Był obsługiwany przez kongijskiego króla. Egipskich policjantów wyzywał od kanalii, a gdy zaprowadzili go do komendanta, ten... raczył go gorącą kawą. W Sudanie przedzierał się nago, bagnami, między krokodylami, z oszczepem w ręku i aparatami fotograficznymi na szyi. Niespełna 90 lat temu Kazimierz Nowak wyruszył w podróż rowerem po Afryce.
Dworzec Główny w Poznaniu, 23 grudnia 1936 roku
Na peron dworca kolejowego wjeżdża pociąg ze Zbąszynia. Wysiada z niego zarośnięty mężczyzna z rowerem. Momentalnie otaczają go dziennikarze. - Jaka była ta podróż? - pytają.
- Cudna, ale za krótko trwała - odpowiada Kazimierz Nowak, który właśnie zakończył swoją podróż po Afryce. Trwającą pięć lat i jeden miesiąc.
***
Nowak podróżował od dziecka. Urodził się w 1897 roku w Stryju w Galicji. W wieku 15 lat samodzielnie udał się do Watykanu. Po I wojnie światowej zamieszkał w Poznaniu, gdzie ożenił się z Marią i doczekali się potomstwa: Elżbiety i Romualda. Dwa miesiące po narodzinach syna Nowak, w związku z brakiem pracy, wyruszył kolejny raz za granicę. Tym razem, by zarabiać jako korespondent prasowy i fotograf.
Tak odbył dwie podróże po Europie, przemierzył podczas nich rowerem Węgry, Austrię, Włochy, Belgię, Holandię, Rumunię, Grecję i Turcję.
W 1927 roku pierwszy raz postawił stopę w Afryce. Dotarł do ogarniętej wojną Trypolitanii, obecnie części Libii. Ale szybko zawrócił. Zdecydowały dwie kwestie: kłopoty ze zdrowiem i brak funduszy. To właśnie wtedy postanowił, że musi zapuścić się w głąb najbardziej dzikiego kontynentu, pokonać Czarny Ląd rowerem z północy na południe.
Kolejne miesiące spędza w książkach, by przeczytać wszystko co się da o Afryce. Wreszcie klamka zapada. Rusza.
***
Poznań, 4 listopada 1931 r.
Gna mnie los w nieznane, choć duszą jestem jeszcze przy swoich. Widzę oczy łez pełne przy ostatnim pożegnaniu, serce się ściskało żalem, gdy rychło rankiem 4 listopada 1931 r. między godziną 5 –tą, a 6-tą, wieś jeszcze nie zdradzała budzącego się ze snu życia. Żona pomagała mi załadować rower, a gdy już byłem gotów, poprosiłem o zbudzenie dzieci smacznie jeszcze śpiących. (…) Trzeba spieszyć, nie ma czasu na stracenie, paszport w niedzielę traci ważność, a dopiero w sobotę 7 listopada będę w Rzymie, gdy jutro rano wyjadę z Poznania. Wizy już ostatecznie załatwione, gumy do roweru kupiłem, materiał korespondencyjny, a w kieszeni 20 zł. Jak mi pójdzie w tym Rzymie? Uda mi się cośkolwiek zarobić fotografią? Zobaczymy, w każdym razie jutro odjazd, a co dalej będzie, to się okaże.
Tak brzmiał jego pierwszy list z wyprawy wysłany do żony.
Z Rzymu do Neapolu dojechał rowerem. Tam przeprawił się statkiem do Trypolisu. A stamtąd na dwóch kółkach, na swoim siedmioletnim, wysłużonym już rowerze do Przylądka Igielnego. Po czym z powrotem - do Algieru – już nie tylko na rowerze, ale też piechotą, tubylczą łodzią, na koniu i na wielbłądzie.
Podróż zajęła mu pięć lat i jeden miesiąc. Tak pokonał 38 tysięcy kilometrów i przeżył niezliczoną ilość przygód. A wszystko, co zobaczył, zapisywał w dzienniku. Relacje z podróży przesyłał do gazet - tak utrzymywał rodzinę.
Oszukać przeznaczenie
Plan był prosty: jechać tam, gdzie jest "prawdziwa Afryka".
Obierałem przeważnie szlaki najmniej uczęszczane i najdziksze. Trasa moja biegła przez kraje zupełnie bezdrożne, poprzez pustki i bezludzia. Widziałem Afrykę, która, mimo wielu dzieł napisanych o niej, jest lądem prawie zupełnie nieznanym jeszcze, niczym tajemniczy Sfinks – pisał Nowak.
Wyruszył z Trypolisu w Libii, gdzie udało mu się uzyskać specjalne pozwolenie gubernatora Trypolitanii generała Pietro Badoglio na nieskrępowane podróżowanie po kraju.
Podróżując przez Trypolitanię, zwracał uwagę na jej rozwój: asfaltowe drogi, studnie, okupione jednak cierpieniem tubylców.
Ocalali z rzezi wojennej Beduini pracują dziś karnie przy budowie szos, szkół czy szpitali, nocą zaś bagnety zdobywców do obozowiska ich zapędzają, gdzie wokół zasieków z drutów kolczastych patrole czarnych żołnierzy maszerują i w każdej chwili gotowe do strzału karabiny pobłyskują w świetle księżyca.
Wygodnymi drogami dotarł do jedynego łańcucha górskiego Trypolitanii - Dżabal Nafusa (po włosku Gebel Nefusa), których najwyższy szczyt ma prawie 1000 m.n.p.m. Zrobiłem trochę sensacji swym rowerem, jest to bowiem pierwszy rower, który wdarł się na Szczyty Gebel - pisał Nowak.
Przed nim była kamienna pustynia, a za nią rozciągała się Sahara. Kładąc się do snu na bezkresach pustyń czuję się dobrze i bezpiecznie całkiem, przecież dzieciny moje codziennie Bozię proszą o zdrowie dla Tatusia! – a że zimno trochę nocą, że wyją szakale, to nic – mam przecież namiot, zaszyję się całkiem i nic mi nie grozi, zresztą mam i nóż, i siekierę - pisał w liście do rodziny.
Po długiej wędrówce z dala od cywilizacji 24 grudnia dotarł do oazy Gadamis. (…) otoczona jest wysokimi na sześć metrów murami z cegły, które chronią ją przed lotnymi piaskami. Wszystkie domy zespolone są w jeden gmach, przez który przebiegają ulice-tunele.
Jak pisał, oaza była ważnym punktem na szlaku handlowym. Tu zatrzymywały się wszystkie karawany.
Znów był w centrum uwagi - jako pierwszy rowerzysta u "Bram Sahary". Głośno było o nim w radiu, rozgłośnie ogłaszały każdy przyjazd i odjazd odważnego "Polacco".
Po świętach wyruszył w dalszą drogę, zaopatrzony w 32 litry wody i niespełna 40 kilogramów jedzenia i ekwipunku. Najpierw z karawaną, potem, od 8 stycznia, już samodzielnie przedzierał się przez Saharę. Szedł wzdłuż granicy z Algierią, raz po stronie włoskiej Libii, a raz po stronie kolonii francuskiej, bo dawnej drogi w piasku znaleźć nie sposób.
W relacji dla Kuriera Poznańskiego tak pisał o przeżyciach z kolejnych dni:
8 stycznia - Dnia tego znajduję zwłoki jakiegoś Tuarega, objedzone do połowy przez hjeny. Widok to straszny.
15 stycznia - Zapas żywności maleje, choć już głoduję.
