- To nie jest tak, że dopiero teraz nagle ratownicy zaczęli być ważni. Wcześniej też byliśmy nieodłącznym elementem systemu, zdrowia, przeżycia. I od zawsze w pogotowiu były słabe pieniądze. Gdy ratownicy chorowali, to nie zarabiali. I tak uważam, że to było okrutne, gdy ratownicy trafiali na kwarantannę i nie zarabiali. Ale okrutnym jest również to, że wcześniej też, przez tyle lat, nie doprosiliśmy się o podwyżki – ocenia Ane Piżl, warszawska ratownictwa medyczna, edukatorka i aktywistka. Jest założycielką i szefową jednego z centrów szkoleniowych w zakresie ratownictwa medycznego, wodnego i górskiego.
Ratownictwo jest trudnym, brudnym, śmierdzącym zawodem, który rzadko przypomina ten rodem z amerykańskiego kina akcji. Wiele osób dopiero w czasie pandemii zdało sobie z tego sprawę.
Są w tym zawodzie ludzie, dla których praca jest pasją i sposobem na życie. Do nich należy Ane Piżl, warszawska ratownica, edukatorka, aktywistka i miłośniczka sportów wodnych. Ostatnio też gwiazda Instagrama, gdzie opowiada o ratownictwie, o codzienności w karetce i gdzie pokazuje, jak skutecznie pomagać innym. Szkoli dorosłych, a sporadycznie dzieci. Brała udział w projekcie, w którym uczyła robota zasad udzielania pierwszej pomocy.
Piżl dzieli się swoim dwudziestoletnim doświadczeniem, które zdobywała także jako ratownica wodna. Tak samo długo – z przerwą, jak zaznacza – związana jest z ruchami walczącymi o prawa osób nieheteronormatywnych. Otwarcie mówi, że zmieniła imię na neutralne płciowo, bo w jej idealnym świecie orientacja i płeć nie mają żadnego znaczenia.
Z Ane Piżl rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: czy czujesz się bohaterką?
Ane Piżl: Nie, nie czuję się bohaterką. Nie mówię tego kokieteryjnie. Myślę, że mam ciekawe życie. Robię dużo fajnych, ważnych rzeczy. Mam tego świadomość, że wiele z nich realnie wpływa na innych, a część z tego, co robię, ratuje innym życie. Ale to nie jest bohaterstwo. Po prostu rzetelnie wykonuję swoją pracę.
A czym jest w takim razie bohaterstwo?
Bohaterem jest ktoś, kto ryzykuje swoje życie, swój komfort w sytuacji, której sam nie wybrał. W sytuacji, w której został przez los postawiony. Może w nią wejść, ryzykując swoje bezpieczeństwo i kogoś uratować bądź coś realnie zmienić. Ja robię to, co chcę robić. Wybrałam sobie taki zawód, taki sposób na życie i nikt nie postawił mnie w nieoczekiwanej sytuacji. Bohaterami są ludzie, którzy są zaskoczeni przez rzeczywistość i dalej potrafią zachować się po ludzku.
Dlaczego "ratownica"?
"Ratowniczka" kompletnie nie koresponduje dla mnie z charakterem tego zawodu, który jest twardy, poważny i mocny. I taką nazwę powinien mieć. A ratowniczka jest zdrobnieniem – tak jak księżniczka. To nie jest też tak, że upieram się na "ratownicę". Nie wytaczam wojny z językiem, jestem jednak ciekawa, jak to słowo będzie funkcjonować, jak się przyjmie, jakie będzie budzić opinie. "Ratownica", która powstała na takiej samej zasadzie jak "czarownica", "zakonnica", "pracownica" – lepiej oddaje charakter pracy, w brudnym, śmierdzącym ratownictwie.
A dlaczego ratownica jako sposób na życie?
Z ratownictwem związana jestem już 20 lat. Najpierw było to ratownictwo wodne, następnie studia medyczne i zostałam ratownicą medyczną. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, nie potrafię sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej.
