Chłopcy byli półprzytomni od leków i zimna. Przywiązano ich do noszy, aby nie mogli się ruszać i w ataku paniki nie zabić siebie i nurka. W ten sposób, w półśnie, przez prawie dwie godziny byli transportowani pod wodą z pułapki w jaskini Tham Luang. Ratownicy liczyli się z tym, że mogą stracić niektórych z nich. Teraz, po czymś, co nazywają "cudem", opowiadają o bezprecedensowej akcji pod ziemią.
Do ryzykownej misji w ciemnych, zimnych i nieznanych sobie podziemnych korytarzach ruszyli z odruchu serca. Wszyscy po prostu chcieli pomóc i zdawali sobie sprawę, że są jednymi z nielicznych na świecie osób mogących naprawdę to zrobić, nie zabijając się po drodze. Nurkowanie w jaskiniach należy do wyjątkowo niebezpiecznych zajęć, zwłaszcza dla osób bez odpowiedniego doświadczenia i sprzętu.
Chaotyczne początki
Tajskie władze informują dość oszczędnie o przebiegu akcji ratunkowej w jaskini Tham Luang, która trwała od 23 czerwca do 10 lipca. To, co się wydarzyło w ciągu tych 18 dni, a zwłaszcza w ciągu trzech ostatnich, kiedy przeprowadzono ewakuację, można szczegółowo opisać w znacznej mierze dzięki relacjom wspomnianych kilkunastu nurków jaskiniowych z całego świata. Pierwsi przylecieli z Wielkiej Brytanii już trzeciego dnia poszukiwań. Kolejni zjawiali się w następnych dniach. Od razu ruszali do pomocy nurkującym w jaskini żołnierzom jednostki specjalnej SEAL tajlandzkiej marynarki wojennej.
- Kiedy dotarłem na miejsce, akurat z jaskini wyszli Brytyjczycy, którzy stwierdzili, że to istne szaleństwo - przyznał w rozmowie z VOX News Ben Reymenants, doświadczony belgijski nurek, który pracuje w Tajlandii jako szef szkoły nurkowej. Jaskinia miała wyglądać jak "rzeka Kolorado" - woda zupełnie zamulona, brązowa, nieprzejrzysta i płynąca korytarzami wartkim strumieniem zasilanym przez intensywne deszcze. Przez pierwsze dni próbowali dostać się w głąb, ale bezskutecznie. Byli w stanie pokonać może kilkaset metrów, walcząc z prądem, praktycznie wspinając się po ścianach.
Niemający praktyki w nurkowaniu jaskiniowym tajscy komandosi uparcie próbowali, ale gubili się w podziemnych korytarzach i sami ryzykowali życiem. - Wystarczyło wyprostować rękę i ona po prostu znikała. Nie było nic widać - powiedział dziennikowi "New York Times" jeden z wojskowych nurków, posługujący się pseudonimem "Kaew". Wszyscy komandosi podawali jedynie swoje pierwsze imię lub pseudonimy, a kiedy mogli, zasłaniali też twarz lub byli cenzurowani.
- W pewnym momencie zdecydowaliśmy z Brytyjczykami, że trzeba to odwołać. W tych warunkach ktoś na pewno zginie, a nie wiemy, czy ci chłopcy w ogóle żyją - opisuje Reymenants. Jednak kiedy powiedzieli o swojej decyzji dowódcy komandosów, ten stwierdził, że oni nie mogą się poddać. - Wyślę moich ludzi i będziemy próbować - miał powiedzieć. Wobec tego zagraniczni nurkowie, w większości dojrzali ludzie, mający po 30, 40 i więcej lat, zdecydowali się zostać i pomóc. - Niektórzy z tych SEALs mieli po 19 lat. Mógłbym być ich ojcem - stwierdził 45-letni Belg.
Nieprawdopodobne szczęście
Coraz liczniejsi międzynarodowi ratownicy i komandosi zaczęli działać systematycznie. Schodzili pod wodę parami i rozciągali coraz głębiej w jaskini mocną linę, która jest polisą na życie w takich warunkach. Trzymając się niej, nie można zabłądzić. W razie czego zawsze doprowadzi do wyjścia.
Po kilku dniach deszcze osłabły, a wraz z tym nurt w jaskini. Poprawiła się też nieco przejrzystość wody, a jej wypompowywanie zaczęło przynosić skutki. W niektórych częściach jaskini lustro wody opadło. Dzięki temu pierwszą połowę trasy praktycznie można było przejść. - Nadal każde nurkowanie trwało jednak po sześć, osiem godzin. To było bardzo wyczerpujące - wspomina Reymenants. Wypompowana z jaskini woda zalewała tymczasem pobliskie pola rolników. Stu dwudziestu ośmiu z nich straciło całe swoje zbiory.
