Cztery osoby zaginęły bez śladu. Nie znalazły się do dziś. Łączył je tylko jeden mężczyzna, Mariusz B. Sąd właśnie skazał go na cztery dożywocia za cztery zabójstwa. Brak zwłok nie był przeszkodą. Nie pomogło też alibi wystawione przez kochankę - matkę i żonę dwóch pierwszych ofiar, znajomą dwóch kolejnych.
To najbardziej niezwykła sprawa, z jaką przyszło się zmierzyć stołecznej Temidzie. Nie ma żadnych wątpliwości, że zapisze się w historii kryminalistyki. Nigdy dotąd warszawski sąd nie skazał jednej osoby w jednym procesie na cztery kary dożywocia.
Bo i też nigdy nikt nie był oskarżony o cztery kolejne zabójstwa, popełnione z takim wyrachowaniem i drobiazgowością.
I nikt nigdy nie ukrył wszystkich ciał swoich ofiar w taki sposób, że do dziś nie udało się ich znaleźć.
Nie sposób ogarnąć
W piątek, 19 października sąd prawomocnie orzekł że 38-letni Mariusz B. musi spędzić resztę życia za kratami. Od tego dnia nie ma już żadnej wątpliwości, że jest czterokrotnym zabójcą.
11 kwietnia 2006 roku zabił Zbyszka - męża swojej kochanki Małgorzaty oraz Olę - córkę Małgorzaty i Zbyszka. 7 marca 2007 roku odebrał życie Henrykowi, partnerowi Małgorzaty z klubu tanecznego. 6 grudnia 2008 zginął ksiądz Piotr, u którego Mariusz służył do mszy.
Małgorzata, żona Zbyszka i matka Oli była w procesie oskarżycielem posiłkowym. Ale dla Mariusza B. nie domagała się żadnej kary.
Pisała listy do aresztu i zapewniała o swojej miłości. Teraz czeka na wezwanie do prokuratury. Będzie odpowiadać za składanie fałszywych zeznań. Dała Mariuszowi alibi, choć przecież zabił jej córkę.
W 72 opasłych tomach prokuratura, a potem sąd, opisały historię, której nie sposób ogarnąć rozumem. Pracujący przy śledztwie oficer stołecznej policji powiedział mi przed laty, że to gotowy scenariusz na film.
Ale chyba nie. Jest tak nieprawdopodobna, że widzowie mogliby jej nie kupić.
Parafia
Cofnijmy się o dwie dekady, do końca lat 90.
Zbyszek i Małgorzata są małżeństwem, mają córkę Olę. Żyją w dwupokojowym mieszkaniu na warszawskiej Woli. Udzielają się w tamtejszej parafii. Śpiewają w chórze.
Zdolności wokalne przejawia też Mariusz - 16-letni ministrant z tej samej parafii. Także śpiewa w chórze. Nie zna prawdziwego ojca, więc męskie wzorce czerpie od ojczyma. Nosi jego nazwisko, chce być jak on złotą rączką. Uczy się w technikum samochodowym.
Ważnym mężczyzną w jego życiu jest też ksiądz Piotr. Duchowny opiekuje się przykościelnym chórem. To on dostrzega talent Mariusza do śpiewu. Kilkukrotnie wykorzystuje chłopca seksualnie.
Zbyszek, mąż Małgorzaty, pomaga Mariuszowi. Kupuje mu ubrania. W domu Mariusza jest skromnie, rodzina Zbyszka, która prowadzi kilka stoisk ze sztuczną biżuterią, żyje na wyższym poziomie, choć nie można o niej powiedzieć, że jest zamożna.
Któregoś dnia, kilka, może kilkanaście miesięcy po tym, jak poznali się w parafialnym chórze, Zbyszek przyprowadza Mariusza do domu. Do żony mówi: - To fajny chłopak, będzie z nami mieszkał.
Zbyszek chce otoczyć Mariusza opieką, zastąpić mu nieznanego ojca. Bliskim mówi, że Mariusz śpi na podłodze w pokoju ich córki Oli.
Ale Zbyszka pociągają też eksperymenty. Chce obserwować, jak zmieniający się w mężczyznę nastolatek uprawia seks z jego żoną, starszą od chłopaka o 13 lat.
Małgorzata początkowo jest niechętna. Nie podoba jej się ten trójkąt. Zbyszek nalega. Czasem tylko obserwuje kochanków, czasem sam współżyje z Mariuszem.
