Maja ma półtora roku i uśmiecha się do mnie promiennie. - Pan wybaczy, po prostu wie, że dzisiaj pozna tatusia - tłumaczy jej matka. Jak wyglądają widzenia w więzieniu? Sprawdziliśmy.
Parking przed zakładem karnym jest wypełniony po brzegi już przed godziną 8. Nie podoba się to Jadwidze. Chodzi o kulach, a auto musiała zostawić na ulicy - kilkadziesiąt metrów dalej. Do Piotrkowa Trybunalskiego jechała aż z Radomia. Bartek, jej 32-letni syn, jest aresztowany od marca. Prokurator wreszcie zgodził się na widzenie.
- Nigdy nie miałam problemów z prawem, nie licząc dwóch mandatów, które dostałam zaraz po transformacji, prawie 30 lat temu - uśmiecha się smutno.
Tłumaczy, że po syna policjanci przyszli nad ranem.
- Miał żonę, pracę i dziecko w drodze. I podobno handlował narkotykami - opowiada.
Przed szklanymi drzwiami, prowadzącymi do zakładu karnego, stoi kilka osób. Palą papierosy. W środku zebrał się już tłum ludzi.
Dziwna grupa. Przy drzwiach stoi nosidełko, w którym śpi niemowlę. Pod drugą ścianą, na kolanach babci, siedzi pięcioletni chłopiec. Ogląda bajki w telefonie. W kolejce do okienka (w którym trzeba pokazać dowód) jest kilka młodych wyzywająco wymalowanych kobiet. Za nimi wytatuowani, postawni mężczyźni. Obok para emerytów i kilku dobrze ubranych nastolatków.
- Pan będzie nas nagrywał? Bo jeśli tak, to ja sobie nie życzę - mówi jedna z kobiet. Inni ze zrozumieniem kiwają głową.
- Co tu się dziwić. Nie ma ludzi, co chwaliliby się, że mają kogoś bliskiego za kratkami - zagaja mężczyzna po czterdziestce. Przyszedł w odwiedziny do brata.
- Ja sam w pracy powiedziałem szefowi, że idę do lekarza. Wstyd i tyle - tłumaczy.
Pod nadzorem
Po przebrnięciu przez formalności przy okienku można przejść do sali oczekiwań. Przypomina poczekalnię na dworcu autobusowym. Z tą różnicą, że zamiast jednej ze ścian są kraty - pierwsze, na które napotykają odwiedzający.
- Numer 22, 23 i 24, proszę - mówi męski głos przez głośnik podwieszony pod sufitem.
Słychać brzęczenie przy zamku, po chwili kraty się otwierają. Zaczyna się sprawdzanie.
- Proszę wyjąć wszystko z kieszeni - mówi funkcjonariuszka. Uprzejmie, ale stanowczo.
Zagląda do toreb, każe przejść przez bramkę wykrywającą metal. Prosi o wyjęcie dziecka z nosidełka. Otwiera paczkę z chusteczkami, każdą rozwija. Wyjmuje też reklamówkę, w której są pieluchy. Ogląda je jedna po drugiej.
- Proszę dojść do kraty. Ręce wzdłuż ciała - instruuje.
Przybyli posłusznie wykonują polecenia. Z korytarza za ich plecami wychodzi Noker - półtoraroczny czarny wilczur.
- Wyczuwa marihuanę, amfetaminę i inne narkotyki. Nawet dopalacze - opowiada Norbert Malesza, opiekun psa.
Noker przez kilka chwil - przez kratę - obwąchuje nieruchomo stojące osoby.
- Najczęściej przemycane są narkotyki, bo są małe, ale "ryją banię". Odwiedzający często próbują przemycać je "na połyk". Narkotyk umieszczany jest na żyłce. Przywiązuje się ją do zęba, a potem połyka - mówi Maleszka.
Ale w ten sposób Nokera oszukać się nie da.
- Wystarczy mieć narkotyk przez chwilę w ręce, a zapach na niej zostaje - tłumaczy.
Trochę normalności
Noker wraca do obwąchiwania paczek adresowanych do osadzonych, bo odwiedzający bez przeszkód przeszli przez kontrolę. Strażnicy otwierają kolejne drzwi, które z hukiem zamykają za naszymi plecami.
Idziemy korytarzem. Gdyby nie mleczne szyby, z tego miejsca dobrze byłoby widać dziedziniec więzienia. Mijamy kolejny punkt kontrolny. Docieramy do kantyny, w której można kupić coś do jedzenia i picia na czas widzenia. Od tego momentu każdy ruch odwiedzających jest już nagrywany. Pod sufitem wisi czarny klosz kamery.