Poświęcenie i determinacja zaprocentowały dziewiątego dnia. Po pokonaniu dzień wcześniej zdradliwego skrzyżowania podziemnych korytarzy, przez które wcześniej gubili się nurkowie wojskowi, para Brytyjczyków dotarła do częściowo zalanej komory, znajdującej się prawie cztery kilometry od wejścia do jaskini. To, co tam zobaczyli, zostało nagrane i pokazane światu. Dwunastu chłopców i ich trener siedzieli żywi w ciemności na małej półce skalnej. Wychudzeni, ale poza tym cali i zdrowi.
- Nie mogłem w to uwierzyć. Zwłaszcza, że byli cali i w dobrym stanie psychicznym. Spokojnie się przywitali i zapytali, jaki jest dzień. Nieprawdopodobne - mówił Reymenants, który nurkował przed parą Brytyjczyków i dotarł na odległość około 300 metrów od nastolatków.
Próbowali się wykopać
To, jak dziewięć dni w ciemności wyglądało z perspektywy zaginionych chłopców, opowiedzieli oni sami na konferencji prasowej w szpitalu, tydzień po wyjściu z jaskini.
Do jaskini weszli po treningu piłkarskim. Miała to być ciekawa wycieczka integrująca. Wszyscy przyznali, że nie wspomnieli o tym planie swoim rodzicom. Myśleli, że spędzą pod ziemią jakąś godzinę i wrócą do domu, nie budząc podejrzeń. Jednak kiedy już zmierzali ku wyjściu, zobaczyli wdzierającą się do jaskini wodę, której poziom szybko się podnosił. Początkowo próbowali w niej nurkować i szukać wyjścia, jednak bezskutecznie. Wbrew początkowym doniesieniom tajskich mediów wszyscy chłopcy potrafią pływać, choć niektórzy słabo.
Jak opowiedział 25-letni trener i opiekun nastolatków, Ekkaphon Chanthawong, po chwili zdał sobie sprawę z daremności takich prób. Zabrał chłopców w głąb jaskini w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogliby odpocząć przez noc z nadzieją, że może następnego dnia poziom wody będzie niższy. Nic takiego nie nastąpiło. Przez kilka kolejnych dni wchodzili coraz dalej w korytarz, wycofując się przed wodą. W końcu znaleźli się na skalnej półce. Byli otoczeni przez podziemne jezioro. Mogli tylko czekać, medytować, pić wodę ze ścian. Próbowali także kopać tunel ratunkowy.
- Wykopywaliśmy akurat kamienie, kiedy wydało nam się, że słyszymy głosy. Nie byliśmy pewni, czy to naprawdę, więc zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nasłuchiwać. No i to okazały się być naprawdę głosy. Byłem zszokowany - powiedział Adun Sam-on, 14-latek, który jako jedyny w grupie zna trochę angielski. To on na nagraniu z jaskini rozmawia z brytyjskimi nurkami.
"Uratujmy tylu, ilu się da teraz, ponieważ inaczej stracimy wszystkich"
Jaskinia natychmiast zamieniła się w gniazdo gorączkowej aktywności. Nikt jeszcze nie wiedział, jak właściwie uratować uwięzionych. Padły sugestie, że być może będą musieli siedzieć pod ziemią cztery miesiące, do końca sezonu deszczowego i opadnięcia wody w jaskini. Nurkowie przyznają jednak, że było to traktowane jako ostateczność. Od początku wiedziano, że chłopców i trenera trzeba wyciągnąć jak najszybciej. Uruchamiano kolejne pompy, by obniżyć poziom wody, kładziono kable energetyczne, przewody i setki butli ze sprężonym powietrzem. W jaskini zbudowano też prostą kolejkę linową, aby uniknąć konieczności wspinania się na stromą ścianę z ciężkim sprzętem do nurkowania.
Pod ziemią pracowało już wówczas blisko 200 osób. Byli to w większości tajlandzcy komandosi, wspierani przez żołnierzy z Australii i USA oraz cywilnych nurków jaskiniowych. Bardzo pomocna okazała się lina rozciągnięta pod wodą przez tych ostatnich. Pomogła dotrzeć do uwięzionej trzynastki czterem komandosom. Jeden z nich miał przeszkolenie medyczne. Nakarmili uwięzionych, opatrzyli powierzchowne rany, zadbali o jakąś rozrywkę i zostali z nimi do końca. - Graliśmy w warcaby i gry planszowe - opowiadał o długim oczekiwaniu jeden z chłopców.
