Hussein po arabsku znaczy „piękny”, ale twarz tego Husseina jest zniekształcona wyjątkowo ciężką chorobą. Raszida robi wszystko, by przetrwać za 20 dolarów miesięcznie. Szejk Mrhab znalazł sposób, by uratować Syryjki przed prostytucją. Wszyscy próbują żyć po drugiej stronie syryjskiego piekła.
Twarz Husseina od 22 lat jest zniekształcona wyjątkowo ciężką i nieestetyczną chorobą - słoniowatością. Nie miał z tym lekko, kiedy jeszcze mieszkał w syryjskiej Hamie. Jeszcze trudniej jest na wygnaniu, w Libanie.
Przyjechał tu najpierw właśnie po to, żeby się leczyć, ale wybuchła wojna. Hama została zniszczona, ich dom przestał istnieć. Stracił wszystko. Przeżyła na szczęście rodzina. Postanowił poszukać dla nich lepszego życia „po sąsiedzku”; dotarł w pobliże granicy i tam spotkał przemytników. Brali po sto dolarów od człowieka. Kiedy zobaczyli, jak jego żona Iman tuli małe dziecko, zlitowali się – za najmłodszego syna nie policzyli. Wszystkie pieniądze, jakie miała rodzina Husseina, poszły na pokonanie pierwszego odcinka.
Ucieczka nie była długa, bo do granicy syryjsko-libańskiej z ich rodzinnych stron jest nie dalej jak 30 kilometrów. Tylko ostatni etap - trzygodzinna wspinaczka przez góry - dała się wszystkim we znaki. Dzieci płakały, brakowało jedzenia, nocami zwyczajnie marzli. Kiedy znaleźli się w pobliżu granicy, pojawił się człowiek, którego Hussein zobaczył pierwszy raz w życiu.
Przenocował ich, ale za przeprowadzenie w bezpieczny sposób na druga stronę granicy zażądał kolejnych 300 dolarów. Hussein nie miał ani centa. – Nie miałem pieniędzy, ale złożyłem uroczystą przysięgę, że za wszystko zapłacę, jak tylko zarobię.
Razem z nimi przez zielona granicę przeszło kilkadziesiąt rodzin.
Ludzie nie pierwszej kategorii
Wśród ponad miliona stu tysięcy syryjskich uchodźców w Libanie stanowią kilkunastoprocentowy odsetek „nielegalnych”. Rząd Libanu nie przyznaje statusu uchodźcy nikomu, ale dla „nielegalnych” wprowadził jeszcze jedno obostrzenie – nie mogą przebywać w innym rejonie niż północna prowincja Akkar. Nie mogą też liczyć na żadną pomoc ze strony państwa.
Rodzina Husseina to piątka pięknych i wesołych dzieci. Trójka zaczęła chodzić do szkoły jeszcze w Syrii, niestety w Libanie nie uczą się, a całe ich życie toczy się na brudnym kawałku betonu przy wynajmowanej suterenie. Hussein z dumą przedstawia mi też żonę. - Wiesz, że jej imię Iman znaczy „ta, która uwierzyła” i jest mi wierna od tylu lat! - mówi z dumą.
Przyjechałem z dwiema młodymi pracownicami Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). To Libanka Magalie i Polka Ania. Kiedy Hussein opowiada mi o swoim życiu, Ania zaczyna bawić się z dziećmi, przeglądając polskie „kolorowanki” i próbuje wytłumaczyć syryjskim maluchom, że to w innym języku. Nagle najstarsza Fatima zaczyna liczyć po francusku: une, deux, trois… Liczebniki powtarza za nią cała gromadka i do dziesięciu idzie im całkiem sprawnie.
- Skąd Twoje dzieci nauczyły się tych paru słów po francusku? - pytam Husseina. – Fatima, jak tu przybyliśmy, poszła z braćmi do szkoły, ale potem okazało się, że dalej uczyć się nie mogą. Trwa to już ponad ok.