18 stycznia - Trud z dnia na dzień większy, jechać nie można wcale, a często rower na plecy brać trzeba, by przebyć szczyt piaszczystej wydmy. Buty już zdarte, ubranie w strzępach,
19 stycznia – Zaczynam jeść nie tylko arabskie potrawy, ale i arabskim zwyczajem, t. j. ręką, bo łyżka się złamała.
22 stycznia – Głodno całkiem i wody brak.
Nowak błądził po pustyni już tak długo, że został przez miejscowych uznany za zmarłego.
Ale on się nie poddawał, walczył z pustynią. Jakby było mało nieszczęść, stracił jedyny przyrząd do mierzenia odległości - zegarek, na którym liczył godziny marszu, stanął. Jedynym kompasem były dla niego słońce i gwiazdy.
25 stycznia - Co bym dał za to, by móc zjeść trochę mąki zgotowanej, omaszczonej oliwą.
27 stycznia - Drogą zamienną od pastuchów Tuaregów zyskam garść daktyli i dwie garście mąki. Rozkosz! Piękna jest Afryka, mili i sympatyczni Tuaredzy, ani brudu nie widzę, bez obrzydzenia jem wspólnie z nimi kaszę rękoma z jednej misy. Głód wszystko może.
Trzy dni później w bagażu znalazł śniadanie zrobione przez żonę na pierwszy etap podróży.
Marysiek, pamiętasz tę ostatnią przed odjazdem z Boruszyna daną mi kromkę chleba? Był z masłem, dobry, jednak go nie zjadłem w autobusie, gdzie indziej bowiem jadałem, a gdzie indziej był bagaż i tak szło, chleb spleśniał, zesechł, skruszył się w papierze. I dziś się przydał, to mój obiad! Trochę oliwy z czosnkiem przysmażyłem, chleb wsypałem - ach! Jak smakował! Mimo, że zielony był całkiem. A w papier, w który był zapakowany, zawijam dziś herbatę arabską i palę - jakby to najlepsze bibułki do papierosów były - pisał w liście do żony z 30 stycznia 1932 roku.
Przez ostatnie dwa dni wędrówki Nowak szedł już bez jedzenia i wody.
Miałem gorączkę i byłem na pół przytomny, gdy do uszu moich dotarło wyraźne odległe wołanie: "Allach, Allaaach!" A potem coś jakby klekot motoru… (…) Nie wiem, w jaki sposób odzyskałem siły, poderwałem się z ziemi i ile tchu w umęczonych płucach ruszyłem w stronę zbawczych odgłosów. (…) Z bramy fortecznej wybiegli ludzie w malowniczych strojach maharistów, jeden z nich niósł butelkę wina chianti owiniętą w szmaty.
Tak wycieńczony 2 lutego dotarł do oazy Ghat, jak pisał "jednej z najciekawszych oaz Sahary". Kiedyś było to centrum handlu niewolnikami. Wówczas na placu, dziś opustoszałym, do słupów przywiązani stali niewolnicy, łapani po rozległych puszczach tropikalnych przez chciwych Arabów, i czekali na nabywców. Kupujący dla wypróbowania siły niewolnika przed kupnem dawał mu ponoć dziesięć kijów. Gdy ten wytrzymał, płacono najczęściej kozami, stanowiącymi tu miernik wartości. Cena wahała się od jednej do trzech kóz za głowę, a nawet niżej, jeśli było to dziewczę lub pacholę czarne. Jak zauważał, ciągle w oazie pracowała masa czarnych niewolników.
Stamtąd ruszył w kierunku gór Akakus. Po drodze natknął się m.in. na grupę "półdzikich uzbrojonych bojowników o wolność" z wymierzonymi w jego kierunku strzelbami. Skończyło się na strachu - po sprawdzeniu, że Polak nie ma przy sobie broni, podzielili się z nim żywnością i piciem. Zachlupotała świeża woda w mojej girbie, woreczek napęczniał mąką, daktylami, dorzucono garść zielonej herbaty i kawał cukru.
Kolejnego dnia znów otarł się o śmierć. Huraganowy wiatr nie pozwolił mu dojść do celu. Noc spędził na pustyni, otulony kocem. A nad ranem odkrył, że w mące zaległy się robaki, a woda znów była na wyczerpaniu. Na "ostatnich nogach" dotarł do oazy zamieszkanej przez czarnych tubylców. Ci, widząc biedaka, od razu napoili go dzbanem wody.
Dalej nie było wcale łatwiej - czekała go przeprawa przez góry Harugi Białe i Harugi Czarne w stronę Zellah. Pierwsze dni pobytu w tych górach minęły mi na błądzeniu w rozpalonym upałem labiryncie straszliwie spękanych skał, którego jaskinie i jary są jakby piszczałkami, trąbami, na których wichura daje swe diabelskie koncerty, pełne wycia, grozy, smutku i rozpaczliwych szlochów. Widziałem ponad głową wąziutki pas błękitu, zapasy wody były na ukończeniu, ja zaś, zamiast znaleźć wyjście z labiryntu, natrafiłem po raz drugi na własne ślady odciśnięte na czarnym piasku.
I tak w spędził noc w górskim tunelu. Nad ranem ruszył w głąb. Aż wpadł na rozkładające się ciała trzech czarnoskórych. Długo jeszcze miałem przed oczyma twarze owych nieszczęśników wykrzywione bólem pragnienia i głodu. Cudem uszedłem śmierci, trzy dni zmagając się z terenem, wichurą, wędrując wczesnymi rankami i wieczorami, południowy skwar przeczekując w zagłębieniach skalnych, zagrzebany w piasku niczym jaszczurka. Wyschnięte wargi popękały, w ustach czułem smak własnej krwi. Znów resztkami sił dotarł do celu.
Z Zellah do Maradah wyruszył w towarzystwie sporego patrolu wojskowego. Grupa wpadła w zasadzkę zastawioną przez grupkę Sanussich. Była to regularna wojna pasterzy, z których jedni bronili swego życia i wolności, drudzy zaś starali się odebrać im to wszystko na rozkaz obcego. Walka trwała trzy dni i zakończyła się zwycięstwem patrolu.
Ostatni odcinek pokonywał już sam. Pod koniec nagle zaczął mieć problem ze wzrokiem. Wędrowałem przez bieluśkie jak śnieg piaski, aż nagle widzę je różowe, a po chwili czerwone. Morze krwi rozlało się przede mną. Zaczerwieniła się naraz cała Sahara, sczerwieniało niebo, oczy poczęły palić ogniem. Jakaś mgła przesłaniać zaczęła nie tylko dal, ale i ręce własne dojrzeć było trudno.
Miał szczęście - dostrzegli go żołnierze i doprowadzili do oazy. Tam już pomógł mu obozowy lekarz.
Podróżnik-rekonwalescent znów budził sensację. Nie dowierzano, że mógł na rowerze pokonać pustynię, kierując się położeniem słońca.
Stamtąd dostał się do Benghazi. Mogłem na własne oczy ujrzeć, w jaki sposób z wioski wykluwa się miasto. Potężna katedra jest już prawie na ukończeniu, wrą roboty przy budowie portu, asfaltuje się drogi, place, sadzi piękne aleje, wszystko upiększa, ubogaca.
Ze stolicy Cyrenajki Nowak ruszył przez dzikie góry Gebel el Akhdar, Dernę, bezludny step Marmarica i Tobruk w stronę Egiptu, do którego dotarł po pół roku podróży.