Z tych eksperymentów rodzi się Wika. Jest rok 1999, Mariusz ma 19 lat. Zbyszek zdaje sobie sprawę, że to nie jego córka, choć w urzędzie zgłasza co innego. Wyprowadza się z domu, ale łoży pieniądze na obie dziewczynki, w tym swoją Olę, wówczas 11-letnią.
Po kilku latach Ola kończy podstawówkę, dostaje się do liceum. Z wolskiego mieszkania przenosi się do babci. Z matką ma trudną relację, nie do końca akceptuje jej partnera Mariusza, na którego mówi "Bolo". Oli znacznie bliżej do ojca.
Zbyszek i Ola
Początek 2006 roku.
Od Bożego Narodzenia Zbyszek dąży do poprawy rodzinnych relacji. Zwierza się przyjacielowi, że między nim, Małgorzatą i Mariuszem, po kilku latach trudnych kontaktów, jest coraz lepiej.
Jeszcze nie uświadamia sobie, że Mariusz może czuć się zagrożony takim obrotem spraw.
11 kwietnia po południu rozmawia z tym samym przyjacielem przez telefon. Znajomy czuje, że coś jest nie tak. Wie, że Zbyszek miał się spotkać z Mariuszem. I że Mariusz wcześniej groził Zbyszkowi. Żądał, żeby się rozwiódł z Małgorzatą i zrzekł praw rodzicielskich do Wiki.
Głos Zbyszka w słuchawce brzmi nieswojo, sztucznie. Gdy pyta o Olę, Zbyszek zaczyna płakać i rozłącza się.
Na tym spotkaniu w Pułtusku pod Warszawą jest też Ola. Jedzie na nie, bo liczy na rodzinną kolację z Mariuszem, tatą i matką. Nie wie, że to podstęp.
Wie za to o wcześniejszych groźbach Mariusza wobec Zbyszka, więc się boi.
Ze swoim chłopakiem uzgadnia, że będzie pisać do niego zaszyfrowane wiadomości. Słowo "ok" oznacza, że wszystko w porządku. Słowo "dobrze" - że zaczynają się problemy, ale sytuacja wciąż jest pod kontrolą. Słowo "super" - że jest naprawdę źle. Wiadomości przychodzą, są w nich typowe miłosne wyznania nastolatki. Słów-kluczy jednak nie ma.
Późnym wieczorem przyjaciel Zbyszka odbiera SMS z jego telefonu. W wiadomości czyta, że Zbyszek i Ola mają wrócić do Warszawy przed północą. Wiadomość o podobnej treści, wysłaną o podobnej porze, odbiera od Oli jej chłopak.
Prokuratura uważa, że Zbyszek i Ola już wówczas nie żyli.
Henryk
7 marca 2007 roku, późny wieczór.
Na strzeżony parking na warszawskich Bielanach podjeżdża toyota avensis. Zatrzymuje się na wyznaczonym miejscu. Wysiada z niej przystojny, zadbany mężczyzna. Jest znacznie starszy, niż mógłby sugerować jego wygląd. Pracownik oddaje mu kartę parkingową, zna mężczyznę osobiście. To Henryk, mieszka w bloku obok. Na co dzień ceniony inżynier, specjalista od linii wysokiego napięcia, wieczorami zapalony tancerz. Trochę narcyz.
Właśnie wraca z zajęć tanga, gdzie jego partnerką jest Małgorzata, żona Zbyszka (którego od 11 miesięcy szuka policja), kochanka Mariusza. Pracownik parkingu obserwuje, jak Henryk zmierza w stronę domu. Tam czekają na niego żona i młodsza z córek. Starsza mieszka już samodzielnie.
Ale Henryk nie dociera do drzwi mieszkania.
Mijają dwa dni. 9 marca wieczorem na pozostawiony w domu telefon Henryka przychodzi SMS z nieznanego numeru. Nadawca wiadomości zwraca się do młodszej córki. Tłumaczy, że musiał wyjechać. "Całuję, tata" - kończy. Żona Henryka zawiadamia policję.
Trzy dni później nadchodzi kolejna wiadomość, w niej prośba o wpłatę 50 tysięcy złotych na jeden z rachunków bankowych. "Muszę oddać dług". 13 marca o 23.42 jeszcze jedna: "Jutro mam ostateczny termin". Potem telefon milknie.
Ksiądz Piotr
5 grudnia 2008 roku.