Ojciec z dumą podkreśla, że jest niezwykle zdolna. Jak się czegoś sama nauczyła, od razu uczyła młodsze rodzeństwo. Na razie musi jej wystarczyć skakanka i upstrzone kolorowymi kredkami polskie książeczki. Dobrze, że mają przynajmniej gdzie mieszkać i nie grozi im wyrzucenie. Dzięki wsparciu ze strony PCPM właściciel budynku otrzymuje regularnie sto dolarów z funduszu „cash for rent” – pionierskiej akcji dofinansowania najmu mieszkań. Wszyscy są w pewnym sensie zadowoleni. Właściciele mieszkań, bo mają gwarantowany (i to całkiem przyzwoity) przychód, uchodźcy – bo wiedzą, że nikt ich przez określony czas nie wyrzuci.
Można szukać pracy, ale z tym też nie jest łatwo. Husseina z twarzą poorana ranami nie chcą nawet wpuścić do autobusu, a co dopiero zatrudnić. Zostaje im wegetacja i czekanie na koniec wojny. Zapytany, czy wróciłby do Syrii, Hussein nie waha się ani chwili. - Od razu, tam jest nasz dom, nasza rodzina. Reżim nas wypędził, może ktoś wreszcie ich wypędzi z Syrii? – odpowiada z goryczą, ale bez cienia strachu.
Auta jak w Europie
Droga z Trypolisu w stronę granicy syryjskiej prowadzi wzdłuż brzegu Morza Śródziemnego. Na próżno szukać tu kurortów. Pełno jest za to rozklekotanych, starych samochodów. Ceny w miejscowych restauracjach czy sklepikach są zawrotne. Liban to nie jest kraj dla biednych ludzi - myślę sobie i trochę ze zdziwieniem przekonuję się o tym także w tym regionie, a nie tylko w eleganckich i nowoczesnych dzielnicach Bejrutu.
Wielkie tablice informują, że zbliżamy się do granicy syryjskiej. – Granica funkcjonuje normalnie? - pytam Sergio, również pracującego dla PCPM. - Jasne, zobacz. Syryjczycy wciąż przyjeżdżają do nas na zakupy czy w odwiedziny do swoich. A jakimi czasem samochodami jeżdżą! - emocjonuje się mój przewodnik.
Fakt, na drodze między autami żywcem wydartymi złomowisku widać ostatnie modele znane z ulic każdego europejskiego miasta. Wjeżdżając do Halby, ostatniego większego miasta przed granicą syryjską, odbijamy w stronę Abde, jadąc wzdłuż pomarańczowych gajów i setek mniejszych lub większych foliowych tuneli. To rolnicze zagłębie Libanu. Nikt nawet nie ukrywa, że Syryjczycy stali się tu tanią siłą roboczą, wypierając miejscowych i tworząc napięcia, bo stawki poszły w dół dla wszystkich. Co bardziej przedsiębiorczy potrafią dla zatrudnianych uchodźców zakładać w pobliżu upraw małe, tymczasowe obozy, w których mieszka od kilku do kilkunastu rodzin.
Bebnine 077, 078
Libańczycy współpracujący z PCPM tłumaczą mi, że w Libanie prawie nigdzie nie znajdę wielkich obozów, jakie przy okazji wojennego exodusu chętnie pokazują wszystkie telewizje świata. - Najbliższy taki, na kilkadziesiąt tysięcy ludzi, chyba jest w Jordanii. Pod Bejrutem jest też jeden dość spory, ale Liban trzyma się zasady, że jako państwo nie organizuje takich miejsc - wyjaśnia Wojtek Wilk, założyciel i szef PCPM. Doświadczenie zdobył podczas 16 różnych kryzysów humanitarnych, niemal na wszystkich kontynentach.
Faktycznie. Kiedy przyjeżdżamy do Bebnine, obozów oznaczonych numerami 077 i 078, okazuje się, że na powierzchni nie większej niż standardowe boisko Orlik zbudowano góra trzydzieści obitych folią baraków, w których mieszka blisko 200 osób. Mahmoud idzie z nami na obchód obozowiska i tłumaczy: - Nikt w Libanie nie lubi takich miejsc. Ani władze państwowe, ani lokalne. Z blisko 1300 w całym kraju ponad 300 znajduje się właśnie w tym rejonie i trudno je ukryć. Tu ludzie są zdani tylko na siebie: muszą zarobić na czynsz i na życie.
- Czynsz za mieszkanie w przykrytym folią baraku? - pytam z niedowierzaniem. - Te obozy postawiono na prywatnej ziemi, za parę metrów kwadratowych mieszkający tu ludzie płacą po jakieś 50 dolarów miesięcznie. Za to mają prąd i wodę. My budujemy sanitariaty i pomagamy, żeby jakieś nieszczęście się nie stało - tłumaczy Mahmoud.
