- Naprzód z prezydentem Mugabe! - wymsknęło się w czasie partyjnego kongresu w połowie grudnia ministrowi energii i rzecznikowi rządzącej ZANU-PF. Szybko się poprawił, ale wszystkiemu z kamienną twarzą przyglądał się nowy prezydent Zimbabwe, Emmerson Mnangagwa. Po 37 latach rządów Roberta Mugabe, ucieczce z kraju i wojskowym puczu przejął władzę w kraju. Ma być wielką nadzieją dla kraju.
Incydent w czasie partyjnego kongresu w Harare, na którym potwierdzono przywódczą rolę Mnangagwy, nie był jedyny. Także minister finansów Patrick Chinamasa, mówiąc o przyszłorocznych wyborach prezydenckich, stwierdził, że kandydatem partii jest Mugabe. Pamięć o byłym prezydencie - jak widać - jest w Zimbabwe wciąż żywa.
Obalonego w połowie listopada prezydenta w kraju podobno nie ma. 11 grudnia miał opuścić Zimbabwe w towarzystwie swojej żony i doradców, i udać się do Singapuru - twierdzi agencja Reutera, powołując się na nieoficjalne źródła. Ma tam przejść rutynowe badania w prywatnym szpitalu, a potem wybrać się jeszcze do Malezji, by odwiedzić spodziewającą się dziecka córkę.
Nie wiadomo, jak długo zabawi zagranicą. Nikt oficjalnie nie potwierdza, że w ogóle wyjechał.
Bohater prezydentem
93-letni dzisiaj Robert Mugabe to jedyny prezydent, jakiego znali dotychczas obywatele wolnego Zimbabwe, wcześniej Rodezji, kolonii brytyjskiej. W latach 60. wrócił ze studiów w RPA i wszedł do polityki, zakładając Afrykański Narodowy Związek Zimbabwe (ZANU). Za działalność opozycyjną i głoszenie nacjonalistycznych i wolnościowych postulatów, które nie podobały się "białemu" rządowi zainstalowanemu przez Londyn, został na dekadę wtrącony do więzienia.
Po wyjściu wyrósł na politycznego lidera partyzanckiej Afrykańskiej Armii Narodowego Wyzwolenia, która wzięła udział w wojnie rodezyjskiej. Wyszedł z niej jako niepodległościowy bohater. W 1980 roku w pierwszych wolnych wyborach jego partia ZANU zwyciężyła, a on stanął na czele rządu jako premier.
Bohater narodowy nie ma czystego sumienia. W połowie lat 80. krwawo stłumił powstanie plemienia Ndebele w zachodniej prowincji Matabeleland. Obrońcy praw człowieka szacują, że zginęło wówczas około 20 tysięcy przedstawicieli tego plemienia, a po odkryciu masowych grobów Mugabe był oskarżany o ludobójstwo. Ministrem bezpieczeństwa państwowego był wówczas Emmerson Mnangagwa, który, podobnie jak prezydent, twierdzi, że o masakrze nic nie wiedział.
W 1987 roku Mugabe doprowadził do zmiany ustroju państwa na prezydencki. Został prezydentem.
Prawdziwe problemy Zimbabwe, które doprowadziły kraj do ruiny, zaczęły się dekadę później. Pod koniec lat 90. doszło do strajku generalnego ze względu na niezrealizowaną reformę rolną (najlepsza ziemia nadal była w ręku białych farmerów) i podupadającą gospodarkę. Mugabe poparł wówczas demonstrantów nazywających siebie weteranami, którzy siłą odbierali białym farmerom ziemię. Przyzwolenie na konfiskatę sprawnie działających gospodarstw rolnych doprowadziło do ruiny jedną z najdynamiczniejszych afrykańskich gospodarek. Załamał się eksport, wywołując hiperinflację.
W latach 2000-2008 gospodarka skurczyła się o ponad jedną trzecią, bezrobocie sięgnęło 80 procent, kilka milionów obywateli emigrowało. Notowania prezydenta stopniały do tego stopnia, że w 2008 roku przegrał pierwszą turę wyborów prezydenckich z liderem opozycji Morganem Tsvangiraiem. Nie chciał oddać władzy, zmusił Tsvangiraiego do wycofania się przed drugą turą wyborów, mordując kilkudziesięciu jego współpracowników. W drugiej turze Mugabe uzyskał - jak głosi państwowy komunikat - ponad 85 procent głosów. Wyborów nie uznała społeczność międzynarodowa, a Unia Europejska i USA nałożyły na Zimbabwe sankcje.
