Motor WSK, namiot legionowski, rolada ustrzycka, trzy grube zeszyty... Kierownik, planista, kronikarz i humorysta... Była sobie kartka. Przeczekała 44 lata w zagięciu fotela. Odnalazła się po wyrzuceniu mebla na śmietnik. Na podstawie zapisków z tej kartki staraliśmy się zrekonstruować, jak mogła wyglądać wakacyjna motocyklowa wyprawa w Bieszczady latem 1974 roku.
Warsztat naszego skromnego śledztwa opierał się na starych dobrych metodach klasyków detektywistyki: dedukcji, wiedzy o społeczeństwie, źródłach pisanych i usługach konsultanta. Do współpracy zaprosiliśmy pamiętającego lata 70. motocyklistę i emerytowanego antyterrorystę w jednej osobie. Jedynym w naszym dochodzeniu osobowym źródłem informacji był znalazca tajemniczej kartki.
Mariuszowi Mikulińskiemu wydawało się, że znalazł skarb. Przy altanie śmietnikowej na Żoliborzu w Warszawie stał nikomu niepotrzebny stary fotel. Tak zwany uszak. Czyli mający u wezgłowia oparcia wybrzuszenia, coś jakby uszy, żeby w czasie drzemki w fotelu głowa nie leciała w bok.
- Chciałem mieć duży fotel z porządnym oparciem. Tego najwyraźniej nikt już nie chciał. Może komuś się znudził albo już nie pasował. Zabrałem go do domu – mówi właściciel fotela.
Gdy zaczął go czyścić, spod złącza oparcia i siedziska wyjął jakiś pognieciony papier... Papier pokazał reporterce TVN Warszawa...
16 maja 1974. Wakacje Bieszczady - postanowione. Założenia: całkowita samowystarczalność i swoboda poruszania się. Trasa: Zgorzelec /Eryk/ NRD - Bieszczady. Wyposażenie: motocykl WSK 125 /spalanie 3,5 l na 100 km / + przyczepka dwu lub jednośladowa - wygodny wysoki namiot, materace /śpiwory/uw. motocykl załatwiony. Wyjazd: koniec czerwca. Powrót: połowa lipca. Kierownik grupy Bat Ku. Podział funkcji: do ustalenia. Order number 1 /zarządzenie/: "G. obejmuje z dniem dzisiejszym obowiązki: planisty grupy, kronikarza, humorysty. Pierwsze zadanie: zakupić 3 grube zeszyty. W terminie 7 dni zestawić listę szczegółową wyposażenia + ewent. uwagi koncepcyjne /wszystko pisemnie/ J.S.
Kto? Tajemniczy inteligent. Może z Żoliborza
"Order number 1 /zarządzenie/".
J.S.
J.S. musiał być inteligentem, niezależnie od wykształcenia, bo używa angielskich wtrętów i słów rzadkich, takich jak "humorysta". Umiejętnie przeskakuje ze stylistyki potocznej na żartobliwe naśladowanie języka urzędowego.
Być może mieszkał na Żoliborzu, bo tam po czterdziestu czterech latach został znaleziony fotel z kartką w szczelinie. Choć z drugiej strony przez 44 lata fotel mógł przechodzić z rąk do rąk...
Notatka na kartce nie służyła tylko do jego osobistego użytku. Prawdopodobnie czytali ją inni. Spisana jest odręcznie, ale wersalikiem. Potocznie powiedzielibyśmy: napisana drukowanymi literami. Prawdopodobnie została gdzieś powieszona. W biurze? W klubie osiedlowym? Na uczelni? O wywieszeniu jej na widok wielu osób świadczy żółty prostokąt przy górnej krawędzi. Wygląda jak ślad po taśmie klejącej.
Treść kartki to wstępny plan wakacyjnego wyjazdu, zakładającego przejazd motocyklem od zachodniej do wschodniej granicy Polski. Ze Zgorzelca w Bieszczady.
Jest połowa maja 1974 roku.
