Urna zjechała do grobu. Chyba ze szczątkami męża pani Małgorzaty. Niemieccy policjanci mieli to stwierdzić na podstawie odcisków palców. Tylko, że tych - podobno - po wypadku już nie było.
- Jedź bezpiecznie. I zadzwoń - to były ostatnie słowa, które mu powiedziała. Był 29 maja.
Potem Leszek Kowalski wsiadł do samochodu z grupą znajomych i odjechał. Tyle pani Małgorzata wie. O całej reszcie dowiedziała się od innych: że samochód popsuł się w drodze i kierowca był zmęczony. Że konieczny był postój na parkingu i siedzący z tyłu Leszek w środku nocy wyszedł z samochodu, nie budząc innych. Że z jakiegoś powodu wtargnął na autostradę. Że uderzyło w niego kilka samochodów. Że został dosłownie rozerwany na strzępy.
"Sekcja się nie odbyła, bo denata trzeba by było najpierw zdrapać z samochodów" - miał powiedzieć jej w końcu pracownik ambasady.
Chwilę po wypadku Niemcy nie mieli wątpliwości. Zmasakrowane ciało należało do męża pani Małgorzaty. Dlatego też zadzwonił do niej pracownik konsulatu. Prosił o odbiór zwłok. Złożył kondolencje.
Kilkanaście godzin później w domu pani Małgorzaty zjawili się już zapłakani członkowie rodziny. Próbowali pomóc wdowie i jej dorosłemu synowi. Wtedy zadzwonił telefon. "Niemcy jednak nie są pewni, czy to na pewno on. Musi pani wstrzymać się z odbiorem ciała. Trzeba przeprowadzić identyfikację" - powiedział pracownik konsulatu.
- Ile to mogło trwać? Dzień? Dwa? Naukowcy potrafią dziś cuda. Myślałam, że to będzie formalność - mówi kobieta.
To nie była formalność. Przez dwa miesiące zwłoki leżały jako NN w niemieckiej kostnicy. Potem zostały wydane i poddane kremacji - już w Polsce.
Waciki wysłali w kopercie, nie czekali na odesłanie
Niemcy niedługo po wypadku zapytali, czy rodzina zgadza się na badania DNA, po czym nie poprosili o próbki. Po dwóch tygodniach rodzina nie wytrzymała. Na własny koszt pojechała na niemiecką komendę. Zabrała grzebień, maszynkę do golenia i kilka włosów Leszka Kowalskiego. - Pobierzecie ode mnie DNA? Może się przyda? – pytał na miejscu syn. Usłyszał, że nie trzeba. Że ma wracać z matką do domu.
Potem rodzina czekała. Znowu.
Trzy tygodnie później przyszedł mail z konsulatu. Rodzina przeczytała, że pozostawione przedmioty nie pozwoliły na przeprowadzenie badań DNA.
Znów czekanie. Ale tylko kilka dni. Na początku lipca do rodziny zadzwonił ktoś z komendy w Niemczech. "Wysyłamy do was pocztą specjalne waciki. Niech syn zostawi próbkę i odeśle do nas" - poinformowano rodzinę.
Zanim list z wacikami przyszedł do domu pani Małgorzaty i jej syna Tomasza, zapukali do niego funkcjonariusze piotrkowskiej komendy. Tomasz zostawił próbkę DNA po raz pierwszy. Był 15 lipca – od wypadku minęło już wtedy półtora miesiąca.
19 lipca Tomasz zostawił próbkę DNA po raz drugi. Skorzystał z wacików, które wreszcie pocztą przyszły z Niemiec. List z próbką materiału genetycznego został odesłany tego samego dnia priorytetem. - Spieszyłam się. Przecież Niemcy czekali i mówili, że niedługo zwłoki będą poddane kremacji, bo za długo leżą w kostnicy - mówi Małgorzata.
Niemcy nie czekali. W momencie kiedy list był wysyłany, identyfikacja już była zakończona. Tyle że wdowa dowiedziała się o tym dwa dni później – z maila wysłanego przez konsulat.
- Dostałam maila z zeskanowanym aktem zgonu. Znalazła się tam informacja, że rozpoznano go na podstawie odcisków palców. Bo podobno odciski były w bazie danych - opowiada Małgorzata.
Czy w ogóle próbowano porównać DNA zwłok z jej synem? Nie wiadomo.
Skąd policja miała odciski palców, skoro Leszek nie miał paszportu biometrycznego ani nie był notowany? Nie wiadomo.
Dlaczego trwało to tak długo? Nie wiadomo.