Ale jednak była w tym wszystkim też odrobina przypadku. Trenowałam pływanie, zawsze lubiłam sporty wodne. Pewnego dnia znajomy, z którym pracowałam na basenie, powiedział, że na akademii medycznej otwiera się nowy kierunek – ratownictwo medyczne, że powinniśmy spróbować. Byłam wtedy na studiach humanistycznych. Marzyłam o pracy w teatrze, chciałam pisać. W tym czasie tworzyłam teksty piosenek, różnego rodzaju szkice literackie. Gdy dowiedziałam się od niego o nowych studiach, pomyślałam, że to może być ekscytujące. Że będę miała szansę robić coś konkretnego, namacalnego; będę mogła wrócić z pracy do domu z poczuciem: konkretne osoby żyją dzięki mnie. Wtedy dość idealistycznie do tego podchodziłam, ale to mnie zmotywowało. Dzisiaj wiem, że teatr i media mają większe przełożenie na życie i przeżycie.
Dlaczego?
W pogotowiu ratunkowym rzadko udaje się w spektakularny sposób kogoś uratować. Wynika to z faktu, że dojazd karetki – nawet jeśli jest bardzo szybki – ciągle trwa od ośmiu do piętnastu minut. A to jest już zdecydowanie za długo, bo wszystko rozstrzyga się w pierwszych minutach. Pod tym względem w pogotowiu pojawia się duże rozczarowanie, że zawsze jesteśmy za późno. Aktualnie moje życie zawodowe niemal w całości koncentruje się na szkoleniach i projektach edukacyjnych z zakresu ratownictwa. A robię to po to, żeby te osiem-dziesięć minut maksymalnie wykorzystać. Szkolę ludzi, żeby każdy, kto jest na miejscu zdarzenia, wiedział, jak pomóc, a przede wszystkim, żeby nie bał się zareagować. Trzeba przekonać ludzi, że nawet jeśli ktoś pewne czynności wykona trochę źle, to i tak realnie ratuje komuś życie. Edukacja społeczeństwa sprawia, że akcje zawodowych ratowników mają większe szanse powodzenia.
W ratownictwie pracujesz od dwudziestu lat. Próbuję sobie przypomnieć akcje pogotowia, w których brałyby udział kobiety. Jeśli już się pojawiały, to były to lekarki. Ratownictwo zdominowane jest przez mężczyzn, prawda?
Gdy zaczynałam studia, nas – dziewczyn – było niewiele. Zresztą na zajęciach słyszałyśmy, że to jest bez sensu, że studiujemy ratownictwo, bo w pogotowiu dziewczyny są niepotrzebne. Podobnie było w straży pożarnej. Rozważałam studia pożarnicze, ale podczas rozmowy w straży usłyszałam, że nawet jeśli zdobędę wykształcenie, to trafię za biurko, a do akcji nikt mnie nie dopuści. Minęło trochę lat i są kobiety, które jeżdżą w oddziale bojowym straży pożarnej. W pogotowiu też ich jest coraz więcej i są rewelacyjne. W ciągu tych dwóch dekad ten aspekt fajnie się rozwinął.
A co jest ważniejsze w ratownictwie: poczucie misji czy twarda skóra?
Ratownictwo jest przestrzenią, w której kilka różnych rzeczy jest niezbędnych, żeby w nim wytrwać. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy w tej – bardzo fizycznej – robocie naprawdę najważniejsza jest kondycja i twarda skóra. To na pewno jest niezbędne. Ale nie obejdzie się też bez cierpliwości i uważności na drugiego człowieka. Bez tego osoby pracujące w ratownictwie szybko ulegają frustracji, bo obok bardzo dynamicznych sytuacji dużo jest też spokojnych, powtarzalnych wyjazdów, rozmów z pacjentami, z rodzinami – jesteś tak blisko drugiego człowieka, że nawet przekraczasz granice intymności, prywatności. Do tego sama siła fizyczna i twarda skóra nie wystarczą.
Mówisz, że ratownictwo ma niewiele wspólnego z filmem akcji, co może powodować frustracje, rozczarowania. Po jakim czasie można się do tego przyzwyczaić?
Zderzenie z rzeczywistością przychodzi szybko. Nagle to wszystko staje się bardzo oczywiste, u mnie było to po pierwszym miesiącu dyżurowania. Większość ratowników – moich przyjaciół, współpracowników – wybiera taką drogę jak ja, że część czasu spędzają w karetce, a część w edukacji. To daje poczucie satysfakcji, że realnie zmieniamy świadomość innych, zmieniamy świat dookoła na trochę lepszy. Ale ogólnie wydaje mi się, że rozczarowanie różnymi aspektami w pracy ratownika jest nieodzowne.
