodna pracowników gospodarka francuska łatwo ich absorbowała. Zaczęli sprowadzać rodziny, ich urodzone we Francji dzieci szły do francuskich szkół.
Po kryzysie naftowym lat 70., kiedy skończyło się tak zwane trzydzieści wspaniałych lat i gospodarka zwolniła tempo, Francja próbowała pozbyć się migrantów. Za powrót oferowano im pokaźne sumy pieniędzy, ale oni i tak woleli zostać. Pozakładali już we Francji rodziny, zadomowili się, a ich urodzone tutaj dzieci często nawet nie znały języka przodków.
I o ile pierwsze i drugie pokolenie migrantów było potulne, wdzięczne za każdy gest dobrej woli ze strony państwa francuskiego i na tyle upokorzone dekadami kolonialnej władzy, że nie śmiało nawet domagać się takich samych praw jak Francuzi, o tyle ich wychowane we Francji dzieci myślały już inaczej.
Czuły się tu jak u siebie, a jednocześnie nie zamierzały tak potulnie jak ich rodzice rezygnować z własnej tożsamości, z której określeniem często miały duże kłopoty. Dla wielu powrót do islamu stał się sposobem na wyrażanie siebie i zmycie upokorzeń, jakich - ich zdaniem - doznali od Francji ich rodzice.
W latach 80., a jeszcze bardziej w 90. przedmieścia zamieszkane przez klasy ludowe, w których coraz większy procent stanowili migranci z krajów muzułmańskich, stawały się coraz bardziej islamskie. Na ulicach pojawiły się chusty noszone już nie tylko przez starsze kobiety, ale także przez młode dziewczyny.
Pierwsze awantury o chusty w szkole i związane z nimi pierwsze dyskusje o tym, na ile noszenie ich jest sprzeczne z zasadą laickości szkoły, wybuchły w latach 90. Prawnie problem uregulowano jednak dopiero kilkanaście lat później.
Bez krzyży, kip i burek
W 2004 roku parlament francuski przegłosował ustawę regulująca kwestię chust w szkole. Jej zapisy zakazywały w szkołach, gimnazjach i liceach publicznych "noszenia w sposób ostentacyjny wszelkich ubrań lub znaków znamionujących przynależność religijną". Ustawodawca miał na myśli nie tylko chusty, ale także na przykład żydowskie kipy czy wyraźnie widoczne krzyże.
Uchwalenie tego prawa nie skończyło jednak debaty. Menghi, naturalizowany we Francji Algierczyk mieszkający w Marsylii, skarżył mi się na przykład, że jego noszącej chustę żonie odmówiono udziału w wycieczce szkolnej, gdy zgłosiła się jako matka do pomocy. Dyrekcja oznajmiła, że jej hidżab będzie niezgodny z zasadą świeckości szkoły.
Prawo w tej kwestii nie jest zbyt jednoznaczne. W 2012 roku ministerstwo edukacji stwierdziło na przykład, że szkoły mają prawo tępić wszelkie zachowania prozelickie ze strony rodziców, ale nie mogą odgórnie wykluczyć matek noszących chusty z uczestnictwa w życiu szkół, do których chodzą ich dzieci.
Jeszcze więcej kontrowersji wzbudzają ingerencje władz i innych instytucji publicznych w strój kobiet w ich czasie wolnym. W 2016 roku na południu Francji wybuchła słynna afera związana z burkini, jak nazywany jest zaprojektowany dla muzułmanek kostium do kąpieli zakrywający całe ciało, z długimi rękawami i nogawkami.
Zaczęło się od tego, że jeden z aquaparków w pobliżu Marsylii postanowił zorganizować dzień burkini, co oprotestował prawicowy radny z Frontu Narodowego. Zaraz potem kilka miejscowości Lazurowego Wybrzeża, których rady miejskie zdominowane były przez prawicę, wprowadziło zakaz wstępu w burkini na plaże miejskie. Kilka kobiet ukarano nawet grzywną. Ale ostatecznie, dwa lata później, Rada Stanu, instytucja podobna trochę do naszego Trybunału Konstytucyjnego, która stoi na straży zgodności decyzji administracyjnych i ustaw z francuskim prawem, nakazała cofnąć te zarządzenia. A sąd administracyjny odpowiedni dla regionu nakazał nawet symboliczny zwrot kary nałożonej na jedną z kobiet.