W Polsce legendarna drużyna piłkarska Kazimierza Górskiego właśnie przygotowuje się do mistrzostw świata w Niemczech Zachodnich (RFN), na których zdobędzie srebrny medal. Trwa odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie. W Konstantynowie koło Gąbina stanął najwyższy w Europie radiowy maszt nadawczy, dzięki któremu poleczkę "Lata z Radiem" słychać było aż w północnej Afryce. A na afiszach kinowych na 28 maja zaplanowano datę premiery kolejnej komedii o Kargulach i Pawlakach "Nie ma mocnych".
W USA rozpoczęła się procedura usunięcia ze stanowiska prezydenta Richarda Nixona w związku z aferą Watergate. Indie przeprowadziły pierwszą udaną podziemną próbę jądrową, dołączając tym samym do grona mocarstw nuklearnych.
Taki był maj 1974 roku. A tamten konkretny dzień, gdy powstały zapiski?
Kiedy? Kartka z kalendarza - zdzieraka
"16 maja 1974. Wakacje "Bieszczady" postanowione".
J.S.
W czwartek 16 maja dzień wstawał w środku nocy. W 1974 roku nie było w Polsce zmiany czasu. Latem obowiązywał czas środkowoeuropejski (dzisiejszy zimowy). Na kartce z kalendarza zdzieraka, nieodzownego wówczas wyposażenia polskich domów, widniały więc następujące godziny pór dnia: brzask o 02.54; wsch. sł. o 03.37; zenit o 11.32 zach. sł. o 19.27; zmierzch o 20.10.
Ludowe przysłowie na czwartek 16 maja 1974 r. brzmiało: "Grzmot w maju nie szkodzi, sad dobrze obrodzi”.
Złota myśl na tamten dzień głosiła zaś, że "człowiek mądry posiada przewagę nad innymi nie tyle w wybieraniu rzeczy dobrych, co w unikaniu rzeczy złych” (Hegezjasz).
Jak? Bez paszportu
"Założenia: całkowita samowystarczalność i swoboda poruszania się".
J.S.
Założenia wyprawy brzmią jak przesłanie "Easy Ridera" - dziś klasycznego dzieła światowego kina.
Co prawda na kartce nie ma słowa "wolność", ale przecież wiadomo, że o to w tej wyprawie chodziło. Są "całkowita samowystarczalność" i "swoboda poruszania się".
Oczywiście w Polsce połowy lat 70. można było pozwolić sobie zaledwie na namiastkę swobody. I poruszanie się tylko w granicach kraju, bo władza ściśle wtedy limitowała paszporty.
Dziś wspomina się epokę Gierka jako czas otwarcia PRL na świat. W rzeczywistości o paszport było bardzo trudno. A jeżeli już się go dostało, to na warunkach, które jednostronnie określała władza.
Wystarczy wspomnieć, że najbardziej znany turysta motocyklowy z tamtych czasów Marek Michel, który też w 1974 roku na motorze WSK 125 pojechał na wyprawę dookoła świata, po powrocie do kraju miał dziesięcioletni szlaban na wyjazdy. Tylko dlatego, że na motocyklu namalował sobie orła.
Czym? Motocyklem WSK
"Wyposażenie: motocykl WSK 125, spalanie 3,5 l na 100 km".
J.S.
WSK to Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku. Dość mało konkretna nazwa. Być może dlatego, że zakres produkcji był tajemnicą wojskową. WSK Świdnik produkowała bowiem samoloty i śmigłowce dla wojska. Motocykle nie stanowiły core businessu świdnickiej fabryki, a jednak były poszukiwane na rynku.
Wueski produkowano przez trzydzieści lat, do 1985 roku.
W latach 70., gdy występowały trudności z zaopatrzeniem, motocykle i części do nich najprędzej można było kupić w wiejskich domach handlowych, zwanych czasami rolniczymi domami towarowymi. Jeżeli już były, to stały na wystawach pomiędzy siewnikami i kopaczkami, co dziś może wydawać się dziwne, ale wtedy było uzasadnione... polityką.