Bakszysz, cło i bandziory
Do Egiptu wjechałem od zachodu, od strony Sollum, osady portowej, którą trudno nazwać miastem. Kilka zaledwie domów, resztę zaś stanowiły baraki i namioty Beduinów. Noc spędziłem w kamiennej fortecy Amsiat, gdzie strzeżono mnie tak czujnie, jakby podejrzewano co najmniej o zamiar wysadzenia w powietrze tej ogromnej twierdzy.
Podróż po Egipcie to dla niego okres wzmożonych kontroli i problemów z policją i celnikami. Połowa przesyłek do podróżnika musiała wrócić do Polski - nie było go stać na opłacenie cła. W wychodzeniu z kłopotów pomagała mu jednak znajomość języka arabskiego, którego zdążył już nauczyć się podczas wyprawy.
Podróż samopas po Egipcie jest nawet w okolicy dużych miast niebezpieczna. Lud butny, zaczepny, zuchwały, a policja jeszcze gorsza. Taki policjant dobiera się bezczelnie do kieszeni, do bagażu i trzeba go po arabsku wyzwać od psów i innych kanalii, aby się odczepił, albo zabrać takiego zaczepnego "stróża" porządku na komisariat, gdzie pan komendant nos utrze natrętowi i dla złagodzenia wrażenia na dobrą kawę zaprosi. Ze strony władz wyższych na każdym kroku doznaję pomocy. O Polsce jednak nie mają tu bladego pojęcia i zazwyczaj nazywają mnie bolszewikiem albo Niemcem, może dlatego, że dużo ich tu wszędzie, przeważnie są oszczędni i nie sypią bakszyszami.
Nowak narzekał też na olbrzymi ruch uliczny - nikt nie ustępował mu drogi, co chwilę musiał zatrzymywać się przez jadące w obu kierunkach samochody i karawany wielbłądów. Jakby tego mało - co chwila gonił go jakiś bezpański pies albo bandy miejscowych chłopaków zagradzały mu drogę i obrzucały grudami ziemi ciężkimi jak kamień.
Nawet w nocy nie mógł zaznać spokoju. Gdziekolwiek przyjeżdżał, pojawiało się zbiegowisko, a wśród nich kieszonkowcy. A jak nie oni, to napadali go bandyci. Jak w drodze do Assuanu.
Nagle usłyszałem świst, odruchowo schyliłem głowę, na me ramię spadł cios z taką siłą, że aż zawyłem z bólu. Zanim się zorientowałem, cień półnagiego fellacha zamajaczył z przodu i gruby kij, oburącz uniesiony w górę, uderzył ponownie, tym razem w mój bagaż, sam bowiem zdążyłem skryć się za rowerem. Odpiąłem błyskawicznie pompkę roweru, która wydała się pewnie zbójowi bronią palną, bo natychmiast rzucił się do ucieczki i zniknął w ciemnościach. Ramię moje na szczęście nie było złamane, ale bolało tak strasznie, że nie mogłem ruszyć się z miejsca, tym bardziej że rower grzązł w piasku i musiałem go ciągnąć na piechotę. Nocy tej po raz pierwszy żałowałem, że nie mam przy sobie broni i bezczynnie patrzeć muszę, jak bandyta czyhający na me życie ucieka bezkarnie!
Także Kair nie przypadł do gustu Nowakowi. Są dzielnice, gdzie w każdym budynku dom rozpusty, szulernia, tajna palarnia opium czy haszyszu, kokaina, morfina i spijana butelkami whisky. Gdy w taką uliczkę zapuści się człowiek nie zgniły moralnie, uwierzyć wprost oczom nie może. Bo przecież, że dojrzali kąpią się w bagnie rozpusty – trudno! – ale wszędzie usługują chłopcy młodzi i dziewczątka i już tak wcześnie gnić poczynają. To właśnie kultura, jaką przynieśli z Europy ci, którzy krajami półdzikich ludzi zawładnęli. (…) Przyglądając się tej rzeczywistości, zaprawdę dumny jestem, że Polska kolonii nie posiada.
Dotarł też nad Kanał Sueski, przeżywający swój kryzys, bo - w wyniku finansowego światowego krachu - tak podwyższono opłaty kanałowe, że wiele statków nie mogło pozwolić sobie na przejazd.
Podróż przez Kraj Faraonów zajęła mu pięć miesięcy. Jadąc wzdłuż Nilu, dotarł do granicy z Sudanem, do którego przeprawił się barką.
Doczekał się swojego dziecka
Odprawa celna i paszportowa przebiegła szybko. Ale już po chwili pojawił się problem: Nowak dostał zakaz samotnej wędrówki przez Pustynię Nubijską. Paszport wydano mu dopiero po okazaniu biletu kolejowego do odległej o 620 kilometrów Atbary.
Stamtąd ruszył w dalszą podróż wzdłuż Nilu. Ta nie trwała długo. Gdy zjechał na stację kolejową, by naprawić rower, znów kazano mu dalej jechać pociągiem, tym razem do Chartumu. A tam na podróżnika czeka policjant, z kolejnymi wytycznymi.
Po Chartumie mógł się przemieszczać, więc zwiedził miasto. Dwa duże mosty, jeden przerzucony przez Błękitny, drugi przez Biały Nil, zamiast ożywiać ruch w mieście, i tak już mały, hamują go jeszcze. Za przejście każdego z nich trzeba płacić każdorazowo 5 milimemmów, co dla Sudańczyków jest kwotą całkiem sporą – notuje.
Ruszył dalej na południe. Kolejnym punktem podróży był Malakal. Ulice nabite czarnym tłumem o spojrzeniach groźnych i rozbieganych. Każdy dzierży w dłoni po dwa oszczepy i maczugę lub tarczę z grubej skóry. Droga do miasta z okolicznych nawet wiosek biegnie poprzez moczary i trzęsawiska, a wszędzie rojno od krokodyli i różnych drapieżników.
Nowak - mając w pamięci poprzednie kłopoty - odwiedził miejscowego gubernatora, by uzyskać zgodę na przepłynięcie Białego Nilu i zwiedzenie misji katolickiej w Lul. Tę dostał, ale jak się okazało, niewiele ona znaczyła, bo urzędnicy zabronili przewoźnikom zabierania Polaka na pokład.
Nowak szukał jednak tak długo, aż znalazł łódź. Z oszczepem w ręku, dwoma aparatami (nowiutkiego Contaksa przesłała mu żona do Assuanu) na szyi, chlebem i wodą ruszył za zupełnie nagim przewodnikiem. Wkrótce i Nowak szedł tak, jak Bóg go stworzył. Bagna bowiem były głębokie, często dno uciekało spod nóg i wpław przemierzać trzeba było drogę, w jednej ręce trzymając ciężki tobół, a oszczep w zębach. Drogę torował mu przewodnik uderzający co rusz oszczepem o wodę, by przegonić krokodyle. Nieraz zaledwie kilkumetrowa przestrzeń dzieliła nas od szklistych szeregów kłów zastygłego w bezruchu potężnego krokodyla.
40-kilometrowa przeprawa zajęła im trzy dni. Pierwszą noc spędzili w wiosce, Nowak spał pod gołym niebem. Gdzieś dalej koncertowały żaby, słychać było porykiwania hipopotamów. Z trzepotem i wrzaskiem zerwało się stado dzikich gęsi, zaniepokojonych szelestem skradającego się doń krokodyla. Gdyby nie uciążliwe komary, noc tę zaliczyłbym do najpiękniejszych mych nocy afrykańskich.
W Lul nie zagościł długo, bo - jak pisał - trudno było tu dłużej wytrzymać. Poza chorobami, jak czarna febra, malaria i trąd, nic ciekawego nie czeka tu na cywilizowanych przybyszów.