Oczywiście po tym media prawicowe zagrzmiały. Na jednej ze stron skrajnej prawicy pojawił się komentarz: "Nasze państwo jak zwykle ustępuje zagranicznym, obcym dla naszej kultury obyczajom, co przyczynia się do tego, że radykalny islam coraz pewniej czuje się na terenie całej Francji".
Z kolei w maju zeszłego roku, gdy przez Francję przetoczyła się fala studenckich protestów przeciw reformom edukacji zapowiadanym przez Emmanuela Macrona, opinią publiczną wstrząsnęła rzeczniczka jednego ze związków zawodowych studentów odziana w islamską chustę.
Dziewiętnastolatka nazywała się Maryam Pougetoux i reprezentowała lewicowy, postępowy związek l'Union nationale des étudiants de France, w skrócie UNEF. Jeszcze kilka lat temu ta organizacja walczyła z hidżabami na uczelniach. Dziś współpracuje ze Związkiem Muzułmańskich Studentów i za swoją reprezentantkę w demokratycznym głosowaniu wybrała właśnie Pougetoux.
Kiedy Pougetoux wystąpiła w mediach, prezentując żądania swojej organizacji, natychmiast posypała się krytyka i głosy oburzenia, że jej pojawienie się w tej roli jest sprzeniewierzeniem się wartościom, jakie jej organizacja od lat uosabiała: prawom kobiet i kobiecej emancypacji.
Zdziwienie, że to akurat Pougetoux została wybrana na reprezentantkę UNEF wyraziła Marlène Schiappa odpowiedzialna w rządzie za kwestie równości.
- A najstraszniejsze jest to, że ta dziewczyna to konwertytka, córka lewicowego radykała, jednego z bohaterów studenckiej rewolty '68 roku – zapewniał mnie latem 2018 roku Gilles Kepel, francuski socjolog, który od lat zajmuje się radykalizacją francuskich muzułmanów.
Jego zdaniem, Pougetoux jest świetnym przykładem francuskich, jak ich nazywa islamogoszystów (czyli po polsku powiedzielibyśmy islamolewaków), którzy w swojej ślepej walce z rasizmem i dyskryminacją zapędzili się tak daleko, że przestali zauważać, że porzucili zasady, którym niegdyś hołdowali, i najzacieklej bronią właśnie tych, którzy te zasady w pierwszej kolejności chcieliby podeptać.
Laickość dyskryminuje?
Jednocześnie sporo osób, tak muzułmanów, jak nie, wskazuje, że dziś laickość stała się narzędziem dyskryminacji, głównie dyskryminacji muzułmanów. - Dlaczego nikomu nie przeszkadza procesja idąca przez francuskie miasteczko, a modlących się na ulicy muzułmanów broniący świeckości państwa natychmiast uważają za zagrożenie dla naszej cywilizacji? – oburza się Jacques Pradel. Jego ojciec i dziadek byli w Algierii bogatymi posiadaczami ziemskimi, a Jacques założył w Marsylii, gdzie mieszka, stowarzyszenie postępowych pieds-noires (tak nazywa się Francuzów, którzy po ogłoszeniu niepodległości Algierii wrócili do Europy) i walczy z rasizmem i nietolerancją francuskiego społeczeństwa.
Na bagażniku samochodu Jacques ma naklejkę "Stop z islamofobią". Wielu, zwłaszcza lewicowo nastawionych Francuzów, za przejaw islamofobii uznało ostrą krytykę Deacthlonu z powodu hidżabów. Dziś już żadne z pojęć - ani laickość, ani islamofobia - nie jest neutralne i tylko od poglądów i zapatrywań politycznych zależy, jak kto je rozumie. W łonie społeczeństwa francuskiego rysują się najdziwniejsze koalicje ideowe i sojusze taktyczne.
Paradoksalność całej sytuacji może oddać dialog pomiędzy Jacques'em Pradelem a jego znajomym Algierczykiem Hennim Mohammadim. Henni, zanim wyemigrował do Francji, walczył w Algierii o prawa człowieka i świeckie państwo. Kiedy zobaczył na bagażniku przyjaciela naklejkę "Stop z islamofobią", rzucił się, by ją zrywać, zirytowany mruczał pod nosem, że islam to "najgorsza rzecz, jaka spotkała ludzkość".
W tym sporze na razie wygrali przeciwnicy chust, mieniący się obrońcami świeckiego państwa i praw kobiet. Wszyscy jednak wiedzą, że to nie koniec wojny, a temat niechybnie powróci, tak jak ma z zwyczaju od przeszło dwudziestu już lat.