Przez Zachód Mugabe postrzegany jest jako łamiący prawa człowieka autokrata. Wśród narodów afrykańskich jednak często nadal widziany jest jako niepodległościowy bohater.
Pucz
W nocy z 14 na 15 listopada na ulicach stolicy Harare pojawiły się czołgi i transportery opancerzone. Wojsko zablokowało dojazdy do budynków rządowych i sądów, zajęło budynek państwowej telewizji ZBC i dziennika "Herald", prezydent Mugabe rządzący Zimbabwe od 37 lat został objęty aresztem domowym, a niektórzy jego ministrowie i współpracownicy trafili do aresztu. Słychać było wybuchy i strzały. Wojsko de facto przejęło władzę w kraju, ale jak ognia unikało słowa pucz.
Nad ranem telewizja w kółko emitowała wystąpienie wojskowych. - Chcemy bardzo jasno oświadczyć, że nie jest to wojskowy zamach stanu. Naszym celem są jedynie kryminaliści, którzy dokonują przestępstw powodujących cierpienia społeczne i gospodarcze w kraju, i doprowadzenie do wymierzenia im sprawiedliwej kary - powiedział generał Sibusiso Moyo, dowódca sztabu wojsk zaopatrzeniowych.
Interwencję wojska zapowiedział dzień wcześniej dowódca armii Zimbabwe generał Constantino Chiwenga, choć chyba mało kto podejrzewał, że wojsko zdecyduje się na taki ruch. - Musimy przypomnieć stojącym za obecną zdradziecką intrygą, że jeśli chodzi o ochronę naszej rewolucji, wojsko nie zawaha się wkroczyć - oświadczył. Zażądał zakończenia czystek w partii wśród zwolenników usuniętego z urzędu wiceprezydenta kraju Emmersona Mnangagwy.
Mnangagwa typowany był na przyszłego następcę 93-letniego prezydenta, być może nawet kandydata rządzącej ZANU-PF w następnych wyborach prezydenckich, które mają się odbyć w 2018 roku. Kiedy stał się zbyt silny, Mugabe postanowił się go pozbyć. Zawiesił go za "nielojalność", a potem wyrzucił z partii. Zażądał także usunięcia z partii 39 jego stronników, którzy mieli nie okazywać mu szacunku.
- Wiceprezydent konsekwentnie i wytrwale przejawiał cechy nielojalności, braku szacunku, podstępności i niewiarygodności - oświadczył minister informacji Simon Khaya Moyo, nie pozostawiając złudzeń co do losu Mnangagwy. - Stało się jasne, że jego zachowanie podczas wykonywania obowiązków było niezgodne z obowiązkami służbowymi - dodał.
Mnangagwa natychmiast opuścił kraj i udał się za granicę, najprawdopodobniej do RPA, bo - jak twierdzi - obawiał się o swoje życie. Tam pospiesznie wyjechał także w sierpniu, kiedy w czasie wiecu w Gwandzie bardzo źle się poczuł. Wymiotował i miał biegunkę, mocno się odwodnił. Media pisały wówczas o "podejrzanym zatruciu pokarmowym".
Za błyskawicznym rozwojem wydarzeń i dymisją Mnangagwy miała stać ambitna pierwsza dama, młodsza od prezydenta o 41 lat Grace Mugabe. Na dzień przed dymisją nazwała go publicznie "spiskowcem" i "tchórzem". Ich relacje od dawna były mocno napięte, co było spowodowane frakcyjną walką wewnątrz ZANU-PF. O wpływy walczyli ludzie "Krokodyla", czyli skupieni wokół Mnangagwy, z grupą G40 pierwszej damy.
52-letnia pierwsza dama, w przeszłości sekretarka, przez większą część swojego życia skupiała się na wydawaniu pieniędzy męża. Zyskała przydomek Gucci Grace ze względu na swoje zagraniczne eskapady zakupowe. Wszystko zmieniło się w 2011 roku, kiedy Grace Mugabe postanowiła zostać politykiem i dała twarz frakcji młodszych działaczy, którzy domagali się większej władzy, sprawowanej dotychczas przez 60- i 70-latków.