Na plebanii na warszawskiej Sadybie siostrzenica księdza Piotra mimowolnie przysłuchuje się rozmowie telefonicznej. Jej wujek, duchowny, przed laty pełnił posługę w parafii na Woli, opiekował się tam kościelnym chórem, tym samym, w którym śpiewali Zbyszek i Małgorzata oraz Mariusz, wtedy ministrant.
Teraz mówi do słuchawki, wyglądając jednocześnie przez okno. Dzwoni ktoś, kogo musi znać. - Jak ty możesz mnie widzieć, jak ja ciebie nie widzę - dziwi się.
Siostrzenica wnioskuje, że umawiają się na spotkanie następnego dnia, w sobotę.
6 grudnia około 19 ksiądz Piotr znów odbiera telefon. Godzinę później bez słowa opuszcza parafię i odjeżdża hondą accord w nieznanym kierunku. Ma przy sobie dwie komórki, laptopa i kilkaset złotych.
Przez całą niedzielę proboszcz próbuje się z nim połączyć. Bezskutecznie. Telefony milczą. W poniedziałek 8 grudnia zgłasza na komisariacie zaginięcie wikarego.
Cztery miesiące później, 17 kwietnia 2009 roku, policja odnajduje samochód księdza (ciekawostka, choć nieistotna dla śledztwa: auto jest zarejestrowane na byłego wiceszefa Komendy Stołecznej).
Auto stoi zaparkowane przy ulicy, zamknięte, 600 metrów od parafii.
Po duchownym ani śladu.
Trzy śledztwa
- Na początku go zlekceważono - mówi o Mariuszu oficer stołecznej policji.
Trzy różne prokuratury badają osobno każde z zaginięć. Każde w osobnym śledztwie.
17 kwietnia 2006 roku, sześć dni po zniknięciu Zbyszka i Oli policja zatrzymuje Mariusza i jego kuzyna Krzysztofa. Przeszukuje też domek na działce w Pułtusku. Znajduje taśmę klejącą, kołdrę, śpiwór i resztki jedzenia. Nie znajduje śladów zbrodni.
Trzy dni wcześniej Krzysztof, kuzyn Mariusza, mówi swojej dziewczynie, że w domku trzeba posprzątać. Dziwi ją to, bo pamięta, że wcale nie było tam bałaganu.
Mariusz i Krzysztof opuszczają komendę przed upływem 48 godzin. Bez zarzutów. Brakuje dowodów.
27 września postępowanie zostaje zawieszone "do czasu uzyskania informacji o miejscu przebywania zaginionych".
28 grudnia płonie domek w Pułtusku. Nie ma żadnych wątpliwości, że ktoś go podpalił, bo ogień rozprzestrzenia się od środka.
W marcu 2007 w innej prokuraturze rozpoczyna się śledztwo po zaginięciu Henryka. Z początku policji brakuje punktu zaczepienia. To się zmienia, gdy policjanci dowiadują się, że partnerką Henryka od tanga była Małgorzata. Ta, której mąż Zbyszek i córka Ola zaginęli rok wcześniej. Od Małgorzaty do Mariusza jest już tylko krok.
15 czerwca 2007 prokuratura stawia Mariuszowi zarzut porwania Henryka (ale nie zabójstwa) i próby wyłudzenia od jego rodziny 50 tysięcy złotych, a Krzysztofowi, kuzynowi Mariusza - wypłaty pieniędzy z kart Henryka. Obaj wkrótce wychodzą na wolność. Muszą jedynie meldować się trzy razy w tygodniu na komisariacie.
W grudniu 2008 rozpoczyna się jeszcze inne śledztwo, w jeszcze innej prokuraturze. Już trzecie. Dotyczy zaginięcia księdza Piotra. Policjanci podejrzewają, że Mariusz może mieć coś wspólnego także z tym zaginięciem. Wiedzą, że znał księdza. Po kilku miesiącach udaje im się namówić prokuraturę, by trzy osobne śledztwa z trzech różnych prokuratur rejonowych połączyła w jedno. Przejmuje je wydział śledczy Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Wtedy następuje przełom.
14 września 2009 policja ponownie zatrzymuje Mariusza i Krzysztofa. Tym razem pod zarzutem porwania Zbyszka i Oli. Dwa dni później obu aresztuje sąd.
Ale istotne jest to, co dzieje się przed aresztowaniem.
15 września, o 5.58, po bezsennej nocy spędzonej na drugim piętrze Pałacu Mostowskich, siedzibie Komendy Stołecznej Policji, rozpoczyna się przesłuchanie, w którym Mariusz, choć zatrzymany tylko do porwania, przyznaje się do zabójstwa Zbyszka, jego córki Oli, tancerza Henryka i księdza Piotra.
