Każde jego wystąpienie jest jak kij włożony w mrowisko. Kiedy w dniu pogrzebu Pawła Adamowicza, zamordowanego prezydenta Gdańska, powiedział "dość nienawiści!", wszyscy odnieśli to do bieżącej sytuacji politycznej. Ale ojciec Ludwik Wiśniewski o nienawiści i o tym, że nie można jej ulegać, mówi od bardzo dawna. A o polityce, że jest czymś wzniosłym, godnym szacunku, pięknym. Ale kiedy zabierają się do niej ludzie pełni kompleksów, może stać się koszmarem.
Sobota 19 stycznia 2019 roku. Trwają uroczystości pogrzebowe prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza ranionego śmiertelnie podczas finału Wielkiego Orkiestry Świątecznej Pomocy. Po liturgii przemawiają żona Magdalena Adamowicz, córka Antonia, przyjaciel Aleksander Hall. Aż przed mikrofonem staje ojciec Ludwik Wiśniewski. I mówi: "W ostatnich dniach wielu ludzi próbowało formułować to przesłanie, które wynika ze śmierci Pawła, i ja tu dzisiaj jestem przekonany, że Paweł chce (...) abym wypowiedział następujące słowa: trzeba skończyć z nienawiścią, trzeba skończyć z nienawistnym językiem, trzeba skończyć z pogardą, trzeba skończyć z bezpodstawnym oskarżaniem innych. Nie będziemy dłużej obojętni na panoszącą się truciznę nienawiści na ulicach, w mediach, w internecie, w szkołach, w parlamencie, a także w Kościele”.
Kim jest charyzmatyczny zakonnik, który nie pierwszy raz powiedział głośno to, co myśli wielu?
Ludwik Wiśniewski to dziecko Zamojszczyzny. Urodził się w Skierbieszowie. Miał trzy lata, kiedy wybuchła II wojna światowa. Sześć, kiedy Niemcy rozpoczęli wielką akcję przesiedleńczą, której liczbę ofiar szacuje na blisko 100 tysięcy. Zamojszczyzna była przeznaczona do kolonizacji. Miejsce wyrzuconych z domów Polaków mieli zająć Niemcy sprowadzeni z Besarabii w ramach akcji "Heim ins Reich" ("Powrót do Rzeszy").
Pierwsza masowa akcja wysiedleńcza miała miejsce w nocy z 27 na 28 listopada 1942 roku. Wybrane wsie zostały otoczone przez Niemców. Ludzi spędzono w miejsce, gdzie odbywała się selekcja. Starych, chorych, niedołężnych zabijano na miejscu. Dzieci, siłą odebrane rodzicom, wywieziono w głąb Rzeszy do zniemczenia.
W Skierbieszowie Niemcy pojawili się o świcie. Ludwik Wiśniewski zapamiętał, że poranek był słoneczny. Rodzina dostała pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Sześcioletni malec dostał kankę, w której był litr mleka i kasetkę z rodzinnymi dokumentami. Była śliska i z trudem utrzymywał ją w dłoniach.
Ludzie po kolei podchodzili do niemieckiej komisji, która oceniała ich przydatność do pracy i czystość rasową. I wydawała decyzję: Auschwitz lub roboty w głębi Rzeszy. Wiśniewscy mieli szczęście, bo trafili do sąsiadującej ze Skierbieszowem wsi Zawody jako polska siła robocza. W Zawodach doczekali przyjścia Rosjan w 1944 roku.
Duchowny z powołania
W książce wrocławskiej historyk Bożeny Szaynok "Duszpasterz", wydanej w 2012 roku przez Znak, Ludwik Wiśniewski przyznaje, że zawsze chciał być księdzem. W 1952 roku wstąpił do tzw. małego seminarium przy zakonie dominikanów w Lublinie. A w 1961 przyjął święcenia zakonne, dołączając do "psów Pana", bo takie jest łacińskie znaczenie słów Domini canes. I dzisiaj, kiedy niektórych szokuje mocnymi słowami, warto przypomnieć, że dewizą dominikanów jest Veritas, czyli Prawda, którą się nie tylko głosi, ale której się służy. I odwaga. Bo bez odwagi nie ma przyszłości.
Miał 26 lat, kiedy znalazł się w parafii Św. Mikołaja w Gdańsku, obejmującej ponad 20 tysięcy ludzi. I dostał zadanie, które określiło jego misję – miał pracować z młodzieżą, której właściwie wtedy w kościele nie było.