Wówczas pojawiły się doniesienia, że prezydent Mugabe w połowie grudnia zaprzysięgnie swoją żonę na wiceprezydenta, dając jasny sygnał, kto zastąpi go w przyszłości na stanowisku głowy państwa.
Niektórzy generałowie popierający Mnangagwę publicznie mówili, że nie pozwolą, by krajem rządził ktoś, kto nie walczył w wojnie domowej w latach 60. i 70. Grace nie walczyła.
Świat wstrzymał oddech
15 listopada od rana przed bankami ustawiały się długie kolejki. Zwykli Zimbabweńczycy na wieść o zamachu stanu ruszyli wypłacić pieniądze. Inni zwyczajnie wybrali się tego dnia do pracy.
Na ulicach było wojsko, pojawiły się patrole żołnierzy z bronią automatyczną.
Główny rywal rządzącej ZANU-PF opozycyjny Ruch na rzecz Demokratycznej Zmiany (MDC) wezwał do pokojowego powrotu do demokracji i wyraził nadzieję, że wojskowa interwencja doprowadzi do "powstania stabilnego, demokratycznego i nowoczesnego państwa".
Z kolei wpływowy związek weteranów poparł puczystów i zaapelował, by Mugabe ustąpił.
Wydarzeniom w Zimbabwe przyglądał się cały świat. Komisja Unii Afrykańskiej wezwała do rozwiązania kryzysu z poszanowaniem demokracji i praw człowieka. Niemcy zaapelowały do wszystkich uczestników sporu o "powściągliwość, a przede wszystkim powstrzymali się od użycia przemocy". Francja wezwała do "pokojowego rozwiązania", USA - do "szybkiego powrotu do rządów cywili", a Chiny - do pokojowego i "odpowiedniego" rozwiązania.
- Jesteśmy prezydentami, nie jesteśmy królami - stwierdził z kolei prezydent Botswany, wzywając Mugabego do ustąpienia.
Zimbabwe znalazło się nad krawędzią. Nie było wiadomo, co przyniosą kolejne godziny.
Negocjacje, impeachment, ustąpienie
Pierwsze, uspakajające wieści napłynęły z RPA. Prezydent Jacob Zuma poinformował, że rozmawiał przez telefon z Mugabe, który poinformował go, że został zamknięty w domu, ale ma się dobrze.
Zuma wysłał do Harare dwóch specjalnych wysłanników, którzy mieli pomóc w negocjacjach pokojowych. 16 listopada w prezydenckiej rezydencji doszło do pierwszej tury mediacji. W spotkaniu wzięli udział prezydent, jego dwóch ministrów, dowódca wojska i lider wojskowego puczu Constantino Chiwenga, dwoje specjalnych wysłanników z RPA i ksiądz katolicki Fidelis Mukonori.
Świat i Zimbabweńczyków w konsternację wprowadziły oficjalne zdjęcia z tego spotkania, na których uśmiechający się Mugabe podaje rękę Chiwendze i to zaledwie kilkadziesiąt godzin po zamachu stanu. Nie było wiadomo, jakie są efekty rozmów. Według jednych źródeł, Mugabe odmawiał rezygnacji i upierał się przy dokończeniu kadencji. Wojsko naciskało jednak, by przyjął ofertę "uprzejmego odejścia" i umożliwił bezkrwawe przejęcie władzy przez Emmersona Mnangagwę.
Na ulice Harare w kolejnych dniach wychodziły tysiące protestujących, którzy sfrustrowani dwiema dekadami represji i gospodarczego załamania domagali się ustąpienia Mugabe. - To są łzy szczęścia - mówił agencji Reutera 34-letni uczestnik protestów w Harare Frank Mutsindikwa na wieść o tym, że wojsko domaga się odejścia prezydenta. - Czekałem na ten dzień całe moje życie. W końcu wolni. Jesteśmy w końcu wolni.
19 listopada ZANU-PF zdecydowała o usunięciu Mugabe z funkcji przewodniczącego partii i zastąpienia go przebywającym zagranicą Emmersonem Mnangagwą. Tego samego dnia prezydent zwołał konferencję prasową, na której wystąpił z wojskowymi, ale - wbrew przewidywaniom - wcale nie ustąpił. Oświadczył jedynie, że jest świadomy krytyki, jaka na niego spłynęła. ZANU-PF zapowiedziała wszczęcie procedury impeachmentu.