"Torba-borba" i inne tortury
Wokół tego jednego, jedynego przyznania się do winy, jest najwięcej wątpliwości. Czy Mariusz podczas przesłuchania ma, jak to określa Kodeks postępowania karnego, "swobodę wypowiedzi"? Czy policjanci nie nadużywają siły fizycznej? Skoro podejrzany opisuje przebieg zabójstw i wskazuje miejsca ukrycia zwłok, to dlaczego ich poszukiwania nie przynoszą rezultatu? Bo żadnego ciała nie znaleziono do dziś.
Mariusz twierdzi, że był torturowany. Że policjanci bili go pałką, kopali po całym ciele, wieszali za skute kajdankami ręce na metalowej rurce. Że spętany był tak ciasno, iż tracił czucie w dłoniach. Że razili go paralizatorem, także po genitaliach, aż tracił przytomność. I że dusili, zakładając na głowę plastikowy worek i cucili, waląc na odlew w twarz i uszy. Taka tortura ma nawet wśród policjantów swoją nazwę zaczerpniętą z przedszkolnej wyliczanki - "torba-borba".
Inna prokuratura przez trzy miesiące bada oskarżenia Mariusza w osobnym śledztwie. Uznaje jednak, że brak wystarczających dowodów, by uwierzyć podejrzanemu.
Śledztwo w sprawie czterech zabójstw toczy się więc nadal. Prokurator Arkadiusz Dura przesłuchuje kolejnych świadków, gromadzi bilingi, uzupełnia luki w materiale dowodowym. Wie, że skoro nie ma zwłok ofiar, musi mieć jak najwięcej innych dowodów, które choćby pośrednio wskazywały, że doszło do zabójstwa.
Prokurator jest też świadomy, że mimo umorzenia kwestii ewentualnych tortur, w przyszłości sąd może mieć zastrzeżenia do porannego przesłuchania po bezsennej nocy.
Dlatego w marcu 2011 roku kserokopię akt sprawy, trzy płyty DVD oraz kasetę VHS prokurator wysyła biegłym z Zakładu Psychologii Sądowej w renomowanym Instytucie Ekspertyz Sądowych imienia Jana Sehna w Krakowie.
Zadaje im trzy pytania: "Czy sposób zachowania podejrzanego, wypowiadane przez niego treści, wskazują na to, że poddany był presji przez inne osoby przed przesłuchaniem lub w jego trakcie? Jaka była motywacja złożenia wyjaśnień tej treści (…), a zwłaszcza przyznania się do zabójstwa czterech osób? Jaka, z punktu widzenia psychologicznego, była przyczyna odwołania treści wyjaśnień złożonych w dniu 15 września 2009 roku w godzinach 5.58 – 6.45?".
Perła w koronie
Biegli odpowiadają po sześciu miesiącach. Wnioski i obserwacje opisują na 58 stronach. "Nie stwierdzamy, aby treść wyjaśnień była skutkiem wywierania na niego presji" - piszą.
15 grudnia 2011 roku prokurator Dura wysyła do sądu akt oskarżenia. Mariuszowi zarzuca zabójstwa czterech osób, próbę wyłudzenia pieniędzy od bliskich Henryka oraz wypłatę pieniędzy z jego kont bankowych. Krzysztof jest oskarżony o udział w porwaniu Zbyszka i Oli, zacieranie śladów zbrodni w domku w Pułtusku oraz wypłatę pieniędzy z kart Henryka.
Niepewne, choć wsparte opinią krakowskich psychologów wyjaśnienia Mariusza wcale nie są jedynym argumentem, który ma przekonać sędziów, że Mariusz jest czterokrotnym zabójcą.
Wręcz przeciwnie. Poranne przyznanie się do winy to tylko perła w koronie dowodów. Składają się na nią szczegółowe przesłuchania bliskich zamordowanych osób, drobiazgowa analiza bilingów telefonicznych, garść dowodów rzeczowych, ślad zapachowy i przede wszystkim wyjaśnienia Krzysztofa, kuzyna Mariusza.
Co prawda on też twierdzi, że był bity przez policjantów, sęk w tym, że nie przy wszystkich przesłuchaniach. To istotne, bo Krzysztof obciąża Mariusza podczas kilku różnych przesłuchań. Wśród nich są takie, do których formy nie ma zastrzeżeń. Nie może więc mówić, że policjanci coś na nim wymusili.