Młody zakonnik wpadł na prosty i zarazem rewolucyjny pomysł, jak do niej dotrzeć. Wszedł między tych młodych. Na podwórkach zapraszał ich na katechezę. Roznosił listy, które wręczał rodzicom, rozmawiał, przekonywał. Jego aktywność szybko zauważyła Służba Bezpieczeństwa. Z perspektywy czasu jest nieistotne, czyje donosy posłużyły do sporządzenia notatek, które w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej czytała historyczka Bożena Szaynok. Bardziej istotne jest to, co w nich znalazła. "W 1963 r. był inspiratorem rozrzucenia pism na terenie Technikum Łączności w Gdańsku, które kierowane były imienne do każdego ucznia. Treść ich wzywała uczniów do stawienia się w kancelarii parafialnej, z którymi po przybyciu Wiśniewski przeprowadzał rozmowy o charakterze mobilizującym ich do aktywnego włączenia się w wykonywanie praktyk religijnych" - odnotowała SB.
Rok 1963 to czas gomułkowskiej stabilizacji. Ale w 1965 roku biskupi polscy wystosowali podczas sesji Soboru Watykańskiego II list do biskupów niemieckich, w którym znalazły się słowa "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Chrześcijańskie przesłanie listu zostało uznane przez dygnitarzy partyjnych za wtrącanie się Kościoła w politykę. Reakcja była szybka: potępiające biskupów masówki w zakładach pracy, atak w mediach kontrolowanych przez państwo.
Ludwik Wiśniewski, choć listu biskupów bronił, stał z boku wydarzeń. Skupiony na codziennej pracy duszpasterskiej, rozmawiał na ulicach Gdańska z nastolatkami, którym nie zawsze przytrafiały się same dobre rzeczy. Bywało - jak opowiadał Bożenie Szaynok - że ktoś się żegnał, bo szedł do więzienia. Ale kiedy wychodził na wolność, znowu stukał do drzwi, by powiedzieć, że już wrócił. Wtedy też ojciec Ludwik zaczął być rozpoznawalny nie tylko w Gdańsku, ale też w Warszawie.
– Poznałem go w połowie lat 60. Z ramienia Klubu Inteligencji Katolickiej organizowałem obozy dla młodzieży. Jeździliśmy między innymi w Beskid Niski, gdzie młodzi oglądali cerkwie zrujnowane po wysiedleniach w ramach akcji "Wisła" – opowiada Henryk Wujec, współpracownik Komitetu Obrony Robotników, działacz opozycji solidarnościowej, a po 1989 roku poseł i doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Na jeden z takich obozów Wujec zaprosił młodego dominikanina. – I ku mojemu zaskoczeniu nastąpiło zderzenie tych młodych z ojcem Ludwikiem. Oni chcieli dyskutować, może nawet trochę prowokować. On miał doświadczenia pracy, w której fundamentem była silna samoświadomość duchowa i religijna. Coś zaiskrzyło i ojciec Ludwik, który ma zdecydowany charakter, wyjechał – opowiada Henryk Wujec.
W 1966 roku Kościół szykował się do obchodów Milenium, czyli 1000-lecia chrztu Polski, powiązanych z peregrynacją po kraju kopii obrazu Czarnej Madonny z Jasnej Góry. Ludwik Wiśniewski wyjechał do Warszawy na studia na Akademii Teologii Katolickiej (obecnie Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego). Był świadkiem procesji biskupów z siedziby prymasa przy Miodowej do katedry i protestów na placu Zamkowym. Grupki tzw. aktywu robotniczego wznosiły okrzyki "Zdrada!", "Wyszyński do Watykanu!". Trudno było nie zorientować się, że akcję zorganizowała bezpieka. Tę procesję i bezpiekę widział też Henryk Wujec.
Obchody Milenium miały być manifestacją wiary Polaków. Władze zdecydowały więc, że religijne święto trzeba przejąć i zaplanowały obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego. Gra toczyła się o to, kto obejmie w kraju rząd dusz: Kościół czy komuniści.
Strzały na Wybrzeżu
Po konflikcie wokół Milenium, którego apogeum było "aresztowanie" kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej przez Milicję Obywatelską, kolejne zderzenie nastąpiło w 1968 roku. Zamieszki na uczelniach, a potem antysemicka nagonka nie stały się jednak dla młodego zakonnika czasem przełomu. Wiśniewski w rozmowie-rzece przyznawał Bożenie Szaynok, że był na Krakowskim Przedmieściu, kiedy władza wypuściła przeciwko studentom zomowców z pałkami i gazem. Ale miał poczucie osobności i nie wszedł w ten bunt. Wszystko zmieniło się w grudniu 1970 roku.