- PRL to nie były czasy, gdy jakiś towar produkowało się, bo był na niego popyt. Każda uruchomiona masowa produkcja musiała mieć akceptację biura politycznego. Motocykle były produkowane głównie dla wsi, żeby rolnicy nie musieli jeździć po zakupy czy do urzędu ciągnikami, marnotrawiąc deficytowy wtedy olej napędowy - przypomina Jerzy Dziewulski, prywatnie: pasjonat motocykli, służbowo: emerytowany antyterrorysta.
Weteran motocyklowych tras ocenia, że podróż wueską przez całą Polskę i jeszcze po górach była wtedy przedsięwzięciem bardzo ryzykownym.
- Szczerze powiem, że ja bym się nie wybrał. Motocykle były wtedy bardzo awaryjne, a po drodze praktycznie żadnego zaplecza technicznego. Nawet jeśli zdarzały się jakieś polmozbyty czy PZMoty, to nie można było kupić w nich potrzebnych części ot tak, od ręki. Kto chciał się wybrać w tak długą podróż, musiał wieźć ze sobą cały warsztat. Nie tylko zapasowe dętki, ale i zapłonniki, całą elektrykę, dodatkowe łańcuchy, zębatki oraz części gaźników, bo to się najczęściej psuło. W dodatku stacji benzynowych było niewiele. Należało starannie rozplanować podróż, odcinkami: od tankowania do tankowania.
Awaryjne były wtedy nie tylko motocykle. Dziewulski wspomina, że gdy podróżował samochodem po Polsce, woził ze sobą łopatkę saperską. Kiedy samochód się psuł, zjeżdżał z drogi, wykopywał w ziemi podłużny dół, czyli kanał. Kładł się w tym kanale pod samochodem, usuwał usterkę i jechał dalej.
Dokąd? W Bieszczady
"Trasa: Zgorzelec /Eryk/ NRD - Bieszczady".
J.S.
Planowana trasa rodzi sporo znaków zapytania. Bo skoro plan podróży, znaleziony został po 44 latach w Warszawie, to dlaczego wyprawa zaczynała się z Zgorzelcu. Czy fotel został przewieziony do Warszawy, a plan podróży rzeczywiście powstał gdzieś pod zachodnią granicą? Czy może jeden z uczestników wyprawy miał na imię Eryk i tylko on jechał aż ze Zgorzelca?
A może w imieniu Eryk, skreślonym w nawiasie tuż przy skrótowcu NRD jest jakiś dowcip, zrozumiały tylko dla wtajemniczonych? Imię Eryk (Erich) nosił ówczesny komunistyczny przywódca NRD - Honecker.
Celem wyprawy miały być Bieszczady - obszar Polski, o którym do dziś mówi się, że tam najpóźniej dotarła cywilizacja. Ważniejsze asfaltowe drogi - małą i dużą pętlę bieszczadzką wybudowano tam dopiero w latach 60. XX wieku. Góry stały wyludnione przez wiele lat po tym, jak po latach walk Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego PRL z oddziałami Ukraińskiej Powstańczej Armii doszło do masowych wysiedleń ludności ukraińskiej, łemkowskiej, bojkowskiej, Niemców i Rusinów Karpackich.
Część terenów w tamtym zakątku została włączona do Polski dopiero w 1951 roku, na mocy umowy o regulacji granic. Polska i ZSRR wymieniły się 480 kilometrami kwadratowymi terenów. "Kraj Rad oddaje zagrabiony fragment Bieszczadów, ale żąda nizin nad Bugiem (...) Góry za niziny, ugory za czarnoziemy. Stalin jest zadowolony. Bierut musi być zadowolony" - kreśli powojenne dzieje Ustrzyk Dolnych Krzysztof Potaczała w książce "KSU: rejestracja buntu". Pozycja ta jest o tyle ważna dla naszej rekonstrukcji, że dość plastycznie opisano w niej stosunki między tubylcami a turystami w Bieszczadach, właśnie w latach 70., o czym w dalszej części tekstu.
W każdym razie Bieszczady wtedy były dzikie.