Wdowa:
- Jak ktoś umrze, to zazwyczaj chodzi się wokół niego na paluszkach. Z szacunku dla tragedii. A mnie traktowali jakbym była upierdliwym petentem. A przecież nie wydzwaniałam co pół godziny, tylko tygodniami czekałam na telefon. Nie chodziło mi o nowy telewizor, tylko o śmierć najbliższej dla mnie osoby.
To on. I już
Na pytania zadawane przez wdowę i syna Leszka Kowalskiego niemiecka policja nie odpowiada. Odsyła do ambasady. A co wiedzą w polskiej ambasadzie w Niemczech?
Czy w ogóle próbowano porównać DNA zwłok z jej synem?
Ambasada: Zadaliśmy to pytanie, czekamy na odpowiedź niemieckiej policji.
Skąd policja miała odciski palców, skoro nie miał przecież paszportu biometrycznego ani nie był notowany?
Ambasada: Zadaliśmy to pytanie, czekamy na odpowiedź niemieckiej policji.
Dlaczego trwało to tak długo?
Ambasada: Złożyliśmy zażalenie na działanie niemieckich służb. Policja w Görlitz zaznaczyła, że nie miała wpływu na tempo badań prowadzonych przez zakład medycyny sądowej.
Po wypadku powiedziano mi, że zwłoki były tak zniszczone, że nie było palców. Potem chcieli testów DNA i wzięli skądś materiał do porównania. Jak mam w to wszystko teraz uwierzyć?
Małgorzata Lesiakowska-Kowalska
- Ja po prostu nie wierzę, że to on. Po wypadku powiedziano mi, że zwłoki były tak zniszczone, że nie było palców. Potem chcieli testów DNA i wzięli skądś materiał do porównania. Jak mam w to wszystko teraz uwierzyć? - mówi wdowa.
Ustaliliśmy nieoficjalnie, że polska policja znalazła w swoich archiwach odciski palców Leszka Kowalskiego. Funkcjonariusze nie informują, kiedy i w jakich okolicznościach zostały pobrane. Niewykluczone, że mężczyzna był kiedyś notowany przez policję, ale nigdy nie powiedział o tym żonie. To jednak tylko przypuszczenie. Jeżeli rodzina chce się dowiedzieć, musi wysłać oficjalne pismo w tej sprawie. O tej możliwości pani Małgorzata dowiedziała się od tvn24.pl; wcześniej nikt jej tego nie wyjaśniał.
Polska policja nie chce też odpowiadać na pytanie, kiedy Niemcy wystąpili o odciski i po jakim czasie prośbę spełniono. – Sprawę prowadzi strona niemiecka i to tam proszę szukać odpowiedzi – usłyszeliśmy w Komendzie Głównej Policji.
Tu grzebali, tam szukali
Do niedawna Leszek Kowalski figurował w systemie polskiej policji jako zaginiony. Zaginięcie zgłosiła Małgorzata. W końcu nawet policja w Niemczech nie miała pewności, kto zginął na A4, a ślad po jej mężu zaginął.
Do momentu pogrzebu polska policja nie otrzymała żadnego oficjalnego stanowiska ze strony niemieckiej o zakończeniu procesu identyfikacji.
- Poszukiwania zakończyliśmy na podstawie własnej inicjatywy. Dowiedzieliśmy się, że wdowa podobno dostała akt zgonu, informację tę potwierdziliśmy w miejscowym urzędzie stanu cywilnego - wyjaśnia podinsp. Joanna Kącka z łódzkiej policji.
Z grona poszukiwanych Leszek Kowalski został wykreślony dzień przed pogrzebem. Dwa tygodnie po tym, jak Niemcy wystawili akt zgonu. Zagraniczni funkcjonariusze o zakończonej identyfikacji poinformowali swych polskich odpowiedników w środę. Kiedy Leszek Kowalski od doby leżał już w grobie.
Urnę z prochami mężczyzny, który zginął na A4, pochowano na piotrkowskim cmentarzu. Część rodziny nie przyjechała na pogrzeb. Nie wierzą, że to Leszek.
- Jakby to był on, to by nikt nie robił takich cyrków. A że to tylko Polak, to chcieli jakoś zamknąć sprawę. Mieć spokój - mówi Michał, którego spotykamy na pogrzebie.
Pani Małgorzata też nie do końca wierzy. Zgodziła się jednak na pochowanie urny w rodzinnym grobowcu.
- Modlę się o niego, nawet jeśli tu nie leży. I o to, żeby nikogo już nie spotkała taka niepewność. To gorsze niż śmierć - podkreśla.
Redakcja Iga Piotrowska