Był z powrotem w Gdańsku. 12 grudnia, w sobotę, ogłoszono podwyżki cen. Niedziela była handlowa. I dopiero w sklepach ludzie zobaczyli, co te podwyżki oznaczają w praktyce. 14 grudnia na ulice wyszli stoczniowcy.
– Były pierwsze próby podpalenia Domu Partii. Widziałem to z okna klasztoru Pallotynów na Elżbietańskiej. (…) We wtorek były strzały w Stoczni imienia Lenina, podpalenie Domu Partii i próba podpalenia innych gmachów. Ogłoszenie godziny policyjnej – opowiadał Ludwik Wiśniewski w rozmowie z Bożeną Szaynok.
– W czwartek jak idiota wyjechałem poza Gdańsk, pojechałem do Wieżycy, bo szukałem dla studentów miejsca na sylwestra. A właśnie w czwartek były strzały w Gdyni i straszna tragedia. Nie mogłem wrócić, ponieważ drogi były zajęte przez czołgi zmierzające z różnych stron do Gdańska. Próbowaliśmy słuchać Wolnej Europy, ale ta zazwyczaj dobrze poinformowana stacja o dramacie w Gdańsku nie wiedziała – tak szczelnie odcięto Gdańsk od świata – wspominał.
Józef Pinior, jeden z przywódców podziemnej Solidarności na Dolnym Śląsku przyznaje: – To już wiem, dlaczego Ludwik tak pilnował, by w stanie wojennym informacje systematycznie były przekazywane do rozgłośni Jana Nowaka-Jeziorańskiego. On przynosił to, co trzeba było puścić w świat. Ja dzwoniłem w ten świat, choć oczywiście telefon i mieszkanie były na podsłuchu…
Pinior nie kryje, że nie był człowiekiem Kościoła, ale z ojcem Ludwikiem Wiśniewskim znaleźli nić porozumienia. – Ludwik to intelektualista o otwartym umyśle i otwarty na ludzi – tłumaczy.
Ojciec Wiśniewski pytany dzisiaj o to, jak zmienił go Grudzień 1970 roku, mówi: – Widziałem w oczach wielu ludzi nienawiść. I wtedy postanowiłem sobie, że przez całe życie będę się starał bronić ludzi przed nienawiścią. Bo nienawiść zabija tego, kogo się nienawidzi, ale także tego, kto nienawidzi.
Grupa Halla, czyli Ruch Młodej Polski
W 1971 roku przyszła do niego grupa uczniów I Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku, m.in. Aleksander Hall, Wojciech Samoliński, Grzegorz Grzelak i Arkadiusz Rybicki. Była to tzw. grupa Halla, z której zrodził się Ruch Młodej Polski. Licealiści byli pełni nienawiści wobec tych, którzy w grudniu 1970 roku wydali rozkaz strzelania do robotników. W 1971 roku mieli jeden cel: obalić komunizm. Jak? Dewastując cmentarz żołnierzy radzieckich w Gdańsku, podkładając trotyl pod pomniki. Na razie wydmuszkami jajek wypełnionymi tuszem obrzucali plakaty propagandowe PZPR, nawiązując do akcji sabotażowych prowadzonych w okupowanej Warszawie przez harcerzy z Szarych Szeregów.
Arkadiusz Rybicki w 2005 roku na łamach "Gazety Wyborczej" opowiadał: "Poszliśmy do niego i powiedziałem wprost: "Chcemy walczyć z komuną o niepodległość Polski, tworzymy zakonspirowaną grupę, jesteśmy gotowi na wszystko! Chcielibyśmy, żeby nam ksiądz pomagał". Spojrzał na nas jak na wariatów. "Zaraz, zaraz, spokojnie, jaka konspiracja, nie tak szybko. A byliście dzisiaj na mszy?". Z czasem nabrał do nas zaufania. Wyciszył nas, zaczął z nami rozmawiać. Pokazał, że można inaczej. Otworzyły nam się oczy. Zamiast wysadzać pomniki, zaczęliśmy się edukować".