Swoją cegiełkę do wydarzeń w Zimbabwe dołożył Mnangagwa, który stwierdził, że Mugabe musi posłuchać "jasnego wezwania" swoich obywateli i ustąpić. "Powiedziałem prezydentowi, że nie wrócę do domu, póki nie będę usatysfakcjonowany moim osobistym bezpieczeństwem, ze względu na sposób traktowania mnie po wyrzuceniu (z rządu)" - zapowiedział, zapowiadając swój powrót.
Grunt pod nogami Mugabe kurczył się. W pierwszym od puczu posiedzeniu rządu zwołanym na 21 listopada wzięło udział tylko pięciu z 19 ministrów. Po południu parlament wszczął procedurę impeachmentu. Krótko później spiker w parlamencie odczytał list od prezydenta, w którym ten informował o swoim odejściu.
Zawiedzione nadzieje?
- Zamierzam, jestem zobowiązany służyć naszemu państwu jako prezydent wszystkich obywateli bez względy na kolor skóry, wyznanie, religię, plemię czy przynależność polityczną - zapowiedział 75-letni Emmerson Mnangagwa do wiwatującego tłumu zgromadzonego na stadionie narodowym w Harare. Właśnie został drugim prezydentem Zimbabwe po niemal 40-letnich rządach swojego wieloletniego szefa Roberta Mugabe.
Przed Mnangagwą wiele wyzwań. Musi odzyskać zaufanie do Zimbabwe na arenie międzynarodowej i ściągnąć zagranicznych inwestorów, bez których nie da się odbudować zniszczonej gospodarki, doprowadzić do zniesienia sankcji, ukrócić korupcję i złodziejstwo, a także zaprowadzić rządy prawa i zatroszczyć się o przestrzeganie praw człowieka. Przed nim także najważniejsze zadanie, czyli przygotowanie uczciwych i demokratycznych wyborów w 2018 roku. Opozycja już wezwała do zmiany prawa wyborczego, które - jej zdaniem - faworyzuje rządzącą ZANU-PF.
Póki co Mnangagwa wezwał do "bezwarunkowego zniesienia" sankcji. Ogłosił trzymiesięczną amnestię dla firm i osób, które zwrócą wyprowadzone nielegalnie za granicę pieniądze publiczne. W budżecie zaplanowano cięcia, prezydent zapowiedział także cofnięcie zmian, zgodnie z którymi kapitał zagraniczny w inwestycjach nie mógł przekraczać 49 procent. Zreformowana ma zostać policja, która oskarżana jest o branie łapówek.
Jednak około miesiąc po zaprzysiężeniu Mnangagwy na ulicach Harare nadal było wojsko. Wycofano je do koszar dopiero 18 grudnia po licznych protestach ze strony opozycji i obserwatorów.
"Niektórzy Zimbabweńczycy i Amerykanie obawiają się, że rząd prezydenta może zawieść oczekiwania i wskazują, że może być nawet bardziej opresyjny niż rząd obalonego prezydenta Roberta Mugabe" - pisał w połowie grudnia portal Voice of America Zimbabwe.
Niektórzy eksperci zwracają uwagę na skład rządu, w którym kluczowe resorty objęli ludzie wojska. Zostało to odczytane jako nagroda dla armii za obalenie Mugabe.
Spekuluje się także, że jednym z wiceprezydentów ma zostać generał Constantine Chiwenga, dowódca wojska i puczu.
Ważnych stanowisk w administracji zostali już pozbawieni stronnicy byłej pierwszej damy z frakcji G40, ale ich miejsce zajęli lojalni działacze partii ZANU-PF, co zawiodło tych, którzy spodziewali się zerwania z przeszłością. Mnangagwa pogrzebał także nadzieje na rząd jedności narodowej - nie znalazł się w nim ani jeden przedstawiciel opozycji.
Właśnie dlatego pojawia się pytanie, czy człowiek, który przez 52 lata wiernie służył prezydentowi Mugabe będzie w stanie przeciwstawić się establishmentowi, oskarżanemu o łamanie praw człowieka i katastrofalną politykę gospodarczą. Mnangagwa nie pojawił się przecież znikąd.
Patrycja Król