Amerykańska polityka w ogromnej mierze opiera się na sondażach. Człowiek, który za nie odpowiada w kampanii, to "pollster". O tych najlepszych kandydaci niemalże się zabijają, bo dobre rozpoznanie nastrojów społecznych może przesądzić o zwycięstwie. Zwłaszcza gdy konkurencja jest zacięta, a przede wszystkim gdy jest nieprzewidywalna. A trudno przypomnieć sobie bardziej nieprzewidywalne wybory w Stanach Zjednoczonych niż tegoroczne.
Amerykańska polityka w ogromnej mierze opiera się na sondażach. Człowiek, który za nie odpowiada w kampanii, to "pollster". O tych najlepszych kandydaci niemalże się zabijają, bo dobre rozpoznanie nastrojów społecznych może przesądzić o zwycięstwie. Zwłaszcza gdy konkurencja jest zacięta, a przede wszystkim gdy jest nieprzewidywalna. A trudno przypomnieć sobie bardziej nieprzewidywalne wybory w Stanach Zjednoczonych niż tegoroczne.
Gdyby zechcieć zrozumieć fenomen Donalda Trumpa – najlepiej przytoczyć jego odpowiedź na pytanie dziennikarza dotyczące właśnie sondaży. – Skąd je Pan bierze? – spytał dziennikarz. – Stąd! – odparł Trump, przykładając palce wskazujące do swoich skroni.
On czuje Amerykanów. Gdy ogłaszał start w wyborach, uważano, że to niegroźna fanaberia bogatego ekscentryka. Człowieka, który osiągnął mnóstwo w biznesie i mnóstwo w show-biznesie, więc teraz chce sprawdzić się w polityce. "The Donald postanowił zostać prezydentem. Hahaha, dobre. Kupujemy popcorn, bo będzie cyrk. Będzie śmiesznie" – pisano. Ale obecnie nikt już się nie śmieje.
Za co uwielbiają go zwolennicy? Za to, że tak naprawdę "ma wszystko gdzieś". Jako "wszystko" należy rozumieć zasady, którymi teraz operuje Waszyngton. Dla typowego wyborcy Donalda Trumpa Stany Zjednoczone są państwem słabym. Nie radzą sobie z nielegalną imigracją, z wyzwaniami współczesnej gospodarki, z tzw. Państwem Islamskim ani z Rosją, Chinami czy z Iranem. Zwłaszcza te trzy ostatnie wyzwania mogą zastanowić polskiego czytelnika. Otóż trudno sobie wyobrazić, by wyborca z Reno w Nevadzie albo Albuquerque w Nowym Meksyku szczególnie martwił się tym, że porozumienia mińskie nie są przestrzegane, a Władimir Putin za bardzo pogrywał sobie na wschodzie Ukrainy. Przekaz, który trafia do Amerykanów, jest jednak prosty: w tej walce "Rosja kontra świat" to Putin jest górą. Robi co chce, bo Ameryka jest słaba. Ogromny deficyt handlowy z Chinami? Bo Ameryka jest słaba. Dlaczego tak panoszą się terroryści? Bo Ameryka jest słaba.
A jakie jest hasło Trumpa? "Make America great again!" – niech Ameryka znowu będzie wspaniała. Żebyśmy to znowu MY nadawali ton. My bądźmy górą! Niech inni realizują naszą wizję świata. Wśród tych, którzy popierają Trumpa, są choćby weterani II wojny światowej albo emeryci. Ludzie, którzy pamiętają, że Ameryka potrafiła ostro pogrywać ze Związkiem Radzieckim, Imperium Zła, przechytrzyć je i ostatecznie pokonać. Oczywiście nie tylko o starszych wyborców chodzi. To wizja atrakcyjna dla wielu z tych, którzy powody ewentualnej własnej niedoli chcą widzieć w czynnikach zewnętrznych. Tych, którzy myślą, że mają się źle, bo Stany Zjednoczone mają się źle.
W te tony właśnie uderza Donald Trump. O umowie światowych mocarstw ws. Iranu mówi, że to "najgorsza umowa, jaką widział w życiu". A to jest biznesmen, magnat rynku nieruchomości. Gdy mówi o dobrych lub złych umowach, to wie co mówi. Podpisał ich niezliczone liczby. Poza tym to człowiek, który, gdy podczas negocjacji z kontrahentem widzi np. ostrego prawnika utrudniającego mu życie, za cel stawia sobie, by go zatrudnić. O tym akurat napisał w swojej autobiografii, a kto jej nie czytał, zapewne widział go w akcji w reality show, w którym brali udział kandydaci na biznesmenów.