Pamiętasz swoją pierwszą akcję, w której nie udało się uratować czyjegoś życia?
Tak. To było w trakcie moich praktyk studenckich.
A co czułaś po powrocie do domu?
Najbardziej zszokowało mnie nie to, że pacjent zmarł i że nie byliśmy w stanie mu pomóc, ale to, że zespół, z którym pojechałam na interwencję, nie miał nawet ułamka wiary, że to się uda. To było dla mnie bardzo trudne. Wtedy dotarło do mnie, że taka jest codzienność tej pracy. Że porażka jest wpisana w każdy dzień.
A pamiętasz swoją pierwszą udaną akcję?
Tak. Najmocniej utkwiła mi jedna sytuacja jeszcze z czasów, gdy pracowałam jako ratownik wodny. To był moment, gdy uratowałam 10-letniego chłopca – Wojtka. Pamiętam to bardzo dobrze. Wyjęłam go, tonącego, z wody. Nigdzie dookoła nie było jego rodziców, a że rzecz się działa na dużym obiekcie i miałam swojego przełożonego zmiany, przekazałam mu przez radio, że mam tego smyka. On się nim już dalej zajął i odszukał jego rodziców. Ja wróciłam na swoje stanowisko i po chwili poczułam, że ktoś mnie ciągnie za koszulkę. Odwróciłam się - nikogo nie było. Spojrzałam w dół i zobaczyłam jakiegoś małego chłopca. Ale to nie był Wojtek. Kucnęłam przy nim i spytałam, co się dzieje. Pamiętam, że miał takie wielkie, pełne łez oczy. Powiedział z lekkim zawstydzeniem: "to był mój brat, chciałem pani podziękować". To był ten moment, w którym pomyślałam: ok, udało się zmienić bieg zdarzeń, linia życia zależy od nas, wrócę do domu z poczuciem, że świat jest inny dzięki moim umiejętnościom.
A później to uczucie wracało?
Tak. Mam w pamięci kilka takich spektakularnych akcji, które spokojnie obroniłyby się w amerykańskim filmie sensacyjnym. Jednak są to tylko momenty przyćmione nieudanymi akcjami, które stanowią ogromną większość. Jednak żeby była jasność: ratownik medyczny rzadko wyjeżdża realnie na ratunek czyjegoś życia. Zdecydowana większość wezwań, do których jeździmy to bardzo zwykłe, najczęściej nawet niewymagające interwencji ratowników sytuacje. To też jest coś, z czym w tej pracy trzeba się oswoić. Wiele osób, które przychodzą do ratownictwa z myślą, że będą superbohaterami, muszą zderzyć się z rzeczywistością, że będą też interweniować w sytuacjach, w których wyjazd karetki był zwyczajnie niepotrzebny. Oczywiście zawsze lepiej jechać i sprawdzić, niż nie wyjechać i dopuścić do tragedii. Dlatego dyspozytor zawsze – mając cień wątpliwości – wysyła zespół na miejsce.
Od ponad trzech miesięcy żyjemy w rzeczywistości zdominowanej przez COVID-19. Mówisz, że nieczęsto wyjeżdżasz z karetką, ale czy ten czas dla polskiego ratownictwa był swojego rodzaju testem, gorzką lekcją?
To jest test dla nas wszystkich jako społeczeństwa. Ale nie wiem, w jaki sposób na chwilę obecną moglibyśmy stwierdzić, czy go zdaliśmy, czy nie. Widzę bardzo dużo dobrych rzeczy: ludzkiej solidarności, pomocy indywidualnych osób wobec ratowników. Dużo gestów wsparcia. Ale były też przecież przypadki hejtu wobec medyków. Co prawda, nie znam osobiście nikogo, kto tego doświadczył, ale to, że nie znam, nie oznacza, że tego nie ma. I to jest straszne. Ciężko jednoznacznie i krótko powiedzieć, jak zdajemy ten test i jakie są wnioski z tej lekcji. Pamiętajmy, że epidemia się nie skończyła i jeszcze wiele może się wydarzyć.