Co? Wakacje '74
"Wyjazd: koniec czerwca. Powrót: połowa lipca".
J.S.
W latach 70. w Bieszczady jeździli już turyści. Władze dostrzegały w tych górach potencjał i oficjalnie postulowano, że właśnie w ten sposób należy je wykorzystać. W czasach Gierka Bieszczady miały możnego protektora. Premier Piotr Jaroszewicz jeździł w tamte strony na polowania.
Idea bieszczadzkiej turystyki na tyle podobała się władzom, że jedyna wówczas, ale masowa organizacja harcerska - Związek Harcerstwa Polskiego - ogłosiła w 1974 roku początek akcji Bieszczady 40.
Miała ona polegać na tym, że harcerze przez dziesięć lat, jeżdżąc w te góry na wakacje, uporządkują je i ucywilizują do tego stopnia, że na 40-lecie Polski Ludowej (przypadające w 1984 roku) miał być to region atrakcyjny i przyjazny dla przybyszów.
Przez tych dziesięć lat przez Bieszczady przewinęły się tysiące nastolatków w mundurach. Ich rola w akcji Bieszczady 40 polegała głównie na tym, że ciężko tam fizycznie pracowali - budowali drogi, karczowali jałowce pod wypas owiec, remontowali szkoły czy wiejskie sklepy. Harcerki organizowały letnie przedszkola pod namiotami dla dzieci miejscowych, którzy w wakacje byli zajęci pracą w polu.
"Dobrą i pożyteczną w założeniach ideę obudowano taką ilością propagandy, sloganów i pustych haseł, a także zaplanowano na tak ogromną skalę, że musiała przekroczyć rozsądne granice i została uznana jako przykład propagandy sukcesu" - czytamy w opisie niedawno wydanej książki Małgorzaty Jarosińskiej "Harcerze w Bieszczadach: Harcerska operacja Bieszczady 40".
Młodzi przybysze w mundurach, którzy po swojemu urządzali okolicę, nie podobali się miejscowym. W Ustrzykach i wokół nich działała znana z chuligańskich ekscesów grupa punków, która ich szczerze nie cierpiała. Cywilnych turystów zresztą również. Dochodziło do bójek. Późniejsi członkowie pierwszej polskiej kapeli punkowej KSU dziś otwarcie przyznają się, że zwalczali turystów w Bieszczadach, nierzadko brutalnie. We wspomnieniowej książce "KSU: rejestracja buntu" Krzysztofa Potaczały można znaleźć plastyczny opis, z czym bieszczadzkie punki wypuszczały się na łowy. "Pod skórami mają łańcuchy, pałki, a Tomkas ściska nunczako".
Punkowcy chuliganili już w połowie lat 70. A w 1977 roku - w geście sprzeciwu przeciw turystom i sowieckiej dominacji - proklamowali Wolną Republikę Bieszczad. Udało się im nawet nakłonić około czterdziestki sobie podobnych buntowników do noszenia na ramionach opasek z literami WRB. Wtedy zainteresowała się nimi Służba Bezpieczeństwa.
Jerzy Dziewulski wspomina, że w zasadzie do końca PRL Bieszczady przypominały Dziki Zachód. Owszem, jako region strategicznie położony znajdował się pod ochroną resortów siłowych - Wojsk Ochrony Pogranicza (obecnie Straż Graniczna) i Służby Bezpieczeństwa. Ale zwykłej milicji dbającej o bezpieczeństwo obywateli było tam bardzo mało. Chuligani tępiący stonkę, czyli turystów, mogli sobie w miarę bezkarnie grasować, dopóki nie zaczęli publicznie głosić wywrotowych haseł. To już podpadało pod policję polityczną.
Z czym? Z roladą ustrzycką
"G. obejmuje z dniem dzisiejszym obowiązki planisty grupy".
J.S.