Donald Trump zasiadał w jury. Słabeuszy bezwzględnie niszczył, a ich upokarzanie puentował słowami: "You're fired! Jesteś zwolniony!". Gra ostro i jest z tego znany. Czterokrotnie ogłaszał bankructwo, choć sam mówi, że to "jego firmy ogłaszały bankructwo", a nie on i były to "świetne decyzje biznesowe". Czy ma to sens czy nie, Trump dalej jest bogaczem z miliardami dolarów na koncie. Co jak co, ale na umowach się zna i tak myśli jego wyborca. Myśli też, że facet, który od lat negocjuje w biznesie, świetnie będzie negocjował z politykami, a gdy negocjacje na nic się nie zdadzą, to wtedy też sobie poradzi.
"We will bomb the sh** out of ISIS", czyli po polsku mniej więcej "rozpie****my Państwo Islamskie za pomocą bomb" – tak Trump mówi o zagrożeniu terrorystycznym. W kraju, w którym każdy ciągle pamięta 11 września 2001 . – a jeśli był za młody, to doskonale zna zdjęcia zapadających się wież World Trade Center – groźba zamachu to coś, co należy traktować jak najbardziej serio. Tym bardziej, jeśli do tego dodamy choćby niedawne wydarzenia w San Bernardino w Kalifornii, gdy małżeństwo zainspirowane tzw. Państwem Islamskim zabiło 14 osób. Obawa dotyczy nie tylko zagrożenia dla życia i zdrowia ludzi. To też obawa o "American way of life", o wolność. Sam pomysł, że terroryści mogą brać na cel amerykański styl życia, to wystarczający powód, by rozprawić się z nimi bezwzględnie. W takim odczuciu niekończące się negocjacje, rokowania i sankcje to jakiś żart i dowód słabości. Podobnie jak to, co teraz w Syrii robią Amerykanie. Trzeba ich "rozpie****ć bombami". A tylko Trump to obiecuje.
Ta wspaniała Ameryka!
W ten sposób Trump trafia nie tylko w potrzebę stworzenia "wspaniałej Ameryki" na nowo. Złośliwi mówią, że chce ponownie "wspaniałej białej Ameryki". Jego słowa o Meksykanach, którym przypiął łatkę przestępców i gwałcicieli, umiarkowaną Amerykę zszokowały. Podobnie jak propozycja, by zakazać muzułmanom wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych. Nawet dla osób, które nie są niewolnikami poprawności politycznej, to słowa odrażające. Jednak nie dla zwolenników Trumpa. Dla nich zapowiedź budowy muru na granicy z Meksykiem ("za który to Meksyk zapłaci" – podkreśla na każdym kroku Trump), to coś, na co czekali od dawna. "Ci wstrętni Meksykanie zawłaszczają nam kraj! Odbierają nam pracę! Są dla nas zagrożeniem!" – słychać tym częściej i głośniej, im bliżej do południowej granicy. Zwłaszcza wśród tych, którzy mieszkają tuż obok i nie czują się bezpiecznie, gdy tak blisko ich domów, na teren ich ojczyzny, wdzierają się z południu zdesperowani i groźni ludzie. Ta granica nie jest szczelna. A tu ktoś nie tylko proponuje mur, ale też broni tej idei za wszelką cenę i nawet wdaje się w tej sprawie w spór z papieżem. Franciszek powiedział, że autora takich propozycji trudno nazwać chrześcijaninem. Trump odparł, że największy mur, jaki widział w życiu, był w Watykanie.
Nie powinno dziwić, że jeśli dopuszcza się ataków na Franciszka, to tym bardziej nie jest dla niego świętością obecny prezydent. Trump mówi, że Barack Obama jest najgorszym przywódcą USA w historii i jest to miód na serce tych, którzy twierdzą, że Obama to muzułmański socjalista i wcielenie diabła. A takich nie brakuje, podobnie jak osób, dla których obecne elity w Waszyngtonie to po prostu kpina. Od elit Trump, oczywiście, też się odcina. Na każdym kroku podkreśla, że sam finansuje swoją kampanię. W ten sposób buduje swoją niezależność. Gdy podczas debat ktoś gwiżdże lub buczy, Trump od razu mówi, że to sponsorzy jego rywali.
Donald Trump trafia w proste potrzeby prawicowego elektoratu. Niektórzy by nawet powiedzieli, że w potrzeby prostackie. Jednak sentyment za wielką, silną Ameryką jest ogromny i jakkolwiek by tej siły nie rozumieć – militarnie, politycznie czy finansowo – to Trump obiecuje do niej powrót. On, niezależny multimiliarder, który nie boi się ani papieża, ani tzw. Państwa Islamskiego, ani Władimira Putina. Nikogo się nie boi. Tak jak Ameryka ma się nikogo nie bać.