- Poproszę dwa soczki, zapiekankę i udko z kurczaka - mówi Agnieszka, żona włamywacza. Sprzedawczyni kładzie towar na ladę i bierze pieniądze.
Agnieszka tłumaczy, że to jedyna okazja, żeby jej mąż poczuł się normalnie. Zjadł to, co lubi.
W kantynie dużym wzięciem cieszą się cola i hamburgery. Menu przypomina dania z bistro na dworcu kolejowym.
Odejścia
W drugiej części więzienia strażnik otwiera drzwi do celi Patryka. Za kratkami spędził łącznie już siedem lat. To jego trzeci wyrok - tym razem za włamanie. Wcześniej siedział za kradzieże.
- Każdy czeka na widzenie. Na moment możesz zapomnieć, że siedzisz. Nie ma skazańców i strażników, są normalni ludzie i ich normalne sprawy. Człowiek strasznie za tym tęskni - mówi.
Na początku - po pierwszym wyroku - odwiedzała go żona.
- Przysługują nam dwa widzenia w miesiącu. Każde trwa godzinę. Na początku było spoko. Przychodziła i mówiła, jak jej jest. W ciąży była - opowiada Patryk.
Po kilku miesiącach podczas wizyty Patryk przeżył trzęsienie ziemi.
- Powiedziała, że ma kogoś innego. Że inny facet pomaga jej opiekować się córką. Moją córką! Dotknęło mnie to.
Dzisiaj odwiedza Patryka matka. To z nią włamywacz i złodziej widzi się najczęściej.
- Czasem przyjdą koledzy. Z każdym miesiącem tutaj więzy jednak się rozluźniają - mówi.
Zanim Patryk będzie mógł zejść na salę widzeń, jest poddany kontroli.
Otwiera szeroko usta, potem musi się rozebrać.
- Do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Lubię myśleć, że u nas jest rygor jak w wojsku. Łatwiej to znieść - mówi.
Każdy słucha
Sala widzeń przypomina szkolną świetlicę. Przy kwadratowych stolikach siadają więźniowie i ci, którzy przyszyli ich odwiedzić. Jeden z narożników pomieszczenia przerobiony jest na salę zabaw dla dzieci. Akurat jest pusta.
- Widziałem tu niejeden dramat. Najgorzej jest, jak osadzony słyszy, że jego kobieta odchodzi. Wtedy potrafią być krzyki i wyzwiska. Natychmiast przerywamy takie spotkanie. Rękoczynów nie pamiętam - mówi strażnik, który przygląda się wizycie.
Przez cały czas spaceruje pomiędzy stolikami. Grupa jest też nadzorowana z kamery podwieszonej do sufitu.
- Najpierw przychodzą partnerki i dzieci. Z biegiem lat pojawiają się coraz rzadziej. W końcu skazanym zostają rodzice. Jak umierają, to robi się problem - opowiada strażnik.
Obok sali widzeń znajduje się pokój, w którym strażnicy oglądają zapis z kamer. Słuchają też rozmów z jeszcze innego pomieszczenia - gdzie więźniowie rozmawiają z odwiedzającymi przez telefon i są rozdzieleni szybą.
- Takie widzenia przysługują najczęściej tymczasowo aresztowanym oraz więźniom, którzy mają na koncie różne przewinienia - tłumaczy kapitan Jakub Białkowski, rzecznik prasowy Dyrektora Okręgowego Służby Więziennej w Łodzi.
Pomieszczenie do dozorowanych widzeń składa się z ośmiu boksów. Kiedy wchodzimy do środka, zajęty jest jeden z nich.
- Nie bój się. Jestem twardy... - mówi on. W ręku trzyma białą słuchawkę. Głos mu jednak drży, nie może powstrzymać łez.
Mówi, że "pod celą jest z porządnymi chłopakami". I "żeby się nie martwić, bo nic na niego nie mają".
Z drugiej strony siedzi blondynka w kusej spódniczce. Całuje swoją rękę i przykłada ją do szyby.
- W czasie widzeń łzy płyną jak szalone. W celi każdy udaje twardziela. Emocje puszczają, kiedy osadzeni widzą się z bliskimi - opowiada porucznik Cezary Jabłoński, rzecznik piotrkowskiego więzienia.
W więzieniu w Piotrkowie Trybunalskim jest także sala do widzeń bez dozoru. To niewielkie pomieszczenie z czterema krzesłami i dwoma stolikami. Tutaj odbywają się spotkania intymne.