Dróg budować się nie dawało, bo wszędzie bagna. Pogoda też nie pomaga - przez pół roku leją tu tropikalne deszcze "od których można oszaleć". Do tego w plemieniu Szylluków panowały obyczaje trudne do przyjęcia dla Europejczyka. Łajno krowie jest podstawowym opałem, zbiera się je, suszy i układa w stosy przy chatach. Tak mocz zresztą, jak i łajno krowie jest u tych Nilotów ogólnie używanym kosmetykiem. Nawet fryzury układali za pomocą łajna!
A to nie koniec "dziwactw"! Szillukowie, jak wszyscy Niloci, mają wytatuowane na czołach znaki szczepowe. Dzieciom obojga płci nacina się na czole od ucha do ucha skórę dość głęboko w niewielkich odstępach. Ranki te ropieją przez jakiś czas, po czym pozostawiają wypukłe blizny. Zabieg ten powtarza się kilkakrotnie, przez co blizny stają się coraz bardziej wypukłe, aż wreszcie wyglądają jak sznur dużych korali.
Nowak opisywał też zwyczaj nadawania imion w tym plemieniu. Pierwsze było przypadkowe – na cześć ostatniego "obcego", który odwiedził wioskę. Tak na przykład spotkałem imiona Padre, Efendi, Monsignore, Automobil, a nawet mojego imiennika Casimiro, który przyszedł na świat w dniu, kiedy ja pojawiłem się wśród Szilluków! Swoje drugie imię Szylluk otrzymywał w dzień tańca wojennego, dokumentując nim osiągnięcie godności wojownika.
Uprzedzić wroga
Kolejne tygodnie to przedzieranie się Nowaka przez mokradła do Dżuby. Tam Nowak znów musiał przymusowo zatrzymać się na żądanie urzędników. Wykorzystał to na wycieczkę w kierunku granicy z Abisynią. Przez "bezkresną sawannę" przedzierał się rowerem, co pewien czas widząc jedynie uciekających na jego widok miejscowych mężczyzn z włóczniami i kobiety dźwigające kosze na głowach oraz dającą się podziwiać zwierzynę: wiewiórki, antylopy, żyrafy, słonie czy czterometrowego pytona, kończącego właśnie pożerać gazelę.
"Naturalne zoo" okazało się niebezpieczne, co pokazała droga powrotna z Toritu do Dżuby. Nowak przedzierał się przez "istne piekło z cierniami, które seriami wbijały się w mocno już zużyte micheliny". Przyszło mu co chwila łatać opony. Wśród suchych traw zastała go noc. Rozpalić ognisko oznacza zginąć w pożodze pożaru - pisał. Szedł dalej i szukał po ciemku polanki, na której mógłby przenocować.
Nagle usłyszałem za sobą podejrzany szmer i jakby węszenie. Przystanąłem, drogę przegradzając rowerem. Szmer nie ustał – przeciwnie. Oko przywykłe do ciemności wyłowiło w mroku ciemny owalny kształt, coraz większy, bliższy... Jeden oszczep oparłem o rower pod kątem czterdziestu pięciu stopni, drugi, gotowy do ciosu trzymałem w dłoniach przed sobą. Wtem ryk przeraźliwy i trzask łamiącego się drzewca wspartego o ziemię oszczepu... gorąca krew bluznęła mi w twarz... i cisza. Rzężenie. Czy chwilę taką można odtworzyć piórem?
To był lew. Nie spodziewałem się po sobie takiej siły pchnięcia, ale to nie ja pchałem haczykowato nacięty oszczep, lecz mój instynkt. Drugi oszczep sieczny tkwił w brzuchu - lew zatem, rzucając się na mnie, musiał podskoczyć, i to dość wysoko.
Nowak ubolewał, że nie był w stanie po ciemku zrobić zdjęcia zabitego "króla sawanny". Ale czekanie do rana mogłoby zakończyć się dla niego śmiercią.
W Dżubie Nowak spędził kolejne święta Bożego Narodzenia. Tuż po nich - podczas polowania na dziki - próbował zaatakować go lampart. Nowak pewnym strzałem uprzedził skok przyczajonego dzikiego kota. Tak inna ta puszcza od naszych polskich lasów, tak ponura i złowieszcza! Choć to grudzień, temperatura sięga czterdziestu ośmiu stopni w cieniu. I to mają być święta Bożego Narodzenia!
Zupa z termitów i słoń z grilla
Po przekroczeniu granicy Nowak dotarł do Faradje - ośrodka handlu kością słoniową w Kongo Belgijskim. Widział plantacje kawy i bawełny oraz kopalnię złota. Choć widziałem szczere złoto, dotykałem go i przesypywałem w dłoni, wrażenia żadnego! Jest ono tutaj jakieś obojętne, pozbawione wartości. Pigułka chininy, aspiryny, soczysta pomarańcza ma dla mnie w tych stronach o niebo więcej uroku i wartości!
Bardziej Nowaka poruszały zwyczaje tutejszych plemion. Mijane wioski murzyńskie sprawiają nieraz wrażenie muzeum osobliwości - pisał.
W jednych piłowali sobie zęby, w innych kobiety za pomocą kału układały sobie fryzury na podobieństwo rogów bawoła czy antylopy.
Każda rządziła się swoimi prawami, była niejako samodzielnym państewkiem, z własnym przywódcą. A wszystko za zgodą władz kolonialnych, o ile nie dochodzi w nich do barbarzyństwa.
Mieli też swoich czarowników - pośredników pomiędzy światem żywych i umarłych. Jeśli pośrednictwo jego zawodzi, winę przypisuje zmarłemu, który widocznie nie został jeszcze dostatecznie opłacony i duch jego odbiera amuletom ich moc czarodziejską. Wtedy trzeba zmarłego obrócić w grobie w prawo albo lewo, ułożyć twarzą w dół lub skierować głową w przeciwnym kierunku.
W obwodzie Kibali mijał wioski plemienia Arande, jeszcze do niedawna ludożerców. Przechowują oni w swych kapanach odpowiednio obcięte czaszki ludzkie, które po dziś dzień służą im za naczynia do czerpania wody czy innych napojów (…) Na widok białego napływa im ślinka do ust i przewracają dziwnie oczyma, dlatego dość spiesznie mijam ich wioski i staram nie wdawać się w zbędne dysputy.
Człowiek nie był jedynym przysmakiem miejscowych. Zajadali się ze smakiem szarańczami w oleju i zupą z termitów. Nie gardzili też padliną. W mej podróży z niejednej miski jadałem, ale te tubylcze rarytasy nie przeszłyby mi przez gardło.
Dostał się też do wioski Pigmejów przedzierając się przez dżunglę, pokonując starym czółnem rzekę pełną krokodyli i jeszcze kilka innych rzek i strumyków. Aż w końcu dostrzegł w dżungli przedstawicieli, którzy doprowadzili go do ojca Schumachera, tutejszego białego misjonarza.
A wszystko po tym, jak na kilka tygodni zwaliła go z nóg malaria.
Był tam świadkiem polowania na słonie. A wyglądało to tak: U ogona wisi mu karzeł Mambuti, trzymając się jedną ręką, drugą tnie nogi biednego zwierzęcia. W promieniu słońca połyskuje ostry nóż służący do podcięcia żył. Myśliwych w wysokiej trawie nie widać, jedynie wystające z niej po lewej i prawej stronie błyszczące ostrza oszczepów, które przesuwają się w kierunku ucieczki zwierzęcia. Biegnę za nimi. Chwilka jeszcze i olbrzym, któremu karzeł zdołał aż do kości przeciąć tylne nogi, przysiada, a równocześnie słychać jeden gromki okrzyk "Mambuti!!!" i pięć połyskujących ostrzy tonie w czarnym cielsku. Charczenie krótkie, żałosny jęk bolesny bór echem powtórzył.