– W tamtym czasie większość duszpasterzy jak diabeł święconej wody bała się oskarżeń o mieszanie się do polityki. Trwał spór, czy Kościół powinien zajmować się polityką, a jeśli tak, to jak. Władza uważała, że religia ma być rzeczą prywatną, klepcie w domu różańce i tyle. A Ludwik mówił "nie", bo jeżeli ktoś akceptuje chrześcijaństwo jako wybór sposobu życia, to ma pewne obowiązki społeczne. Z tego wyniknęło tyle, że w duszpasterstwach, które prowadził, powstały grupy, które okazały się być bardzo istotnymi elementami polskiego życia stricte politycznego – mówi dzisiaj Samoliński.
I to Ludwik Wiśniewski homiliami wygłaszanymi na mszach odprawianych późnymi wieczorami przy świetle świec, rozmowami przy hektolitrach herbaty, w oparach papierosowego dymu (bo palił wtedy jak smok), powoli i skutecznie przekonywał ich, że wcale nie chodzi o to, by strzelać, zabijać i dać się zabić.
W 1972 roku przeniesiono go do Lublina. Tam też zbudował duszpasterstwo akademickie, w którym odnalazł się Samoliński – z Gdańska przyjechał studiować filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1976 roku w Radomiu wybuchły zamieszki – władza znów ogłosiła podwyżki cen żywności. Protestujących robotników bito, a potem wyrzucano z pracy.
– Z Lublina do Radomia jest 100 kilometrów. Z przyjaciółmi z Ludwikowego duszpasterstwa dotarliśmy do pobitych robotników. On oczywiście o tym wiedział i jakoś w akcji pomocy uczestniczył. Chcieliśmy to robić w sposób zorganizowany. Byliśmy związani z KOR-em, ale trochę z boku. Ludwik pomagał zbierać pieniądze, a zdobyte wtedy doświadczenia przydały się nam w późniejszych latach – przyznaje Wojciech Samoliński.
Może dlatego, na przekór krytyce polskiej transformacji, ojciec Ludwik mówi, że Polakom w 1989 roku się udało. On sam obserwował tamten przełom z odległości ponad 1000 kilometrów. W Sankt Petersburgu odbudowywał z ruin klasztor i kościół pw. Św. Katarzyny Aleksandryjskiej. To w Rosji, która wtedy jeszcze była Związkiem Radzieckim, słyszał ciągle, że na naszym przykładzie trzeba się wzorować.
– Bo nam się naprawdę udało. Naszym wiekopomnym osiągnięciem jest to, że wolność wywalczyliśmy bez rozlewu krwi. Wydaje mi się, że nie byłoby to możliwe bez papieża Jana Pawła II – podkreśla dzisiaj w rozmowie z Magazynem TVN24 ojciec Ludwik.
Nauczyciel młodzieży
Jego wychowankowie przyznają, że jest urodzonym nauczycielem, który zmieniał się wraz z tymi, których kształtował. – Próbowałem ich poznawać z ludźmi, którzy w moim przekonaniu liczyli się w Kościele i w kraju. Zależało mi na tym, żeby oni po prostu rośli, wierzyłem, że kiedyś odegrają ważną rolę. Pierwsze spotkanie, na które do Warszawy pojechała cała grupa, zorganizowałem z Bohdanem Cywińskim. Potem niektórych poznałem ze Stefanem Kisielewskim – opowiadał Bożenie Szaynok ojciec Wiśniewski.
Bohdan Cywiński to współtwórca konspiracyjnego Uniwersytetu Latającego, powstałego w 1977 roku po wydarzeniach radomskich i powołaniu do życia KOR. Stefan Kisielewski w latach 1957-1965 był posłem z ramienia katolickiego "Znaku", a w 1964 roku jednym z sygnatariuszy Listu 34, sprzeciwiającego się cenzurze.
Sam duchowny w lutym 1977 roku znalazł się w gronie 60 polskich opozycjonistów wymienionych w dokumencie "Rozpoznanie antysocjalistycznych wrogich i negatywnych sił w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej", opracowanym przez wschodnioniemiecką bezpiekę - Stasi. Wojciech Samoliński mówi wprost: – Jest jednym z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszym z wychowawców młodzież akademickiej w latach 60., 70. i 80. Uczestniczył w tworzeniu nowego modelu duszpasterstwa akademickiego, w którym wychowanie czy aktywność religijna wykraczała poza tę tradycyjnie uprawianą w strukturach kościelnych.
Pewnie dlatego w 1978 roku, dwa miesiące po wyborze kardynała Karola Wojtyły na papieża, Ludwik Wiśniewski zorganizował w Lublinie sesję "Katolicyzm–patriotyzm–nacjonalizm".