W międzyczasie próbowano dowiercić się do uwięzionych z góry. Cały czas pracowały pompy, ale wodę udało się usunąć tylko z części korytarzy. Pozostała zatem tylko jedna opcja - wyprowadzić chłopców i trenera przez jaskinię. Największym wyzwaniem było pokonanie liczącego ponad kilometr pierwszego odcinka w drodze ku wyjściu. Był on w większości całkowicie zalany i w kilku miejscach na tyle ciasny, że dorosły nurek musi zdejmować z siebie butlę tlenową i przeciskać się bez niej. To poważne wyzwanie dla doświadczonych dorosłych, a co dopiero dla nastolatków, którzy nigdy nie nurkowali.
Dlatego upadła koncepcja, by szybko nauczyć chłopców podstaw nurkowania i pozwolić samodzielnie płynąć pod nadzorem dorosłych. Postanowiono więc potraktować ich... jak ładunek.
Planowanie i przygotowania trwały sześć dni. W tym czasie nurkowie testowali sprzęt do ewakuacji w pobliskim basenie i trenowali z miejscowymi chłopcami przeciskanie się przez ciasne otwory. Czas uciekał. W jaskini spadała zawartość tlenu, a prognoza pogody zapowiadała intensywne deszcze.
6 lipca tajlandzcy komandosi i amerykańscy wojskowi pomagający organizować akcję przedstawili swój plan delegacji władz Tajlandii z ministrem spraw wewnętrznych Anupongiem Paochindą na czele. Przesłanie było proste: "Trzeba działać, choć jest duże ryzyko, iż część chłopców tego nie przeżyje. Uratujmy tylu, ilu się da teraz, ponieważ inaczej stracimy wszystkich". - Możecie czekać, ale mogę niemal zagwarantować, że wówczas wszyscy umrą - miał powiedzieć według "Washington Post" major armii USA Charles Hodges. Minister dał zielone światło.
Akcja rozpoczęła się 8 lipca rano.
Delikatny pakunek
Chłopcy wybrali spośród siebie czterech, którzy mieli ruszyć pierwsi. Tylko tylu można było ewakuować jednego dnia. Potem ratownicy musieli odpocząć, a w międzyczasie wymieniane były butle ze sprężonym powietrzem. Klucz selekcji był niecodzienny. Jak przyznali chłopcy, pierwsi mieli ruszyć ci, którzy mieli najdalej do domu i musieli najdłużej pedałować, by tam dotrzeć.
Dzieci przygotowywali do ewakuacji wspólnie komandosi i zagraniczni nurkowie. Wytypowanym chłopcom podano leki na uspokojenie. Według niektórych zagranicznych nurków ich dawki były silne. - Byli też osłabieni i wygłodzeni. a woda była dość chłodna. Pomimo tego, że mieli na sobie kombinezony z pianki, ich metabolizm tak spadał, iż byli półprzytomni, kiedy ich wyciągaliśmy - wspomina Reymenants.
Pokonanie pierwszego, najtrudniejszego odcinka, zajmowało około dwóch godzin. Chłopcy byli przywiązani do elastycznych noszy ratunkowych SKED, które krępowały ich ruchy i częściowo chroniły w wypadku uderzenia o skały. Na twarzach mieli duże maski. Obok były przytroczone butle z powietrzem. Każde z tak "opakowanych" dzieci trafiało pod opiekę jednego dorosłego. Drugi płynął z tyłu i asekurował.
- Byli do nas przytroczeni tak, że mogliśmy mieć obie ręce wolne i jednocześnie czuliśmy ich przy sobie. Dzieci były tuż pod nami - powiedział Rick Stanton, 56-letni były strażak, który pierwszy odnalazł zaginionych. Nurkowie musieli uważać, aby nie uderzyć chłopcami o skały, kiedy nawigowali przez jaskinię. - Taka odpowiedzialność za kogoś tak młodego jest paraliżująca. Gdybyśmy nimi uderzyli o ścianę albo gdyby doszło do awarii sprzętu, zginęliby - przyznał inny brytyjski ratownik, Jason Mallison.
Nurkowie zmieniali się co kilkaset metrów. Chodziło o to, by racjonalnie rozłożyć siły. Przekazywali sobie chłopców jak pałeczki w sztafecie. W kilku punktach, gdzie jaskinia nie była całkowicie zalana, czekali kolejni nurkowie z zapasowymi butlami. Do pokonania blisko 1,5-kilometrowej trasy zaangażowano kilkudziesięciu ratowników. Najdłuższe zanurzenie trwało 40 minut.