Przy wspólnym ognisku zajadał się z nimi mięsem upolowanego giganta. Gdy trzaskać zaczęły płomienie, kawał ciepłego jeszcze mięsa słoniowego piec się zaczął na rożnie, a gdzieś z zakamarków lasu karzełki naznosiły grzybów o fantastycznych kształtach, barwnych jak motyle. Przypomniały mi się obrazki z dziecięcych książek z bajkami. Przebywałem wśród takich jak tam krasnali, tylko długich bród pozbawionych, bez barwnego stroju i kapturków, za to czarnoskórych. W lasach dziewiczych zajadam z nimi mięso słonia, twarde i niestrawne, oraz barwne grzyby, zupełnie jak te z bajki.
Zobaczyć śnieg w Afryce
Nowak zapragnął zdobyć też najwyższy szczyt w masywie Ruwenzori. Jak przekonywał - zdecydowała o tym tęsknota za śniegiem, który utrzymywał się w najwyższych partiach tych gór.
Byłem pierwszym Polakiem, który wdarł się na Ruwenzori, osiągając wysokość 4500 m, i spędził tam noc wśród śniegów, bez namiotu, łóżka, bez jednej nawet butelki whisky, ba!, głodny, a mimo to nie wiem, czy bym powstrzymał się od porwania się na szczyt – od którego dzielił mnie tylko jeden dzień – gdyby nie towarzystwo Murzynów, będących raczej kulą u nogi niż wsparciem ekspedycji.
Po pokonaniu równika, Nowak ruszył ku potężnym wulkanom nad jeziorem Kivu. W tamtejszej wiosce odwiedził targ - dla miejscowych substytut poczty, gazety, kawiarni, teatru i kina. Kobiety handlowały tam przyniesionymi na głowach ziemniakami, maniokiem i fasolą. Wszyscy raczyli się bananowym piwem.
Pieniądze nie są tutaj znane, choćby ze względu na odzienie tubylców i brak kieszeni, w których monety można by schować. Murzynowi bardziej przypada do gustu wymiana, choćby dlatego, że liczyć nie potrzeba. Surowa skóra kozia opłaca gliniak pombeju, mąka z manioku za fasolę. Na ogół wszystkie transakcje kończą się tym, że kupcy płacą bawełnianymi tkaninami i koralikami, dodając do każdej takiej wymiany matapiszi, to jest prezent w postaci igły, kilku łokci nici czy też garści soli, aby na zawsze zjednać sobie dostawcę.
W wiosce Kilinda Nowak dysponował listem polecającym administratora kolonii. A to pozwoliło mu na pobyt w królewskich warunkach. I to dosłownie! Nie przyjąłem zaproszenia na nocleg w domu "królewskim", bardziej bowiem ceniłem sobie spokój niż zgiełk królewskiego babińca. Zamieszkałem w domku wypoczynkowym przeznaczonym dla urzędników podróżujących w celach inspekcji. Poczęto znosić przeróżne sprzęty, sam król przyniósł składane łóżko, stół, stołki, szklanki, cytryny, jaja, a nawet herbatę z cukrem i łyżeczką, jakby chciał się pochwalić, że posiada wszystkie te europejskie wynalazki. Jego podwładni znieśli drzewa na opał, naczynia wypełnione wodą, patelnie, garnki, ziemniaki i całe mnóstwo jaj.
Nad ranem zbudził go ziąb i hałas rogów i bębnów. Była to nagonka na polowanie na bawoły. Na pędzące zwierzęta zarzucano sieć, po czym atakowano je włóczniami, by na końcu jeden z myśliwych maczugą zdzielał go w łeb. Nie zawsze się to jednak udawało. Zdarza się, że myśliwi zamiast mięsa bawołu do podziału zbierają strzępy swego towarzysza.
Po przedarciu się przez góry Ugoma nad jeziorem Tanganika, przepłynięciu jeziora czółnem i przymusowej kąpieli w wyniku jego zatonięcia, Nowak dotarł do Baraka. Tam z doktorem, który tu gościł, wziął udział w polowaniu na hipopotama, choć - jak pisał – tego typu polowania mają niewiele wspólnego ze sportem, a wręcz przeciwnie - są bezmyślnym rzeźnickim wyniszczaniem zwierząt.
Kolejnym punktem było Albertville - miasto portowe, przypominające wielkie cmentarzysko. A wszystko za sprawą kryzysu światowego, w wyniku którego pozamykano okoliczne kopalnie i firmy, poopuszczano pałace. Stąd - w zamian za sweter i 20 franków - tubylcy zgodzili się przeprawić go do Mpali – wioski misjonarzy. A stamtąd przez sawannę dotarł do wioski Kadiama Pangwa i dalej do puszczy - na dziewicze tereny szczepu Baszilli.
Tam Nowak kolejny raz otarł się o śmierć. Idąc po ciemku przez moczary, wszedł do bagna. Posłyszałem znamienne bulgotanie. Śmierć dosłyszałem w tym dźwięku, czułem, że coraz bardziej zagłębiam się w przepaść błotną, bezdenną. Odrzuciłem karabin, oba aparaty fotograficzne, ostrożnie ułożyłem rower, wysupłałem z kieszeni koszuli zapałki i przy ich świetle zorientowałem się w sytuacji. Zacząłem się gramolić, ale w rezultacie wszelki ruch przyśpieszał tylko pogrążanie się w błotnistej topieli, bez ratunku.
Udało mu się zebrać kilka suchych traw, które wiatr rzucił na powierzchnię mokradła, podpalił je i rzucił na krawędź bagniska. Po chwili trawy zaczęły płonąć, a dookoła zrobiło się jasno, dzięki czemu zdołał uwolnić się ze śmiertelnej pułapki.
W Elisabethville, ogromnym mieście wokół dzikich stepów, Nowak zatrzymał się na dłużej. Nie z własnej woli a z przymusu – czekał na przedłużenie paszportu i wizy. Po spełnieniu formalności, ruszył na południe w kierunku Rodezji.
Nagle pociemniało, jakby zaćmienie słońca. Nie było to jednak zaćmienie ani burza. Przeciągły szum miliardów cienkich skrzydełek zdradził przyczynę: nadciągała olbrzymia chmura szarańczy! Pociąg, który właśnie toczył się po lśniących szynach… stanął zablokowany. Koła parowozu obracały się w miejscu, miażdżąc grubą warstwę owadów rojących się na torze. Ja także się zatrzymałem. Zrobiło się tak ciemno, że nawet na krok widać nic nie było. A szarańcza leciała wciąż potwornie wielką chmurą. Tysiące, setki tysięcy owadów spadały na ziemię, niczym ulewny deszcz.
Jedną z nocy spędził w namiocie poszukiwaczy złota. Niezbyt miłe było mi to towarzystwo, do tak innego należące świata - przyznawał i ubolewał nad losem nastoletnich mieszkanek okolicznych wiosek, nabytych za kilkaset franków od rodziców, z których przynajmniej część kończyła w domach publicznych w afrykańskich portach.Ot, cywilizacja i europeizacja Afryki!
Po nocach spędzonych w tubylczych wioskach Rodezji, w oczach Nowaka zaświeciły się łzy, gdy usłyszał "Kiedy ranne wstają zorze" śpiewane przez czarnoskórych w czasie orania pola. Dotarł do polskiej misji w Kasisi istniejącej od 1926 roku. Wśród rodaków spędził dwa dni. Drogę do Livingstone i słynnych Wodospadów Wiktorii znów wydłużył mu powracający co pewien czas atak malarii.