- Takie widzenia przyznawane są w formie nagrody za dobre sprawowanie - mówi kapitan Białkowski.
Sala nie jest wykorzystywana tylko do seksu.
- Często osadzeni chcą w spokoju pobawić się z dziećmi. Bez spojrzeń strażnika. Chodzi o to, żeby dzieci nie miały złych skojarzeń - dodaje porucznik Jabłoński.
Ostatnia oaza
Na każdym oddziale wiszą żółte automaty telefoniczne. Minuta rozmowy kosztuje pięć groszy. Osadzonemu codziennie przysługuje pięć minut.
- Automaty używane są przez cały czas. Pewnie gdyby nie więzienia, już dawno nikt by nie zajmował się sprzedawaniem kart telefonicznych - mówi jeden ze strażników.
Więźniowie wiedzą, że wszystkim ich rozmowom przysłuchują się strażnicy.
- Dzwonić mogą tylko do najbliższej rodziny. Rozmowa z innymi osobami jest możliwa, jeżeli zgodzi się na to dyrektor zakładu karnego - mówi kapitan Jakub Białkowski.
Pod stałą kontrolą są też listy, które wysyłają osadzeni.
- Skazani podają nam je w otwartych kopertach. Chodzi o to, żebyśmy nie musieli ich rozrywać - wyjaśnia porucznik Cezary Jabłoński.
Treść listów, rozmów telefonicznych i harmonogramy wizyt są gigantycznym źródłem wiedzy dla służby więziennej.
- W życiu przeczytałem kilka tysięcy listów napisanych przez osadzonych. Po lekturze czasami nie pamiętam, jak się pisze najprostsze słowa. Byki robią niesamowite - uśmiecha się jeden z wychowawców.
Do jego zdań należy wychwytywanie tych fragmentów, które mogą dotyczyć ewentualnych przemytów do więzienia.
- List ma określony rytm. Więzień najczęściej zaczyna od tego, że jest stęskniony. Potem w paru zdaniach opowiada, co u niego - w jakiej celi siedzi i z kim. Przechodzi do pytań, co słychać u rodziny. To, co jasno nie pasuje do rytmu, jest dla nas szczególnie interesujące - słyszymy.
Listy - bez żadnej ingerencji - trafiają do członków rodzin. Jeżeli treść wiadomości była podejrzana, odwiedzający zostają poddani dodatkowej kontroli w czasie odwiedzin.
Nie zabijaj się
Jeżeli do osadzonego przez dłuższy czas nikt nie przychodzi, wychowawcy ustalają, dlaczego tak się dzieje.
- Więźniowie często przyjmują czarny scenariusz - że rodzina już nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Jeżeli ta wersja się potwierdzi, to mamy problem - mówi kapitan Białkowski.
Nad porzuconym więźniem zaczynają intensywniej niż dotąd pracować więzienni psycholodzy.
- Oceniamy, w jakim jest stanie psychicznym. Czasami pojawia się obawa, że więzień będzie chciał popełnić samobójstwo. Jeżeli ryzyko jest duże, trafia on do celi, w której jest dozorowany przez kamery - tłumaczy porucznik Jabłoński.
Niektórzy więźniowie mają zakaz przebywania w celi bez obecności innych osadzonych. Tak jest na przykład z mężczyzną, który siedzi razem z Patrykiem. Kiedy Patryk wychodzi na widzenie, więzień musi przejść do innej, zamieszkałej celi.
- Nikt za kratkami nie przyzna się do słabości. Ale już niejedno widziałem za kratkami. W tym samobójstwa - dodaje porucznik.
***
W piotrkowskim więzieniu spędziliśmy kilka godzin. Przed budynkiem spotykamy Klarę, która wciąż czeka na widzenie. Na rękach ma półtoraroczną Maję. Dziewczynka przygląda mi się radośnie.
Matka nie kryje skrępowania:
- Obiecałam jej, że dziś pozna tatusia. Do teraz mogłam jej tylko o tym opowiadać. Mieszkamy trzysta kilometrów stąd, dlatego nasze kontakty sprowadzały się do listów - mówi Klara.
Tłumaczy, że czeka na zewnątrz, bo nie chce, żeby córka oglądała kraty.
- Jakby mąż widział, że za jego głupotę tak po dupie dostaną najbliżsi, to pewnie trzy razy by się zastanowił. Ludzie nie wiedzą, że wyrok bardziej boli tych, którzy zostają na wolności - dodaje.