Dziwne, że w planie wyprawy w Bieszczady, znalezionym w zagięciu fotela, nie ma słowa o tym, co grupa będzie jeść. Może te obowiązki miał na siebie wziąć "planista grupy". Chociaż wtedy zostałby nazwany zaopatrzeniowcem albo intendentem. A może wyruszający na podbój Bieszczadów motocykliści nie mieli pojęcia, jakie kłopoty z aprowizacją mogą tam na nich czekać.
Harcerze na obozach podobno nie dojadali, właśnie z powodu kłopotów z zaopatrzeniem. Dzisiejsze profile społecznościowe, grupujące weteranów operacji Bieszczady 40, zawierają wspomnienia o nocnych wypadach do kuchni, szpinaku z komosy czy lebiody.
Po pierwszych dwóch latach akcji Bieszczady i przy rosnącym napływie turystów braki w zaopatrzeniu sklepów musiały być bardzo dotkliwe, skoro wymyślono roladę ustrzycką.
Tempo dojrzewania żółtych serów w mleczarni w Sanoku nie nadążało wtedy za popytem, który gwałtownie wzrastał w wakacje. A żadnych chemicznych przyspieszaczy spożywczych w tamtych czasach nie było. Mleczarze mieszali więc niedojrzałą masę serową z kawałkami dojrzałego sera, pakowali w siatki i wędzili.
- Stała się rzecz przedziwna! Wymuszona technologia odniosła sukces, w dodatku niewielkim kosztem - wspominał w 2006 roku na łamach rzeszowskich "Nowin" Wiesław Janowicz, prezes spółdzielni mleczarskiej w Sanoku, w skład której wchodziła mleczarnia w Ustrzykach.
Turyści polubili roladę ustrzycką. Żeby poczuć w ustach smak wakacji, dopytywali o nią w sklepach w całej Polsce. Po wielu latach, już w epoce wolnego rynku, na tle rolady doszło na Podkarpaciu do lokalnego skandalu. Ktoś przegapił zarejestrowanie marki kultowego produktu i markę "rolada ustrzycka" zarejestrowała jako swoją firma mleczarska z Pojezierza Mazurskiego. Rolada ustrzycka do dziś produkowana jest na Mazurach. Ot, globalizacja...
Sława rolady sięgnęła daleko poza Europę. Specjał ten został nawet opisany na drugiej półkuli, w pracy naukowej na Uniwersytecie w Utah w Stanach Zjednoczonych, poświęconej europejskim serom rzemieślniczym. Rolada ustrzycka ("spelling: r-o-l-a-d-a oo-s-t-sh-y-tz-k-a") jest - według opisu - kształtem podobna do szynki, miękka, elastyczna o smaku lekko słonym, orzechowym, nieco kwaśnym, lekko pikantnym, wędzonym i czosnkowym.
Przemysł spożywczy PRL miał tę właściwość, że marki produktów były obficie okraszane nazwami geograficznymi. Jedząc posiłki na wakacjach, było się za pan brat z geografią ojczystego kraju. Jadło się bowiem bułki wrocławskie z mąki poznańskiej, flaki zamojskie, kiełbasę krakowską, pasztet białostocki, kaszę mazurską, ogórki ożarowskie konserwowe, wędzonkę krotoszyńską czy w końcu paprykarz szczeciński. Ta ostatnia, rybno-ryżowa konserwa była wręcz nieodzownym elementem wakacyjnych jadłospisów, również w Bieszczadach. Kto jeździł, pamięta.
Paprykarz ma swoich amatorów również dziś, nie tylko wśród zdobywców górskich szczytów, ale i bywalców szczytów władzy.
W czym? W namiocie legionowskim
"Wyposażenie (...): wygodny wysoki namiot, materace, śpiwory".
J.S.
W Polsce dostępne były wtedy wyłącznie namioty polskiej produkcji, szyte w państwowej fabryce w Legionowie pod Warszawą. Ciężkie, toporne, trudne do zabrania w drogę. Jeżeli wycieczkowicze od kartki z fotela chcieli namiotu wygodnego i wysokiego, to musiała to być czwórka, bo dwójki były niższe. Choć Jerzy Dziewulski utrzymuje, że pamięta wysokie dwójki z przedsionkiem.
