Zanudzano go pytaniem, skąd, do diabła, forma tak gigantycznych rozmiarów. "Jak to skąd? Przed meczem papieros, dla uspokojenia skołatanych nerwów. Plus kieliszek czegoś mocniejszego, na rozluźnienie mięśni".
Kto jest najlepszym piłkarzem w historii kraju? Tego pytania w Rosji - tak jak wcześniej w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich - zadawać nie ma sensu. Po co, skoro wiadomo, że on - Lew Iwanowicz Jaszyn.
Spór toczyć można o to, komu należy się numer 2. Lata płyną, dekady mijają, żelazna kurtyna runęła, a w tej sprawie nie zmienia się nic. I pewnie już tak pozostanie, bo mowa jest o bramkarzu idealnym.
Czarna Pantera, Czarny Pająk, a nawet Czarna Ośmiornica. Do wyboru. Groźne były te pseudonimy i prawdziwe. Szybki, nieludzko sprawny, zawsze ubrany na czarno. Wszędzie było go pełno, wszędzie sięgał swoimi mackami.
Wykopem lub, o zgrozo, dalekim wyrzutem
Wymienianie jego dokonań jest czasochłonne. Nawet nużące.
Mistrz olimpijski 1956. Mistrz Europy 1960. Bramkarz Jedenastki Stulecia FIFA. Najlepszy bramkarz FIFA w historii MŚ.
W roku 1994 ustanowiono Nagrodę Jaszyna, znaną także jako Złote Rękawice, dla najlepszego zawodnika mundialu na tej pozycji. Na dopiero co zakończonych mistrzostwach w Rosji ogłoszono nim Belga Thibauta Courtois. Oficjalny plakat tej imprezy - co jest uhonorowaniem szczególnym - zdobiła podobizna Jaszyna - Czarnej Pantery w locie po piłkę.
A jest jeszcze wyróżnienie o klasie Lwa Iwanowicza mówiące najwięcej - w roku 1963 został laureatem Złotej Piłki. Do dziś pozostaje jedynym bramkarzem, który dostąpił tego zaszczytu. Co ten sukces znaczy, przekładając go na nasze czasy? Od dekady plebiscyt wygrywają Cristiano Ronaldo i Lionel Messi. Na zmianę.
Żaden z przyznanych mu zaszczytów nie dziwi. To on jako pierwszy ruszył na przedpole, zostając królem pola karnego. Jako pierwszy zaczął dyrygować formacją obronną, krzycząc i pokazując kolegom, jak i gdzie mają się ustawiać. Rozpoczynał kontrataki - celnym wykopem lub, o zgrozo, dalekim wyrzutem piłki. Przed nim takie wariactwa nie przychodziły do głowy nikomu. Przed erą Jaszyna bramkarz miał cichutko stać między słupkami i czekać. Więcej nie wymagano.
Lew Iwanowicz zrewolucjonizował piłkę nożną, inaczej jego wyczynów określić nie sposób.
Do dziś bramkarze mówią, że obronionych karnych nie ma, są tylko te źle wykonane. Jaszyn musiał tego powiedzenia nie słyszeć, skoro wygrał takich pojedynków aż 150, tych udokumentowanych. - Radość z oglądania Jurija Gagarina unoszącego się w przestrzeni kosmicznej przebija tylko radość z obronienia jedenastki - powiedział w jednym z wywiadów.
Pojedynek z Czarną Panterą był koszmarem da każdego. Po mundialu 1958 opowiedział o tym Anglik Tom Finney, nie wstydząc się żadnego słowa. - Stałem przed piłką, oko w oko z tym niesamowitym bramkarzem, sprawiającym przerażające wrażenie potęgowane jego czarnym strojem. Wpadłem na pomysł, że uderzę nie lewą nogą, a słabszą prawą, bo on na pewno wiedział o mnie wszystko. I udało się, gol, wyprowadziłem w pole samego Lwa Jaszyna!
Cieślika noszono na rękach
Silny był i odważny, to drugie do szaleństwa. W czasie mundialu 1966 rzucił się pod nogi szarżującego napastnika. Ten nie odpuścił, a potężne kopnięcie prawie urwało Jaszynowi głowę. Kiedy doszedł do siebie, co trochę czasu zajęło, zapytał, czy nic się rywalowi nie stało.
Dżentelmen. Nie dało się go nie lubić. Każdą meczową bluzę oddawał albo któremuś z rywali, albo kibicowi. Wszystko, co przywoził z zagranicznych wojaży, trafiało do przyjaciół. Dla siebie i dla rodziny zostawiał bardzo niewiele.
Ludzie go uwielbiali. Kochali. Z tą miłością spotykał się na każdym kroku.
Podróż statkiem z dalekiego Melbourne, gdzie ZSRR sięgnęło w piłce nożnej po złoto igrzysk, trwała i trwała. A potem drużyna jechała jeszcze koleją z Władywostoku do Moskwy, żeby rodacy mogli zobaczyć i wyściskać bohaterów. Na jednej ze stacji do wagonu wpadł brodaty mężczyzna. - Panowie, gdzie jest Jaszyn? - zapytał. Padł przed nim na kolana, wręczył butelkę samogonu i ziarna słonecznika. - To wszystko, co mamy. Dziękujemy - oświadczył.
Jako mistrz olimpijski przybył potem z reprezentacją do Polski. W niedzielę 20 października 1957 roku Stadion Śląski w Chorzowie pękał w szwach. Tokarz Gerard Cieślik jak zwykle wybrał się rano do Huty Batory. Dopiero po pracy przemienił się w piłkarza.