Co najbardziej cię denerwowało w akcjach w trakcie pandemii?
Największe frustracje, które w tym czasie przeżywałam, były związane z moją firmą. Myślę, że to łączy mnie z wszystkimi, którzy mają swoje biznesy w sektorze usług. Ciężko było myśleć o czymkolwiek innym. Martwiłam się, że stracę grupę instruktorów, pracowników, którą budowałam przez dziesięć lat. To było bardzo trudne.
A co było największym wyzwaniem dla ratowników?
Pewnie musiałbyś każdego zapytać z osobna, bo to zależy od wielu czynników: od tego, w jakim mieście i na jakiej stacji kto pracuje, jaką ma sytuację rodzinną i tak dalej. Dla jednych wyjątkowo trudny był na początku brak środków ochrony osobistej, czyli brak poczucia bezpieczeństwa, dla innych – konieczność mieszkania oddzielnie od rodziny, jeszcze dla innych brak pieniędzy – bo dyżury są słabo płatne, więc wielu ratowników utrzymuje się w połowie ze szkoleń, które zostały w marcu w stu procentach anulowane. Jeszcze dla innych najtrudniejsze było przemęczenie – były miejsca w Polsce, gdzie brakowało ratowników, bo wielu trafiło na kwarantannę, więc aby ich zastąpić, inni pracowali ponad normę.
Pewnego dnia przejęłaś konto Julii Kuczyńskiej "Maffashion" na Instagramie, odsłaniając kulisy codzienności zespołu karetki. Zaapelowałaś do wszystkich, aby nie kłamali w trakcie wezwania.
Ludzie wzywając pogotowie zawsze trochę kłamią. To nie jest nowość, która pojawiła się wraz z koronawirusem. Oczywiście jest to nie w porządku i nie chcę tego usprawiedliwiać, ale jestem w stanie pewne sytuacje zrozumieć. Natomiast prowadzimy dużo akcji informacyjnych, żeby to zmienić. Ludzie boją się, że ktoś im nie udzieli pomocy. W trakcie pandemii COVID-19 mówili, że nie mają żadnych niepokojących objawów, a gdy przyjeżdżała karetka na miejsce, często okazywało się, że je mają. Niezależnie od epidemii wzywający pomoc koloryzują często swoje objawy, bo boją się, że dyspozytor im odmówi. I tu znowu ważna rola edukacji. Kluczowe jest wyjaśnienie, jak działa system, jakie obowiązki i procedury ma dyspozytor i jakie są etyczne konsekwencje wprowadzenia go w błąd.
Personel medyczny w pierwszym okresie pandemii spotkał się z wieloma gestami solidarności. To było chwilowe?
Epidemia nadal trwa, więc jest za wcześnie, żeby powiedzieć, czy to było chwilowe. Na pewno nigdy wcześniej nie czułam takiego wsparcia i też zainteresowania ratownictwem medycznym. Faktycznie w pierwszym okresie bardzo dużo osób wyrażało zaangażowanie, zrozumienie, wsparcie, co było super. Ale pewnie to minie – jak wszystko.
A jak reagowaliście, gdy ludzie na przykład przywozili wam maski, przyłbice, płyny dezynfekujące?
To było świetne. Szczególnie w przypadku masek profesjonalnych, które były nam bardzo potrzebne. Niektóre stacje dostały też na przykład pralki, co było bardzo cenne w sytuacji, gdy ubrania zużywa się w błyskawicznym tempie. Budujący był też sam fakt, że ludzie w ogóle mieli taką potrzebę, chcieli się włączyć w pomoc dla medyków, chcieli okazać solidarność, dołożyć coś od siebie do walki z epidemią.
Były bardzo namacalne formy wsparcia, ale też pojawiały się takie inicjatywy jak "Brawa dla medyków". To były pierwsze społeczne gesty solidarności z medykami. Jak to odbierałaś?
To też było super. To taki ogromny zastrzyk energii, która się udziela. Wiesz, jak zobaczyłam, że Martyna Wojciechowska, którą szalenie lubię, bije brawo, poczułam się zbudowana i wzruszona. Owszem słyszałam od niektórych kolegów, że woleliby w końcu dostać podwyżkę zamiast braw z balkonów, ale osobiście myślę, że to był świetny gest.