Jeden kraj – różne oblicza
23 stycznia 1934 roku przekroczył granicę ze Związkiem Południowej Afryki. Ruch na drodze fantastyczny. Z zawrotną szybkością pędziły wytworne rolls-royce’y, fiaty, chevrolety czy fordy, a od czasu do czasu piszczały przeciągle ich hamulce, bo burskie zaprzęgi w dziesiątki wołów czy osłów zaprzężone nie miały możności ustąpić im z drogi.
Mijane domy powoli rosły, aż wreszcie dotarł do Johannesburga, z dzielnicą "drapaczy chmur", które liczyły po kilkanaście pięter. W mieście mieszkało bardzo wielu Żydów, chociaż było i sporo Niemców pod rozkazami Führera, do ważniejszych bowiem prac przy montażu i budowie wielu zakładów ściągnięto specjalistów z Niemiec i często o uszy obijało się "Heil Hitler", widać było podnoszone podobnie jak w Berlinie prawice.
Nie brakowało tu też kolejnych Polaków. Wraz z opuszczeniem miasta zniknęły asfaltowe drogi. Tak dotarł do Kimberley - wioski, której historię zmieniło odkrycie złoży diamentów, a stamtąd od celu swojej podróży - Przylądka Igielnego, najbardziej wysuniętego na południe fragmentu Afryki.
Nareszcie napisać mogę: Zwyciężyłem! Trypolis - Cape Aghulas, co za szalona przestrzeń! - pisze 28 kwietnia 1934 roku w liście do żony.
Trzy dni później wyruszył w powrotną drogę "ku sterczącym w dali minaretom przeglądającym się w migotliwym zwierciadle ruchliwych fal Morza Śródziemnego".
Po dziewięciu dniach podróży dotarł do Kapsztadu i polskiego konsulatu. Jak się okazało, w całym mieście formalnie mieszkał tylko jeden Polak - wicekonsul. W praktyce, było ich znacznie więcej, bo sprowadziło się tu kilka tysięcy Żydów z Polski, a jeden z nich pan Grodner z Białegostoku został nawet majorem miasta. Ostatnio masowo napływają do Unii Żydzi z Niemiec, znajdując tu dużo współczucia i poparcia (…) Dezaprobata dla polityki Niemiec objawia się w Kapsztadzie bojkotem towarów niemieckich, który jest realny dzięki temu, że kupiectwo skupia się prawie wyłącznie w rękach żydowskich - zauważał Nowak.
Stamtąd w czerwcu 1934 roku przez kraj Namaqua ruszył w drogę powrotną. Niezwykłe, wręcz nienaturalne wydaje mi się, iż przed południem cień mój pada z lewej strony, podczas gdy przez minione tysiąc poranków widziałem go w tych godzinach zawsze z prawej.
Obszar ten, dotknięty klęskami żywiołowymi, konfliktami, chorobami i skrajną biedą, był jak piekło na ziemi. Nawet znając Saharę, woli się myślą choćby tam uciekać, byle stąd uciec. Nowak przedzierał się tam w czerwcu, w samym środku afrykańskiej zimy. I zwracał uwagę, że chociaż mróz skuwa lodem wodę, tubylcy nadal mieszkają w szałasach, które pokrywają blachami ze znalezionych na śmietnikach puszek po konserwach czy benzynie, leżąc nago na gołej ziemi.
Wreszcie dotarł do Afryki Południowo-Zachodniej.
Chcieli już mu kopać dół
Tam rower Nowaka odmówił posłuszeństwa. Napotkany rodak - Wiśniewski, miejscowy producent skórek karakułowych, który od dwóch lat śledził poczynania podróżnika, pomógł mu zestawić karawanę, na która składało się - jak śmiał się Nowak - półtora konia, bo "jeden bowiem z nich był tak lichy i słaby, że ani nadziei, aby choć do granicy Angoli dotrwał". Po kilkunastu dniach nauki jazdy konnej, ruszył w dalszą podróż. W farmie Bura za dopłatą w formie kilku zdjęć z podróży udało mu się wymienić swoje "pół konia" na "całego" - silnego i zdrowego. 30 września 1934 roku osiągnąłem Tsumeb, najbardziej na północ wysunięte osiedle ludzi białych w Afryce Południowo-Zachodniej. Poza mną pozostało osiemset kilometrów niemożliwie trudnych dróg, na których nauczyłem się jazdy konnej w takim stopniu, że żaden z kawalerzystów nie domyśliłby się dziś nawet, iż przed sześciu tygodniami po raz pierwszy w życiu wdrapywałem się na grzbiet konia.
Przez tereny zamieszkiwane przez Buszmenów dotarł do Angoli, do kraju Owambo. (…) zamieszkuje go siedem szczepów, które do niedawna rządzone były przez własnych królów. Biały komisarz nie mógł się z tym wszak pogodzić. Intryga po intrydze i w rezultacie pięciu królów znalazło się na "liście bezrobotnych" lub swą niezależność przypłaciło życiem, pozostali zaś dwaj tańczą odpowiednio do tonów piszczałki wysokiego dygnitarza Unii Południowoafrykańskiej. Dziś Anglicy zazdrośnie strzegą wstępu do kraju Owambo, jest on bowiem przedłużeniem pól diamentowych sięgającym aż do Atlantyku.
Angolę Nowak pokonywał w towarzystwie dwóch czarnoskórych, którym misjonarze u których nocował, kazali udać się w podróż z polskim podróżnikiem osłabionym kolejnym atakiem malarii. Tak mijali kolejne wioski, dżungle i błoto do misji Galongue.
Tam Nowaka znów dopadł atak malarii, tak silny, że - jak pisze - misjonarze "myśleli już, że trzeba dół dla mnie wykopać". Dopiero po sześciu dniach odpoczynku kawalkada mogła ruszyć dalej, do Nowej Lizbony, gdzie dotarła przed świętami Bożego Narodzenia. Nowak spędził je w towarzystwie napotkanych tam rodaków. 25 grudnia. Będzie godz. 3 - ranek, po pasterce. Miałem gości, odwiedziła mnie cała Polonia z okolicy, z Zamojskimi na czele. Właśnie odjechali swym autem. Czy ale i Wy jesteście tak syci jak ja? Na stole leżą ciasta i wina pyszne, a mieszkanie moje składa się z sypialni i pokoju przyjęć – całkiem pańskie święta! - pisał w liście do żony.
Na zaproszenie hrabiego Zamojskiego został u niego dłużej na farmie w Boa Serra. Widziałem po raz pierwszy choinkę w Afryce, zrobioną z cedru, płonęły świeczki, a gramofon śpiewał polskie kolędy - choć tyle złudzenia!
Po miesiącu ruszył w dalszą drogę, zostawiając u hrabiego swoje konie, a w zamian wypożyczając od niego rower, który miał odesłać potem koleją z Vila-Luzo oddalonego o 800 kilometrów. Tylko to nie mój rower, choć nowy zupełnie, ale lichy i zaledwie cząsteczkę bagażu mogę zabrać ze sobą, resztę nadam koleją, a sam będę zupełnie bezdomny, bo namiotu zabrać nie mogę, ale droga nie bardzo bezludna, może dam sobie jakoś radę. Od Vila-Luzo już tylko kawałeczek drogi do rzeki Kassai, zestawię karawanę z murzynów 4 do 5 ludzi i pójdę tak długo, aż znajdę łódź tubylczą - pisał do żony.