A o nieszczęście nietrudno – ostatnia plaga to pożary, więc trzeba ludziom pokazać, jak reagować, kiedy zaczyna się coś palić. Na takim szkoleniu widzę głównie kobiety z małymi dziećmi na ręku, ale trudno się temu dziwić. Mężczyźni są w ciągu dnia w pracy, a ponadto i tak w tym kręgu kulturowym gotowanie należy do kobiet. Kilka próbuje zagasić ogień kocem, a jedna nawet odważa się uruchomić gaśnicę.
Dzięki mojemu libańskiemu przewodnikowi udaje mi się zajrzeć do jednego z namiotów. Raszida zasłania swoją twarz chustą, ale wpuszcza nas do środka. Wiosenne słońce powoduje, że w plastikowym namiocie jest duszno i gorąco, ale stojący niemal na środku piecyk przypomina, że zimą było tu naprawdę trudno mieszkać. Kobieta uciekła dwa lata temu z synem. Mąż zginął, podobnie jak drugie dziecko. Za miejsce w obozie płaca 30 dolarów, syn zarabia miesięcznie około 50. Raszida nie ma nadziei ani na lepsze życie, ani na powrót do Syrii. Chciałaby już zostać w Libanie, nie chce tylko dłużej mieszkać w obozie.
Druga zmiana to i tak szczęście
Kiedy wracamy do samochodu, mijają nas roześmiane dzieciaki. Są obwieszone szkolnymi plecakami. Chętnie przybijają piątkę i nawet dziewczynki głośno się śmieją. Idą do szkoły? Mahmoud kiwa głową i wyjaśnia: Jeśli spytasz, co w życiu syryjskiego uchodźcy jest najtrudniejsze, każdy odpowie ci, że problem z pracą i życie bez opieki lekarskiej. Ale jak się ma małe dzieci, dochodzi jeszcze brak szkoły.
Te dzieci mają szczęście. Uczą się, choć na drugą zmianę. Pierwsza jest zarezerwowana tylko dla dzieci libańskich i tych, którzy za szkołę mogą zapłacić. Dzieci uchodźców mają lekcje później, w swoim gronie. To wersja oficjalna. Potem, już "off the record", ktoś mi dopowie, że Libańczycy zwyczajnie nie chcą, żeby ich dzieci uczyły się z tymi z obozu.
Jak szejk poradził sobie z prostytucją
W Bire, mieścinie niedaleko chrześcijańskiej enklawy Kobayat, tuż obok syryjskiej granicy, spotykam szejka Muhammada Mrhaba. Jest tam kimś więcej niż duchowym przywódcą. To prawdziwy lokalny lider z wyrobionymi poglądami na małe i wielkie sprawy.
Chyba nigdzie w Libanie nie spotkałem kogoś, kto tak ostro wypowiadałby się o prezydencie Syrii Baszarze al-Asadzie. Szejk uznaje go za terrorystę i dyktatora, za złego człowieka, który odpowiada za wyhodowanie tzw. Państwa Islamskiego. Mrhab od 14 lat sprawuje w wiosce opiekę duchową i jest niekwestionowanym autorytetem.
W bezpośrednim kontakcie ten uśmiechnięty i otwarty pięćdziesięciolatek łamie też zakodowane gdzieś w naszych głowach kulturowe schematy: chętnie rozmawia z kobietami, nie unika trudnych tematów i potrafi niestandardowo, ale za to skutecznie rozwiązywać tzw. problemy społeczne. Z Polakami wszedł w układ, żeby w Bire otworzyć przychodnię lekarską. W trzech gabinetach przyjmują ginekolog, internista i dentysta. Przychodnia daje minimum opieki nie tylko miejscowym, ale przede wszystkim uchodźcom. Pracujący w niej lekarze często sami uciekli z syryjskiego piekła. W tym samym budynku działa także szkoła dla dzieci uchodźców, gdzie mogą przynajmniej zacząć uczyć się angielskiego, co może kiedyś okazać się przepustką do lepszego życia.