Strzelił Jaszynowi dwa gole, dał nam wygraną 2:1, która w narodzie wywołała euforię. - Nikt w najśmielszych oczekiwaniach tego nie oczekiwał - oświadczył komentator tamtego spotkania.
Cieślika noszono na rękach. Dosłownie.
Bieda piszczała w każdym kącie
Dzieciństwo Lwa Iwanowicza przypadło na lata wojny. Pewnie to go zahartowało. Na świat przyszedł w Moskwie, w roku 1929, w rodzinie robotniczej. Bieda piszczała w każdym kącie, jeden nieduży pokój Jaszynowie dzielili z kilkoma krewnymi.
Kiedy Niemcy zbliżyli się do stolicy na 70 kilometrów, trzeba było spakować tobołek i uciekać. Do Uljanowska. Ojciec dostał tam robotę w fabryce zbrojeniowej, Lew szybko do niego dołączył. - Chłopcy i dziewczęta z tamtej generacji pracowali, a potem godzinami stali w kolejkach po chleb, dzieląc się kawałkami cukru i marząc o zwycięstwach na froncie. Bardzo wcześnie musieliśmy dorosnąć - wspominał.
O zwycięstwie dorośli głośno zaczęli mówić w roku 1944.
Można było wracać do Moskwy. Do domu.
Stare kości na murawie
Przez całą karierę, czyli długie 22 sezony, bronił barw jednego jedynego klubu - Dynama Moskwa. Sięgnął z nim po pięć mistrzostw ZSRR i trzy krajowe puchary. Trafił tam jako junior, wypatrzony przez trenera Arkadija Czernyszowa.
Na mistrzostwa świata powoływano go cztery razy. Po największy sukces - czwarte miejsce, tylko czwarte - sięgnął razem z kolegami w roku 1966.
Cztery lata wcześniej Sborna odpadła w ćwierćfinale. Zawiodła. Jaszyn wpuścił dwie szmaty z Chile. Zdarza się najlepszym. Po zwycięskim golu, na 2:1, napastnik Eladio Rojas przytulił radzieckiego bramkarza. Przyznał potem, że nie wierzył w to, co się stało - pokonał taką legendę.
Całą, ale to caluteńką winę zrzucono na Jaszyna. Jedyny wysłany z ZSRR na tę imprezę dziennikarz nie zostawił na bramkarzu reprezentacji suchej nitki.
I uwolnił gigantyczną lawinę krytyki.
- Lew chciał wtedy rzucić piłkę nożną. Miał dosyć - wyznała już po śmierci Jaszyna jego żona Walentyna Timofiejewna.
Opowiedziała też o codzienności wielkiego bramkarza, burząc mit papierosów i czegoś mocniejszego. Lew nigdy nie opuścił treningu, coś takiego było nie do pomyślenia. Powtarzał, że jego praca polega na rzucaniu swoich starych kości na murawę boiska.
Sam siebie nazywał wołem roboczym.
Po krytyce pozbierał się szybko, w wielkim stylu przypomniał wszystkim, że jest Czarną Panterą. Złotą Piłkę przyznano mu już w następnym sezonie.
Eusebio płakał
Jaszyn ma za sobą jeszcze jedną bitwę, nieporównanie trudniejszą od tej z roku ’62. Jako 20-latek - kiedy grę w piłkę łączył jeszcze z grą w hokeja, też na bramce, spodziewając się powołania do kadry - przeszedł załamanie nerwowe. Z otwartą przyłbicą zajął się tym tematem w autobiografii. "Czym jest depresja? Nie wiem. Zmęczenie narastało we mnie latami, aż w końcu coś pękło. Nie czułem nic, otaczała mnie pustka".
Być może w tym zwycięstwie, ratującym mu wtedy życie, pomogła piłka, którą tak kochał.
Czym jest depresja? Nie wiem. Zmęczenie narastało we mnie latami, aż w końcu coś pękło. Nie czułem nic, otaczała mnie pustka.
Lew Jaszyn
Pożegnalny mecz - w roku 1971 na stadionie Lenina w Moskwie - ściągnął na trybuny sto tysięcy widzów. Na boisku zjawili się sami wielcy - Pele, Eusebio, Franz Beckenbauer, Bobby Charlton, Gerd Mueller.
Rywale nie szczędzili mu należnych pochwał, co w sporcie - o innych dziedzinach życia nie wspominając - codziennością nie jest.
- Zawsze, kiedy mieliśmy grać przeciwko Jaszynowi, zarządzany był specjalny trening strzelecki. A on i tak bronił wszystko. Na swojej pozycji był najlepszy w historii, a jeżeli chodzi o karne, to konkurencję wyprzedził o kilka długości. Już samo to, że stawałeś do wykonania jedenastki, a przed sobą widziałeś tego ubranego na czarno faceta, odbierało ci pewność siebie. Jest bramkarzem XX wieku - twierdził Portugalczyk Eusebio, też legenda i zwycięzca Złotej Piłki.
Jako sportowy emeryt pracował w swoim ukochanym Dynamie, najpierw szkolił tam młodzież, potem w administracji. W 1986 roku zdiagnozowano u niego zakrzepowe zapalenie żył, co skończyło się amputacją nogi.
Zmarł na raka żołądka cztery lata później.
Benfica przebywała wtedy w Dniepropietrowsku, gdzie mierzyła się z Dnipro w ówczesnym Pucharze Europy Mistrzów Klubowych, czyli dzisiejszej Lidze Mistrzów. Na stadionie zapadła cisza, kiedy ogłoszono, że Lew Jaszyn nie żyje. Kamery skierowano na Eusebio, gościa honorowego portugalskiej delegacji.
Płakał.