Do celu dotarł 26 marca 1935 roku. Kolejne dwa tygodnie poświęcił na budowę łodzi, którą przeprawił się na drugi brzeg.
Do syna Romualda pisał: W następnym liście poślę ci fotografię mojego okręciku, który nazywa się "POZNAŃ I". Na pokładzie oprócz bagażu będzie także mały psotnik - żywa małpeczka, która bardzo lubi owoce leśne, choć i kaszą nie gardzi. Teraz zmęczona psotami śpi smacznie w swojej skrzyneczce. Czy umiałbyś na mapie Afryki znaleźć, gdzie jest Tatuś?
Tak zaczęła się przeprawa po nieznanej rzece, bez mapy i żadnego towarzystwa. Przeprawa rzeką Kassai okazała się mordercza. Na mapach, którymi dysponował Nowak nie było widać, że już do pierwszego miasteczka jej spad wynosił ponad 600 metrów. Miałem pozwolenie od władz angolskich na odbycie podróży wodnej szlakiem Kassai, co upewniło mnie, że ten szalony plan jest w ogóle wykonalny. Dopiero teraz przekonałem się, że niewątpliwie władze portugalskie udzielą również z całą gotowością pozwolenia na podróż choćby na sam Księżyc, byle tylko pobrać obliczone w złocie opłaty.
Przed jednym z wodospadów ledwie zdołał dopłynąć do brzegu i zakotwiczyć czółno. Samodzielne sprowadzenie go na brzeg i przetransportowanie przekraczało jego możliwości. O pomoc musiał prosić na posterunku policji. Skierowano do niej dziesięciu tubylców, skazanych na prace społeczne za niepłacenie podatków wraz z pełniących nad nimi nadzór funkcjonariuszem. Dopiero kolejnego dnia łódź - przesuwając na wałkach - udało się sprowadzić na dół. Jeżeli każda przeszkoda kosztować mnie będzie tyle trudu i pieniędzy, ile pierwsza, wkrótce zabraknie i sił, i pieniędzy.
Kolejna noc to kolejna przygoda. Nowak zatrzymał się w małej zatoczce, zbudził go w nocy potężny ryk. Hipoptamy! Oślepione światłem bestie przystanęły na chwilę, jakby zdziwione tym, że jakiś śmiałek odważył się na inwazję ich królestwa. Karabin, i do tego kaliber zaledwie 7.9, to nie broń na grubą zwierzynę, jedynym ratunkiem drzewa! Chwilka… i siedząc na gałęziach przyglądałem się potwornym kolosom, jak tratują mój namiot. Byłem bezsilny.
Na tym jednak kapryśna rzeka nie poprzestała. Nagle przed Nowakiem pojawił się lej, który zaczął wciągać czółno. Instynktownie udało mu się uciec na kamień. Stracił jednak łódź.
Przy pomocy tubylców, ocalały bagaż udało się dostarczyć do posterunku policji w Camela. Nowak poprosił o nadanie go w dalszą podróż koleją, a sam ruszył dalej pieszo.
Mimo upałów, burz i złej drogi przebyłem w ciągu osiemnastu dni prawie pięćset kilometrów pieszo, co nie jest niewątpliwie rekordem światowym, jednak wątpię, czy znalazłbym wśród miliona białych ludzi choćby jednego naśladowcę.
Osłabiony podróżnik co chwila musiał wynajmować jednak karawany do niesienia swojego osobistego bagażu. Zmieniający się ciągle pomocnicy i ciągła potrzeba poszukiwania nowych wydłużała mu wędrówkę. Co pewien czas przypominała o sobie malaria, co kończyło się kilkudniowymi pobytami w miejscowych "hotelach". Te z szumną nazwą miały niewiele wspólnego. Ze szczelin ścian, z drewnianej ramy łóżka, z koców wyłaziły coraz to nowe kohorty robactwa – pluskwy, wszy, kleszcze – któż zdołałby je zliczyć i wymienić? Wszystko to rzucało się z dziką pasją na człowieka, żywcem szarpiąc ciało i doprowadzając do rozpaczy.
Niewolniczą łodzią przez rzeki Afryki
30 kwietnia 1935 roku podróżnik pożegnał "morderczą" Angolę i dostał się wreszcie ponownie do Konga Belgijskiego. Królestwo czarnej febry, malarii, trądu, much tse-tse i wszelakich chorób tropikalnych oraz trud znojny – to treść najbliższych miesięcy podróży.
Wędrówka dalej ciągnęła się wzdłuż rzek Kassai, Lulua i Kongo.
Tam Nowaka spotkała kolejna królewska wizyta. Tym razem gościł u Mwata-Yawu, wodza wsi Musumba, niegdyś najpotężniejszego władcy tej części Afryki, a wówczas wodza szczepu Alunda, będącego jednak pod rządami króla Belgii i noszącego medal z jego podobizną.
Trafił też do wioski ludożerców. W Tulume, z powodu deszczu spędził dwa dni. Kraj zamieszkany przez szczep Abasalampasu przed kilku jeszcze laty był zupełnie niedostępnym, a śmiałek, który wkroczył na teren szczepu, szedł do kotła lub wystawiano go na sprzedaż na rynku w Tulume... w kawałkach. Dopiero odkrycia poszukiwaczy złota i zainteresowanie złotodajnymi rzekami, przecinającymi ziemie Abasalampasu, spowodowało napór władz kolonialnych, które pod ochroną wojska przebiły drogę przez ziemie ludożerców.
Nowak opisywał też miejscowy targ. Tam zwracał uwagę na amulety z ludzkich kości sprzedawane przez "doktorów" i miejscowe przysmaki: pieczone gąsienice, gotowane szarańcze, psie mięso, tłuste szczury i nietoperze.
Podkreślał też, że choć miejscowi to ludzie pracowici i utalentowani. Zajmują się uprawą pól, polują, plotą kosze i sznury. I - co rzadkie - bardzo dbają o czystość.
Wreszcie, po 1300 kilometrach marszu, znów mógł płynąć. Czółno, będące w stanie zabrać na pokład aż 30 osób, dzięki zabiegom misjonarza udało się odkupić od handlarza niewolnikami. Nowak ochrzcił je nadając mu imię żony - Maryś i 1 lipca wyruszył w dalszą podróż. Tubylcy z pobliskich wiosek stronili od niego - wielu z nich nie widziało w życiu "białego", więc mogli go brać za szatana, innym kojarzył się z porywaczem dzieci, który miał kiedyś grasować na rzece. "Przełamali się" dopiero przedstawiciele szczepu Bankutu, którzy słysząc trzaski siekiery Nowaka, który przygotowywał się o kolejnego noclegu przynieśli mu w darze jaja. Nieco podobne do kurzych, które z prawdziwym apetytem zajadałem, nie wiedząc nawet, że to jaja krokodyle...
Po dwóch miesiącach dotarł do stolicy Konga Belgijskiego - Leopoldville (dzisiaj Kinszasa). Tam przekazał swoje czółno jednemu z miejscowych Polaków, a sam dalej zamierzał przeprawić się okrętem do Bangui nad rzeką Ubangi, ale to przekroczyło jego możliwości finansowe. Ostatecznie przeprawił się do Brazzaville (dzisiaj stolica Kongo) na motorówce, razem z nowym rowerem, na którym miał ruszyć w dalszą trasę przez dżunglę i puszczę Francuskiej Afryki Równikowej.