W pierwszych dniach grudnia 1978 roku w Lublinie 300 osób (wśród nich zapewne i agenci bezpieki) rozmawiało o sprawach, które dzisiaj wróciły do dyskursu publicznego jak bumerang – o tym, jakie są relacje katolicyzmu i patriotyzmu i czy jest pośród nich miejsce na nacjonalizm. Pytany po 40 latach o to, dlaczego utożsamiamy patriotyzm z nacjonalizmem, ojciec Ludwik odpowiada: – Bo taka jest nasza narodowa specjalność. Od wielu już lat. Ale powoli wychodzimy z tego. Potrzebni są mądrzy i kochający ludzi pedagodzy, którzy cierpliwie będą wyjaśniać, zwłaszcza młodym, że nacjonalizm jest trucizną.
Przemoc nie ma sensu
W 1981 roku Ludwik Wiśniewski został skierowany do Wrocławia. Tam zastał go stan wojenny. Tam też propagował protest odwołujący się do zasady non violence, którą stosowali Mahatma Gandhi i Martin Luther King.
We Wrocławiu, w którym w stanie wojennym doszło do konfliktu pomiędzy Regionalnym Komitetem Strajkowym, kierowanym kolejno przez Władysława Frasyniuka, Piotra Bednarza i Józefa Piniora, a Solidarnością Walczącą Kornela Morawieckiego, ojciec Ludwik był jak drogowskaz. Środowisko skupione wokół Morawieckiego chciało podpalać komitety, wysadzać samochody oficerom bezpieki, podpalać drzwi ich mieszkań. Ojciec Wiśniewski mówił: przemoc nie ma sensu, a nienawiść przynosi tylko zło. I pokazywał, że protestować można inaczej, na przykład milcząc.
Sam 8 lipca 1986 roku w białym habicie dominikanina stanął w centrum Wrocławia z transparentem, na którym widniał napis "Żądamy uwolnienia Wł. Frasyniuka". Frasyniuk o tamtym proteście w lipcu dowiedział się w więzieniu. Trudno mu było zresztą ukryć zaskoczenie, bo z pierwszych informacji docierających do niego wynikało, że z transparentem upominającym się o niego wyszedł... zakonnik. Ale kiedy zobaczył zdjęcia, zrozumiał. Tylko ojciec Ludwik Wiśniewski mógł zrobić coś takiego.
– Protest z 8 lipca 1986 roku to jest cały Ludwik. On uczył ludzi patriotyzmu, miał ten patriotyzm zakodowany bardzo silnie. To człowiek, który ma świadomość, że polityka to gra własnym ciałem, że nie można jej uprawiać tylko dyskusją, że w którymś momencie trzeba się pojawić. Ludwik nikogo nie wysłał, on poszedł sam - opowiadał Frasyniuk Bożenie Szaynok.
Ojciec Wiśniewski dziś: –Polityka, jako troska o dobro ludzi, jako troska o dobro kraju, jest czymś wzniosłym, godnym szacunku, pięknym. Natomiast kiedy do polityki zabierają się ludzie psychicznie niezrównoważeni albo ludzie pełni kompleksów, może być koszmarem. Najłatwiej zepsuć to, co piękne.
Nie polityka, a miłość
– Moje duszpasterstwo w Gdańsku było zwyczajne – przyznał charyzmatyczny dominikanin w książce "Duszpasterz".
Z boku te słowa wydają się kokieterią, ale jeden z najbardziej znanych zakonników w Polsce po prostu nie uważa polityki za najważniejszą rzecz w życiu.
– Skupiamy się czasem na grupie Halla, ale na tym świat się nie kończy (...) Mnie jest żal, że gdzieś umykają sprawy, którym oddałem wszystkie swoje siły – tłumaczył Bożenie Szaynok. Te sprawy to głoszenie Ewangelii. Dwa lata temu pisał na łamach "Tygodnika Powszechnego": "Sercem Ewangelii jest miłość do drugiego człowieka, zwłaszcza ubogiego, chorego i narażonego na śmierć".
Pytany o to, jak uczyć ludzi miłości, dziś odpowiada: – Trzeba podawać wszystkim rękę. Zauważyć potrzeby innych ludzi. W Polsce są wsie, a nawet całe regiony, gdzie bieda aż piszczy. Zauważyć to i stworzyć dla nich odpowiednie programy. A jeśli jeszcze nie wiemy, jak uczyć ludzi miłości, to należy o to zapytać siostrę Chmielewską.