- Ale niezależnie od tego, czy dwójka, czy czwórka, zabranie namiotu legionowskiego na motor to była utopia - twierdzi Dziewulski. - Można było ten pakunek z namiotem jakoś przełamać w połowie i przełożyć przez siodło, ale to wykluczało zabranie pasażera.
Namiot legionowski czteroosobowy ważył wtedy dwadzieścia kilogramów. Wykonywany był ze sztucznej tkaniny o tajemniczym symbolu NAM-14. Jego stelaż składał się z 21 rurek. Mocowało się go do ziemi osiemnastoma śledziami i czterema szpilkami. W komplecie były dwie zapasowe szpilki i dwa śledzie.
A przecież namiot to nie cały bagaż. Na liście są jeszcze śpiwory i materace. Materac turystyczny polskiej lub radzieckiej produkcji, dmuchany, też ważył kilka kilo. Obwód złożonego typowego śpiwora wynosił około metra.
Wycieczkowicze zaplanowali wprawdzie, że wezmą ze sobą przyczepkę. W pewnym momencie skłonni byliśmy przypuszczać, że grupa pojedzie żukiem lub nysą, a na przyczepkę wezmą wueskę do poruszania się na miejscu. Jednak jednym z planowanych wariantów jest przyczepka jednośladowa, więc jednak wyprawa raczej na pewno na całej trasie z bagażami odbywała się motocyklem.
Przyczepki bagażowe do motocykli były wtedy produkowane przez prywatną inicjatywę gospodarczą.
Tu pojawia się jeszcze jedna zagadka. Jak "grupa" - czyli co najmniej trzy osoby - mogła zabrać się jednym motocyklem. Nawet gdy miał z boku kosz dla dodatkowego pasażera, to nie wiadomo, czy obciążony koszem i przyczepką motor o dość niewielkim silniku (125 cm sześc.) wytrzymałby trud podróży przez całą Polskę i jeszcze po górach.
A uczestników wyprawy musiało być co najmniej trzech. Autor zapisków na kartce - J.S., planista i humorysta G. oraz kierownik grupy Bat Ku.
W czym? W dzienniku podróży
"G. obejmuje z dniem dzisiejszym obowiązki (...) kronikarza, humorysty. Pierwsze zadanie: zakupić 3 grube zeszyty".
J.S.
Zeszyty na wakacje? Otóż tak. Turyści prowadzili dzienniki podróży, by utrwalić ulotne chwile.
Bo byli turyści i wczasowicze. Wczasowicze jechali na zorganizowany wypoczynek, w określonych turnusach, zajadali się nieznanymi wcześniej w Polsce goframi, klaskali kaowcom, tańczyli na popołudniowych dansingach, a po 22.00 obowiązywała cisza nocna.
Turyści umykali zorganizowanym formom wypoczynku. Chodzili i jeździli własnymi drogami. Poznawali historię, przyrodę i ludzi w miejscach, które odwiedzali. Nie po to przecież, żeby zapomnieć, ale by utrwalić i pamiętać. Nie było smartfonów, serwisów społecznościowych, chmur danych.
Turyści robili więc zapiski na papierze. Do dzienników podróży wklejali na przykład bilety do muzeów czy zasuszone liście roślin. Do tego służyły zeszyty zabierane w podróż.
Zeszyty grube w Polsce Ludowej miały zwykle szare okładki i nadruki z czarnej, czasem z czerwonej, farby. Jeden typ miał na froncie bukiet czarnych żonkili, inny widok ulicy z dorożką na pierwszym planie. Były zeszyty z okładką zachęcającą do honorowego oddawania krwi albo z widoczkami Poznania lub Strzegomia. Wszystkie miały miejsce na imię i nazwisko właściciela. Jeden typ zaś był podpisany nazwą towaru, chyba na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, z czym ma do czynienia. Wprawdzie władza PRL chwaliła się, że zlikwidowała analfabetyzm w społeczeństwie, ale jeden typ zeszytów nosił napis "brulion" o wielkości mniej więcej jednej trzeciej okładki.