Kiedy przyjechałem na spotkanie, szejk akurat był zajęty udzielaniem porad grupie kobiet. Zapytany, skąd u niego taka otwartość, odpowiada z uśmiechem, że Liban to kraj wybrany przez Boga także dlatego, że każdy może i wierzy tak jak mu serce dyktuje, a prawdziwy islam nie pozwala, aby kogokolwiek poniżać czy lekceważyć. – To ci szaleńcy z ISIS zrobili z muzułmanów ludzi bezwzględnych i nietolerancyjnych, a żyję tak, aby pokazać, że oni z prawdziwym islamem i wiarą w Allaha nie mają nic wspólnego - przekonuje.
Szejk zasłynął także z akcji, która odbiła się szerokim echem, zwłaszcza wśród męskiej części tutejszej społeczności. Kiedy do Bire zaczęli docierać coraz biedniejsi uciekinierzy z Syrii, zauważył, że poważnym problemem staje się prostytucja Syryjek, które w ten sposób chciały dorobić.
– Myślałem, co zrobić, żeby te biedne kobiety nie były swoją sytuacją życiową zmuszane do tak haniebnych czynów. I wpadłem na pomysł. W czasie piątkowej modlitwy w meczecie powiedziałem mężczyznom, że nie tylko wiem o tym zjawisku, ale mam też listę wszystkich, którzy z tego procederu korzystają - wspomina.
W świątyni zapanował blady strach, a szejk Mrhab tylko na taką reakcje czekał. Zapowiedział, że chce uniknąć niesprawiedliwych oskarżeń. Jeśli zatem ktoś chciałby sprawdzić, czy jest na liście klientów Syryjek, może do niego przyjść i zwyczajnie zapytać. Przez kolejne dni szejka regularnie odwiedzali „zainteresowani”, a ten za każdym razem tylko odpowiadał: jesteś, ale tylko od ciebie zależy, czy za tydzień twoje nazwisko zostanie odczytane w meczecie.
Po tygodniu okazało się, że problem prostytucji w Bire sam zniknął. Nie było zainteresowanych takimi usługami. – A ja spotykam się teraz z kobietami i próbuję im jakoś pomóc, żeby znowu w tym nieszczęściu nie zostały same - tłumaczy.
Modlitwa za Baszara
Podczas kilkudniowego pobytu w Libanie poznaję parę rodzin. Każda jest dotknięta nie tyko nieszczęściem emigracji, ucieczki przed wojną, ale także biedy, choroby czy straty najbliższych. Trudno od takich ludzi wymagać optymizmu czy pogody ducha. Trudno także nie dostrzegać, że kiedy człowiek straci wszystko, to zwyczajnie nie chce mu się dłużej żyć. Kolejne lata poza swoim domem i krajem utwierdzają ich w przekonaniu, że wszystko stracone. Wierzą tylko nieliczni.
Jedną z takich osób jest Sylvia Moush, uciekinierka z Aleppo, która od 5 lat mieszka u krewnych w stolicy Libanu. Tam miała dom, wiodła spokojne i w miarę dostanie życie. Tu, w Bejrucie, całą rodziną gnieżdżą się w jednym pokoju.
– Kiedy zaczęła się wojna, nie wierzyliśmy w to, co się działo - tak Sylvia wspomina pierwsze dni, kiedy na chrześcijańską dzielnicę Aleppo zaczęły spadać bomby i pociski. Jej brat namówił ją do wyjazdu. W Bejrucie czekała na nich ciotka z gościnnym pokojem i siostra, zamężna tam od 25 lat. – Nie chciałam wyjeżdżać, opuszczać mojego domu. Po dwóch miesiącach ataki były jednak coraz częstsze i kiedy brat przysłał samochód, zdecydowałam się opuścić Aleppo - wspomina.
Sylvia nie traktuje wojny w Syrii jak wojny domowej. Nie rozumie, co się dzieje i kto chce obalić prezydenta Baszara al-Asada. Mówi, że modli się za niego, bo ochraniał chrześcijan i gwarantował im spokojne życie. - Żeby się tylko ta zła wojna skończyła. Wszyscy tam wrócimy. Prawdziwy dom jest tylko jeden - podkreśla.
Syria. Atak USA na bazę sił Asada »Putin o "nowych prowokacjach" z udziałem substancji chemicznych
Test rakiety BGM-109 Tomahawk
Pentagon: siły rosyjskie były uprzedzone. Rosja zażąda...
Korespondent TVN24: decyzję Trumpa poparła część wpływowych...