– Jeśli dzisiaj ojciec Ludwik potrząsnął Polakami tym, co powiedział podczas pogrzebu Pawła Adamowicza, to potrząsa nami konsekwentnie. Jak w głośnym tekście do biskupów polskich, któremu dał tytuł "Polska, dom zamknięty". Protestował w nim przeciwko podsycaniu strachu przed uchodźcami – mówi Józef Pinior.
W tym artykule-odezwie Ludwik Wiśniewski pisał m.in.: "Jest rzeczą zdumiewającą, że ewangeliczne, bezwarunkowe wezwanie do pochylenia się nad chorymi, głodnymi i niemającymi dachu nad głową rozumie wielu ludzi żyjących na obrzeżach Kościoła, a nawet poza Kościołem, a nie rozumie wielu katolików, kapłanów, a nawet biskupów".
Ojciec Wiśniewski mówi dziś w rozmowie z Magazynem TVN24: – Zamknięcie polskich drzwi przed uchodźcami jest naszą wielką klęską. Ci, którzy mają świadomość, że człowieczeństwo i chrześcijaństwo domaga się podania ręki potrzebującym, powinni uderzyć się w piersi, bo coś tu zostało zaniedbane.
A Wojciech Samoliński przyznaje, że w czasie kryzysu uchodźczego, kiedy na przejściu granicznym w Brześciu koczowały czeczeńskie rodziny z dziećmi, z Ludwikiem Wiśniewskim stukali do wielu drzwi. Również do tych w Gdańsku. Otworzył im wiceprezydent Piotr Grzelak, którego ojciec działał w duszpasterstwie akademickim ojca Ludwika, w grupie Halla. – Powołaliśmy zespół do spraw pomocy uchodźcom. Udało nam się stworzyć dom dla uchodźców w Brześciu. Dlatego mogę powiedzieć, że otwarcie się Pawła Adamowicza na imigrantów i uchodźców to po części efekt rozmów z Ludwikiem i jego przekonania, że słaba jest nasza tożsamość religijna i narodowa, jeśli uważamy, że zagrażają jej ludzie, uciekający przez nędzą, biedą, śmiercią – podkreśla Samoliński.
Strach, jaki pojawił się wśród Polaków, dominikanin tłumaczy tym, że nie wyjaśniono ludziom dostatecznie jasno, jak będą wyglądały procedury przyjmowania uchodźców, jak będzie wyglądało "urządzanie" ich w naszym kraju. – Nie odpowiedzieliśmy jasno na wiele pytań zaniepokojonych ludzi, a pozwoliliśmy, aby krzykacze, nacjonaliści i nienawistnicy zasiali wśród ludzi strach – dodaje zakonnik.
Pytany o to, jak przestać nienawidzić, duszpasterz akademicki i duchowy wychowawca kilku pokoleń polskich inteligentów odpowiada: – To nie oznacza wyrzucenia z siebie bólu, niechęci, a nawet złości. Nad uczuciami w pełni nie panujemy. Według mnie oznacza rezygnowanie z chęci odwetu, agresji słownej, złych słów o przeciwniku. A jeśli ktoś umie się modlić, to niech się pomodli za niego: Panie Boże, życzę dla tego człowieka dobra, zwłaszcza najwyższego dobra, czyli zbawienia. Myślę, że nie odpokutowaliśmy za nasze grzechy popełniane w czasach komunizmu, ale także za grzechy popełnione po odzyskaniu niepodległości. Chciałbym, aby Episkopat ogłosił ogólnonarodowy dzień pokuty za grzechy naszego narodu popełnione w ostatnich latach, aż do mordu prezydenta Adamowicza.
Wojciech Samoliński zdradza, iż kluczem do zrozumienia postawy i poglądów ojca Ludwika jest duchowo-religijne odkrycie charyzmatycznego zakonnika, że Kościół nie jest narodowy.
– Dla mnie i nie tylko dla mnie ostatnie 30 lat to najlepszy czas w historii Polski w ostatnich trzech, czterech wiekach. Z pełną świadomością wad, bo wiemy, że nie jesteśmy w raju na ziemi i nie jesteśmy armią anielską przeciwko diabelskiej. Ale też te upiory, które na naszych oczach powstają, nie wzięły się znikąd. One były, tylko że uśpione. Co więcej, są częścią szerszego zjawiska, którego elementami są i Donald Trump, i Marine Le Pen, zwycięstwo Kurza w Austrii czy popularność Wildersa w Holandii – tak Samoliński odpowiada na pytanie, czy wychowankowie ojca Ludwika mają dzisiaj poczucie klęski, patrząc na to, jak podzielona jest Polska.