Zeszyty w czasach władzy ludowej miewały jeszcze inne funkcje. Wśród obywateli krążyła cała masa żartów, ludowych wierszyków czy piosenek, które żadną miarą nie mogły się ukazać w oficjalnym obiegu wydawniczym, bo to były jawne kpiny z władzy, a kpić z władzy nie było wolno. Każdy szanujący się humorysta miał więc zeszyt, w którym zapisywał zasłyszane dowcipy albo dłuższe formy spisane od innych posiadaczy takichże zeszytów. Ten ludowy humor bywał również dosadny w formie, więc tym bardziej nie miał szans, żeby dostać się do oficjalnego obiegu. Na przykład rozwijanie skrótowca RWPG najpierw wspak: Gierek Podzielił Wszystkich Równo. A potem wprost: Rosji Wszystko Polsce... i tu padało słowo na literę "g" rymujące się z "równo". Albo wierszyk: "Mamy mięso, mamy serek. Niech nam żyje Edward Gierek. Nie ma mięsa? Nie ma serka? Trzeba wyp... Gierka". Każda dekada PRL miała swoje humoreski na poszczególnych przywódców i ich otoczenie.
Dziś zeszyty humorystów mogą wydawać się dość naiwną, wręcz infantylną formą rozrywki. Trzeba jednak pamiętać, że 44 lata temu Polacy żyli odcięci od wolnego świata z przyczyn politycznych i przez siebie niezawinionych. Rzadko kto miał nawet radio na baterie pod namiotem. Ludzie byli skazani na wielogodzinne, wielodniowe swoje własne towarzystwo. Na wyjazdach, przy ogniskach opowiadało się dowcipy, wymieniało wierszykami, śpiewało przy gitarze wywrotowe piosenki. Zeszyty były więc też nośnikiem śpiewników.
Nieliczni amatorzy wówczas fotografowali. Aparaty fotograficzne były bardzo drogie i przeważnie niedostępne w sklepach. Kosztowne było też samo robienie zdjęć. Każde pstryknięcie wiązało się z kosztem: części błony fotograficznej, kawałka papieru światłoczułego i odczynników, które wydobywały z tych nośników obraz. I choć towarów tych w sklepach brakowało, były one reklamowane. Oczywiście nie w telewizji i nie w radiu, bo to nie te czasy, ale na przykład na ścianie jednej z warszawskich kamienic, odwróconej tyłem do średnicowej linii kolejowej - tam do dziś zachował się wielki na pięć pięter malunek zachęcający do kupowania błon fotograficznych Foton.
Nasze śledztwo kończy się w okolicach stacji Warszawa Stadion, bo tam znajduje się reklama nieistniejących już Warszawskich Zakładów Fotochemicznych "Foton". Jest 28 kwietnia 2018 roku.
Znalazca kartki, pan Mariusz, dwa tygodnie wcześniej też planował wyjazd. Jeszcze nie wakacyjny, a taki wiosenny. Plan podróży sporządził, korzystając ze zdobyczy cywilizacji.
- W tym tygodniu wyjeżdżam do Hiszpanii. Też mam gotowy plan. Korzystam z kalendarza "wujka Google'a". Nie trzeba wychodzić z domu, żeby coś ustalić i wszyscy uczestnicy wyjazdu mogą na bieżąco wprowadzać zmiany.
Wobec braku kluczowego dowodu, jakim jest ustalenie, czy do wyjazdu latem 1974 roku na motocyklach w Bieszczady w ogóle doszło, zapadło postanowienie o zawieszeniu postępowania mającego wyjawić resztę istotnych okoliczności pobytu grupy motocyklistów w Bieszczadach. Zarządzono jednocześnie ogłoszenie tego faktu oraz dotychczasowych ustaleń w środkach masowego przekazu, w postaci "Magazynu TVN24.pl". Być może dzięki temu odnajdą się i zgłoszą osoby: 1) J.S., 2) G. 3) Bat Ku.