Ale było też tak, że ratownicy, gdy trafili na kwarantannę, zostali jednocześnie pozbawieni możliwości zarabiania. Jednym słowem pozostawali bez środków do życia.
Na początku nie było żadnych form rekompensat i żadnej pomocy dla tych, którzy pracują na kontraktach. A w ratownictwie większość pracuje w taki sposób – prowadzą jednoosobową działalność gospodarczą. Skoro nie mogą wziąć dyżuru, to nie dostają pieniędzy. Zresztą wszyscy, którzy prowadzą taką formę działalności w sektorze usług, z dnia na dzień zostali bez możliwości zarabiania.
A jak sobie radziliście?
To pytanie możesz też zadać wszystkim, którzy pracują w kulturze, w usługach czy tym, którzy prowadzą lokale gastronomiczne.
W przypadku ratowników to dość zaskakujące. Mówimy o was jako bohaterach, pojawiały się gesty solidarności i wdzięczności. I okazuje się, że w żaden sposób nie jesteście systemowo zabezpieczeni przed takimi sytuacjami.
To jest bardzo nie w porządku, ale to nie dotyczy tylko epidemii. Przed epidemią też od nas zależało życie ludzkie. To nie jest tak, że dopiero teraz nagle ratownicy zaczęli być ważni. Nie chcę gloryfikować pracy ratowników. Jest wiele innych trudnych, wymagających zawodów. Nie jesteśmy żadną wyjątkową grupą społeczną.
Byliście na pierwszej linii frontu walki z koronawirusem.
Wcześniej też byliśmy nieodłącznym elementem systemu, zdrowia, przeżycia. I od zawsze w pogotowiu były słabe pieniądze. Gdy ratownicy chorowali, to nie zarabiali. I tak uważam, że to było okrutne, gdy ratownicy trafiali na kwarantannę i nie zarabiali. Ale okrutnym jest również to, że wcześniej też, przez tyle lat, nie doprosiliśmy się o podwyżki.
Czy w trakcie epidemii to ryzyko związane z codziennymi obowiązkami było większe?
Ogólnie rzecz biorąc ryzyko, że możesz się zakazić, ulec wypadkowi w trakcie czynności zawodowych, jest wpisane w ratownictwo. Każdy ratownik ma jakąś historię, gdy na przykład zakłuł się igłą od pacjenta i czekał na wyniki testu na HIV. To jest nieodłączny element tej pracy. Teraz, przy pandemii, większa grupa ludzi po prostu zastanowiła się nad tym, jak ta robota wygląda na co dzień. Więcej osób zdało sobie sprawę, że bywa naprawdę ciężko. Ryzyko, które jest wpisane w naszą pracę to także interwencje, w trakcie których boisz się o własne życie i zdrowie, bo na miejscu okazuje się, że sytuacja jest bardzo przemocowa.
Zostałaś szkoleniowcem. To łatwiejsze wyzwanie?
To jest bardzo wdzięczna praca. Ludzie mają błysk w oku. Bardzo dużo w bardzo krótkim czasie można zmienić. To jest ekstremalnie satysfakcjonująca przestrzeń.
A kogo szkoli się fajniej: ludzi czy roboty?
(śmiech) Zdecydowanie ludzi. Szkolenie robota, a w zasadzie robotycy – bo takie mam doświadczenie w ramach projektu realizowanego z Markiem Kamińskim – pokazało mi bardzo dużo ciekawych rzeczy. Najważniejszą dla mnie jest to, że w ogóle niemożliwym jest zastąpienie ludzi robotami. Przynajmniej w ratownictwie to nie działa. Jest za dużo bodźców, za dużo elementów naraz, za duży hałas, za wysokie tempo. Człowiek, nawet jeśli popełni szereg błędów, to i tak w pierwszej pomocy jest niezastąpiony.
Padłaś ofiarą agresji pacjenta?
Nie, pacjenta nie. Padłam ofiarą agresji na ulicy, ale to nie miało związku z moją pracą, tylko z orientacją.
A propos orientacji, od prawie 20 lat angażujesz się w ruchy walczące o prawa osób LGBT.