Ostatni etap
Po pokonaniu zalanego odcinka ratownicy z dziećmi docierali do "komory trzeciej". Tam nurkowie mieli swoją bazę. Do tego punktu dało się dotrzeć prawie suchą stopą dzięki nieustannej pracy pomp i wyjątkowemu jak na tą porę roku brakowi większych opadów deszczu. W "komorze trzeciej" dzieci natychmiast były badane przez lekarzy. Przede wszystkim sprawdzano, czy na pewno żyją. Widać to na nagraniach udostępnionych przez SEALs.
To była jednak tylko część drogi. Do wyjścia z jaskini pozostawało około 2,5 kilometra, a skrajnie wychłodzeni i bardzo osłabieni chłopcy musieli jak najszybciej trafić do szpitala. Droga na zewnątrz zajmowała kolejne dwie godziny. Po drodze utworzono trzy kolejne punkty medyczne, w których lekarze sprawdzali stan ewakuowanych.
Część trasy nosze z dziećmi pokonywały podczepione do wspomnianej na początku prowizorycznej kolejki linowej. Tym sposobem pokonywano najbardziej strome odcinki. W innych miejscach nosze przesuwano po rozłożonych wcześniej wężach, którymi pompy odprowadzały wodę. Wyglądało to jak duża zjeżdżalnia w parku wodnym.
Inne odcinki, częściowo zalane, nosze z nastolatkami pokonywały na dmuchanych tratwach, które holowało kilku nurków. Resztę trasy chłopcy byli po prostu niesieni przez zmieniające się zespoły komandosów.
Ostatni punkt medyczny znajdował się w komorze stanowiącej wejście do jaskini. Stamtąd uratowani trafiali na pokład śmigłowca i byli przewożeni do szpitala. Ewakuacja każdego z nich zajmowała około czterech godzin.
Dramatyczny finał
I tak przez trzy dni. Jako ostatniego wyciągnięto 25-letniego trenera i opiekuna chłopców. Za nim wypłynęła czwórka komandosów, którzy od tygodnia siedzieli z uwięzionymi.
Podczas akcji doszło do dramatycznej sytuacji. Jeden z nurków transportujących jedenastego ewakuowanego, 35-letni Chris Jawell, w zamieszaniu puścił linę prowadzącą przez nieprzejrzystą wodę. - Pomyślałem sobie, że mam "drobny" problem, ale spokojnie, po prostu po nią sięgnę. Zacząłem szukać po omacku wokół siebie, ale nie mogłem na nic trafić - wspominał Brytyjczyk. W końcu natrafił na kabel elektryczny i po nim wrócił z nastolatkiem do częściowo zalanej komory. Tam odnalazł właściwą linę i ruszył dalej.
Gdy chłopcy byli już poza jaskinią, a czterej opiekujący się nimi komandosi zmierzali do wyjścia, doszło do kolejnej groźnej sytuacji. Kiedy ostatni z nich właśnie wpłynął do komory trzeciej, doszło do awarii pomp. - Otrzymaliśmy sygnał, że pompy z jakiegoś powodu przestały działać i poziom wody w komorze trzeciej szybko się podnosi. Wszyscy zaczęli łapać swój sprzęt i ruszać ku wyjściu - opisywał major Hodges. Istniało ryzyko, że kilkudziesięciu ratowników utknie pod ziemią. Sceny przypominały film katastroficzny. W słabym świetle lamp i latarek tłum rozgorączkowanych ludzi przeciskał się przez jaskinię, uciekając przed podnoszącą się wodą. Na szczęście wszystkim się udało. W jaskini zostało tylko mnóstwo różnego rodzaju wyposażenia wniesionego tam podczas akcji ratunkowej.
- Tyle rzeczy mogło pójść źle, ale jakoś nam się udało. Najważniejsze w tym było szczęście - podkreślił w rozmowie z "NYT" generał Chalongchai Chaiyakham, zastępca dowódcy operacji. - Ciągle nie wierzę, że to się udało - dodał.
Akcja kosztowała życie byłego komandosa jednostki SEAL tajlandzkiej marynarki sierżanta Saman Kunana. Zmarł prawdopodobnie z niedotlenienia podczas rozmieszczania w jaskini zapasów na potrzeby ewakuacji. Miał państwowy pogrzeb ze wszystkimi honorami. Żegnano go jak bohatera. Wszyscy chłopcy zadeklarowali, że chcą zostać nowicjuszami w klasztorze, by uczcić pamięć zmarłego. To jedna z największych form uhonorowania kogoś w Therawada, dominującej w Tajlandii szkole buddyzmu.