Poznał tajniki "ochrony" kobiet
24 września 1935 roku drogą Sud-Nord, Nowak ruszył do Fort Lamy, koło jeziora Czad. Mimo ogromnego wysiłku od wielu tygodni poruszam się w żółwim tempie. Dni wloką się jeden za drugim w tym samym rytmie, w jakim ja wlokę się przez piaski w ziejącym ogniem słońcu. Pora deszczowa, bliskość równika i sześćdziesięciopięciostopniowe upały czynią atmosferę nieznośnie duszną.(…) Noce są jednak najbardziej męczące. Namiot trzeba rozbić, ale gdzie? Na bagnie nie sposób, w lesie pełno śmiercionośnych gadów, owady złośliwe, zda się wszystko śpiewa: śmierć, śmierć, przygotuj się na śmierć…
Po drodze dotarł do wioski szczepu Babinga, gdzie znów podróżnik zmagać musiał się z atakiem malarii. Babinga przypominają łudząco karłów z Konga Belgijskiego. Są nieco wyżsi, ale mają ten sam kolor skóry, budują takie same miniaturowe szałasy pokryte liśćmi, przypominające nasze kopce siana. Nawet potrzaski i inne pomysłowe pułapki na zwierzynę konstruują takie same.
Był też w szczepie Sara-Dżendżi - jednym z najciekawszych szczepów Afryki. Jej przedstawiciele, by chronić swoje kobiety przed najazdem handlarzy niewolników, postanowili je bronić w ekstrawagancki i zarazem barbarzyński sposób. Kobiety mianowicie poczęto oszpecać okrutnie przez wtykanie im do obu warg krążków z hebanowego drewna lub kości słoniowej, początkowo małych, lecz z biegiem lat zamieniano je na coraz większe, aż ostatecznie średnica tych wkładek osiągnęła wielkość dwudziestu pięciu do trzydziestu centymetrów. Tym sposobem uczyniono z kobiet istne monstra! Już sam głos wydobywający się ze zniekształconych w taki sposób ust, przypominających raczej dziób, brzmi odstraszająco. Gdy Nowak odwiedzał wioskę, od tych praktyk już odchodzono. W całym szczepie pozostało około pięćset tak oszpeconych kobiet. Dwadzieścia cztery z nich w 1931 roku wywieziono do Paryża na wielką wystawę kolonialną, po czym zaangażowane były przez różne cyrki i wytwórnie filmowe. Do Afryki wróciły dopiero po czterech latach.
Z kolei w szczepie Banana zadziwiły Nowaka domki, w których na sawannie mieszkał ród Guaj. Wobec braku drzew, budowali je z gliny i sięgały nawet 12 metrów wysokości. Nazwał je "największymi glinianymi garnkami świata".
Na wielbłądzie przez Saharę
Wreszcie 8 kwietnia 1936 roku podróżnik dotarł do Fort Lamy. Tu władze zakazały mu samotnej wędrówki. Przez dno jeziora Czad, wyschnięte w porze suchej i przez Saharę Nowak wędruje więc we własnej karawanie z dromaderem, a potem na dromaderze. Staję się teraz stuprocentowym Beduinem - jedynym polskim Beduinem Sahary. Garbaty rumak gwarantuje mi masę nowych wrażeń (…) Jazda na dromaderze, zwłaszcza w pierwszych dniach, wyczerpuje bardzo. Nie dostaje się morskiej choroby, jak sądzą naiwni, ale od ruchów, do których organizm nie jest przyzwyczajony, czuje się przez sporo dni bóle karku i kręgosłupa. Sama jazda jest nawet przyjemna. Przede wszystkim ma się dalekie pole widzenia, wrażenie, jakby się spoglądało na okolicę z wieży kościelnej.
W ten sposób dociera do Uargla we Francuskiej Afryce Zachodniej.
Ostatni odcinek - z Uargla do Algieru - znów przemierzył rowerem. Udało się! Przeogromną jest ma radość z pokonania tego ostatniego tysiąca kilometrów, przebytego rowerem przez słony Tanezruft, czyli Pustynię Pragnienia. Był to być może najtrudniejszy w całej podróży etap, poza bowiem sterczącymi śnieżnymi szczytami na granicy Sahary i pasmami gór nadmorskiej Algierii, przez które trzeba się było przebijać, trafiłem na porę bardzo uciążliwych burz, tym trudniejszych do zniesienia, że wracałem z kraju wiecznego upalnego lata i nie miałem się nawet czym okryć. Grzęznący w piaskach rower niósł mnie tylko na małych odcinkach. Większą część trasy od oazy Uargla przez Touggourt, Biskrę i Bou Saada zmuszony byłem przebyć pieszo. I jakby w nagrodę za cały ten trud od Bou Saada aż po Algier biegła piękna asfaltowana szosa, tak zwana Route Nationale Nr 8, droga, która zwieńczyła moją pięcioletnią podróż po kontynencie.
Z wyczerpującej podróży wrócił do Poznania 23 grudnia 1936 roku. Po powrocie do kraju zdążył wygłosić odczyty w wybranych miastach. Planował wydać książkę ze wspomnieniami z wyprawy i kolejną podróż - tym razem do Indii i Azji Południowo-Wschodniej. Nie zdążył. Przez powracające ataki malarii i zapalenie okostnej lewej nogi trafił do szpitala. Tam po operacji nabawiał się zapalenia płuc i 13 października 1937 roku zmarł.
***
Na pogrzeb podróżnika przybyło mnóstwo poznaniaków, którzy czytali jego relacje w gazetach: "Kurierze Poznańskim", "Ilustracji Polskiej", "Światowidzie", "Na Szerokim Świecie", "Naokoło Świata" i "Przewodniku Katolickim".
Wśród nich Józef Wiśniewski, który o wyczynach Nowaka opowiedział później swojemu wnukowi Łukaszowi Wierzbickiemu.
To on po latach zebrał relacje i spełnił marzenie Nowaka – w 2000 roku wydał książkę "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd"z jego reportażem z Afryki. Ta doczekała się już sześciu wydań, uzupełnianych o zdobyte przez kolejne zdjęcia i informacje.
W kolejnych latach Wierzbicki wydał książkę z opowiadaniami dla dzieci "Afryka Kazika" opartą o przygody Nowaka oraz zbiory listów wysyłane przez Nowaka do rodziny.
Dzięki staraniom poznańskiego podróżnika Macieja Pastwy, w 2006 roku na poznańskim Dworcu Głównym odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą Kazimierzowi Nowakowi. Odsłonił ją sam Ryszard Kapuściński. Niestety tablica nie trafiła do budynku aktualnego dworca.
Dziś podróżnik ma swój skwer przy ulicy Lodowej, przy której mieszkał, a także nietypowy pomnik na ulicy Małeckiego. Ma on formę stacjonarnego roweru, który podczas pedałowania za pomocą dynama generuje prąd, rozświetlający żarówkę umieszczoną w latarni żarówkę i dający możliwość naładowania telefonu.
W 2009 roku w ramach wyprawy "Afryka Nowaka" przypomniano wyczyn podróżnika. 149 uczestników w ciągu 813 dni pokonało 33 tysiące kilometrów przez Czarny Ląd. Podczas podróży spotkali sześć osób pamiętających "szalonego Polacco", który na rowerze w latach trzydziestych pokonywał Afrykę.
Korzystałem z książki "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd", listów Kazimierza Nowaka do rodziny oraz artykułów prasowych z "Kuriera Poznańskiego" i "Ilustracji Polskiej". Stamtąd też pochodzą cytowane fragmenty relacji podróżnika.
Tekst nie powstałby bez nieocenionej pomocy Łukasza Wierzbickiego, za co serdecznie mu dziękuję.