Dwadzieścia lat z przerwą w środku. Na samym początku, te naście lat temu, zaangażowałam się w walkę o tolerancję. Pisałam do "Repliki", działałam w różnych projektach. Potem doszłam do wniosku, że tej tolerancji najskuteczniej można uczyć, żyjąc normalnie, pokazując wszystkim dookoła, kim jesteś, że jesteś lesbijką i zarazem zwykłym, wartościowym człowiekiem. Wydawało mi się, że to wystarczy. Że po prostu trzeba dobrze, otwarcie żyć. Pokazać, że osoby nieheteronormatywne są zwykłymi ludźmi i ważną częścią społeczeństwa. Po latach widzę, że to nie działa. Mam wrażenie, że jeśli chodzi o sytuację osób LGBT, Polska cofnęła się do stanu sprzed tych dwudziestu lat. Myślę, że moim błędem było wycofanie się z aktywizmu LGBT. Chętnie wróciłabym do tego.
A co to znaczy "normalne życie"?
Wiesz, chodzi mi o to, że mówisz otwarcie o tym, jak żyjesz, a przy okazji robisz dobrze swoją robotę. Myślałam, że ludzie łączą to, że jest się przyjacielskim, wspierającym, wartościowym, a przy okazji, że jesteś nieheteronormatywny. W moim idealnym świecie orientacja i płeć nie mają żadnego znaczenia. Liczą się cechy, działania i wartości, które są zupełnie niezależne.
Pracujesz w bardzo męskim, heteronormatywnym środowisku. Czy bycie lesbijką w tym zawodzie nie jest podwójnym wyzwaniem?
Mam dookoła siebie – również w ratownictwie – wspaniałych, wrażliwych ludzi. Moi koledzy z pracy są absolutnie otwartymi i wspierającymi chłopakami. Naprawdę. Na pewno nie dotyczy to całego ratowniczego środowiska, bo w każdej branży są po prostu różni ludzie, więc za moimi plecami pewnie ludzie gadają różne rzeczy, ale mam wielkie szczęście pracować bezpośrednio z tolerancyjnymi, otwartymi ratownikami. Ale niestety doświadczam nietolerancji poza pracą. Miałam też naprawdę trudny okres w życiu ze względu na to, że jestem lesbijką.
Wróćmy do tej sytuacji pobicia. Czy to było w towarzystwie twojej żony?
Nie, to się zdarzyło jeszcze za moich panieńskich czasów. Bardzo dawno temu. Zostałam pobita przez chłopaków, którym po prostu nie spodobało się, jak wyglądam. Wywiązała się dyskusja, potem mnie pobili pod klatką, doczołgałam się do domu i zabrało mnie pogotowie. Tylko widzisz, ja sobie z tym poradziłam – mam silną osobowość, więc zareagowałam złością i energią do dalszej walki o zmianę świata. I tak samo, gdy dostałam wypowiedzenie mieszkania na kampusie uniwersyteckim, bo "nie pasuję" do ich polityki. Też nakręciło mnie to do działania. Miesiąc później zgłosiłam się do akcji Karoliny Breguły "Niech nas zobaczą". Ale wielu młodych ludzi LGBT, szczególnie jeśli nie znajdą wsparcia i akceptacji u rodziny, nauczycieli, przyjaciół – wielu tych ludzi może znaleźć się naprawdę w ekstremalnie trudnej sytuacji. A nietolerancja w Polsce rośnie. Bez rzetelnej edukacji w tym zakresie będzie tylko gorzej.
A w środowisku zawodowym spotkałaś się z przejawami homofobii?
Spotykam się czasem z nieprzychylnymi komentarzami, bardzo niefajnymi. Ale częściej w środowisku sportowym niż ratowniczym. Te komentarze nawet nie zawsze są podszyte złą wolą. Czasami ktoś rzuca na przykład żart albo określenie, które wydaje mu się po prostu śmieszne. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak słowa mogą ranić, szczególnie jeśli słyszy się je codziennie przez dwadzieścia lat. Zawsze na nie reaguję, więc sprawnie udaje mi się tworzyć pewne granice. Ale w samym ratownictwie mam wokół siebie wspaniałych, inspirujących, wspierających ludzi.
Przekonałaś się, że robota można nauczyć ratownictwa. A można nauczyć ludzi tolerancji?
Z robotem jest prościej. Można wgrać algorytm i zawsze na konkretne pytanie znajdzie odpowiedź. Ludziom nie da się wgrać algorytmów, ale duże akcje społeczne kształtują rzeczywistość. Przykład innych krajów pokazuje, że jest to możliwe do zrobienia. Ale dopóki Kościół katolicki ma tak duży wpływ na społeczeństwo, trudno będzie stworzyć jakąś tolerancyjną, akceptującą rzeczywistość.
Jesteś też pionierzycą w żeglarstwie regatowym, które zdaje się również być zdominowane przez mężczyzn.
To był naprawdę najciekawszy projekt, jaki realizowałam w życiu. Był i sportowy, i feministyczny, i społeczny. Byłyśmy jedyną polską, w stu procentach kobiecą, załogą pływającą w regatach morskich na dużych jachtach. Celem projektu było przełamanie stereotypu "męskich" dyscyplin sportu, w szczególności morskiego żeglarstwa regatowego. Zakończenie naszego projektu wspaniale zbiegło się z wprowadzeniem przez Volvo Ocean Race regulacji, które mają na celu zwiększenie liczby kobiet w tym sporcie. Oczywiście nasze działanie na rodzimym podwórku nie miało żadnego takiego przełożenia, ale to pokazuje, że podniosłyśmy postulaty, które w całym sportowym świecie są ważne.
W jaki sposób znalazłaś się na jachcie regatowym?
Żeglowałam od wielu lat, ale marzyłam o tym, by pościgać się kiedyś na dużej regatowej łódce – jachcie o długości około 50 stóp. Chciałam spróbować czegoś innego niż żeglarstwo turystyczne. Wtedy to nie miało nic wspólnego z feminizmem czy jakąś konkretną akcją społeczną. Udało mi się umówić ze sternikiem, który przyprowadził duży – stary, ale dobry – jacht regatowy ze Stanów Zjednoczonych na Zatokę Gdańską. Okazało się, że mogę na nim popływać. Zadzwoniłam do kilku koleżanek, mówiąc, że jest unikalna szansa i że jedziemy. Pojechałyśmy. Faktycznie wyszło tak, że byłyśmy tylko w babskim towarzystwie, ale to nie było żadne formalne założenie. W ogóle chciałabym, żeby nie istniała konieczność tworzenia kobiecych załóg. Chciałabym, żeby płeć nie miała żadnego znaczenia. Na dużym jachcie potrzebne są osoby o różnych umiejętnościach i to nie tylko sama siła fizyczna decyduje, kto jest dobrym sternikiem, nawigatorem czy dziobowym. I o ile nasz sternik wtedy nie miał żadnego problemu z tym, że jesteśmy kobiecą ekipą, to w marinie słyszałyśmy od masy żeglarzy dużo krytycznych komentarzy. Jeden człowiek – znany w środowisku – był nawet dość agresywny. Pamiętam, jak komentował, że powinnyśmy wrócić do gotowania obiadów, a nie wchodzić na taki jacht. Tego dnia powstał pomysł, żeby powiedzieć głośno, że dziewczyny mogą żeglować na sportowych, dużych jachtach. Chciałam obudzić wiele dziewczyn, które może chciały to robić, ale w związku ze stereotypem nie miały odwagi.
I tak powstała kobieca drużyna regatowa?
Tak. Zebrałam drużynę i zaczęłyśmy się przygotowywać do mistrzostw Europy. Wystartowałyśmy w mistrzostwach Polski i w mistrzostwach Europy klasy ORC. W Polsce, w 2017, stanęłyśmy na podium. A przy okazji udało się zrobić trochę medialnego zamieszania. A było to o tyle ważne, żeby pokazać, że płeć w żeglarstwie nie ma żadnego znaczenia. Sama się w tym czasie bardzo dużo nauczyłam, a sam projekt był naprawdę pod wieloma względami trudny. Koniec końców nie wiem, czy udało się coś zmienić w żeglarstwie regatowym, ale jeśli udało się nam jakieś dziewczyny zainspirować, to już jest wielki sukces.