Pierwsze porwanie Zbyszka
Na podstawie zebranych dowodów prokurator odtwarza przebieg pierwszej zbrodni, tej z kwietnia 2006 roku.
5 kwietnia Mariusz i Krzysztof pod fałszywym pretekstem zwabiają Zbyszka do samochodu i wiozą go, strasząc pistoletem i nożem, do mieszkania w Starej Miłośnie. Zbyszek wciąż jest mężem Małgorzaty, choć nie żyją ze sobą od kilku lat.
Tego dnia Mariusz jest agresywny, pobudzony. - Masz się mnie, kurwo, słuchać - krzyczy na Zbyszka. Chce, by ten rozwiódł się z Małgorzatą, zrzekł praw do Wiki i ubezpieczył na życie na dwa miliony złotych. Uposażoną ma być jego żona.
Mariusz zamyka się ze Zbyszkiem w jednym pokoju, Krzysztof zostaje w drugim. Gdy potem do nich dołączy, Zbyszek ma opaskę na oczach. Trzęsie się jak galareta, godzi się na wszystko.
Mariusz wysyła kuzyna do sklepu. Gdy ten wraca, jest już spokojnie. Jakby nic się nie stało. Zbyszek popija drinka. Rozmawiają. Wieczorem Zbyszek wraca na Wolę.
Jeszcze tego samego dnia Zbyszek spotyka się z przyjaciółmi. Opowiada im o porwaniu i biciu. Ktoś radzi, by zgłosił się na policję. Odmawia. Boi się. Przytacza groźbę Mariusza: - Jeśli to zrobisz, to już nie żyjesz.
O spotkaniu wie już Ola. Do swojego chłopaka pisze: "Nie mogę ci wszystkiego mówić, ale miej oczy szeroko otwarte".
Policja znajdzie później kartkę z odręcznymi zapiskami. "Myślę, że chodzi o kasę. Bo powiedział, że chce Gośkę zabezpieczyć w każdym miejscu, bo też nie zna dnia ani godziny" - notuje Zbyszek.
Drugie porwanie Zbyszka
10 kwietnia Mariusz i Krzysztof znów spotykają się ze Zbyszkiem. Tym razem jest z nimi Ola. Pretekstem, znów fałszywym, jest "niespodziankowa" kolacja z Małgorzatą. Jadą wspólnie do Pułtuska, gdzie ojciec Krzysztofa ma domek na działce. W renault Zbyszka - on i Mariusz, w oplu Mariusza - Krzysztof i Ola.
Mariusz i Krzysztof nie biorą swoich komórek.
Z setek stron bilingów i logowań do stacji przekaźnikowych policjanci wyłuskają potem dwa numery na karty przedpłacone, różniące się tylko jedną cyfrą. Jeden ma końcówkę 490, drugi - 491. Prokurator nazwie je "numerami bojowymi".
W analizach logowań do stacji przekaźnikowych jeden z tych numerów "podąża" z Warszawy do Pułtuska w ślad za komórką Oli, drugi - za komórką Zbyszka.
Na działce Zbyszek i Ola orientują się, że to porwanie, a nie kolacja niespodzianka. Około północy Oli udaje się przebłagać Mariusza, by odwiózł ją do Warszawy. Miesiączkuje i chce się umyć. Krzysztof zostaje w Pułtusku ze Zbyszkiem w roli zakładnika. To gwarancja, że Ola wróci następnego dnia, czyli 11 kwietnia.
Ola wraca. Wcześniej opowiada swojemu chłopakowi o porwaniu.
Zbyszek jest cały czas w domku, Krzysztof i Ola siedzą w samochodzie. Mariusz krąży między domkiem a samochodem. Jest spokojny, opanowany. Po zmroku stwierdza, że jeszcze pogada ze Zbyszkiem, a potem mogą wracać. Po dziesięciu minutach wychodzi jakby odmieniony. Mówi szybko, jest wyraźnie zdenerwowany. - Chodź, tata chce z tobą rozmawiać - rzuca do Oli. Tak przynajmniej relacjonował to później policjantom Krzysztof.
Krótko potem Mariusz każe kuzynowi odjechać.
Krzysztof wraca po dwóch godzinach. Domek jest zamknięty, Oli i Zbyszka już nie ma. Jego samochodu też. Od Mariusza słyszy, że musieli wyjechać za granicę z powodu długów.
Człowiek w kapturze
O zabójstwie Henryka nie wiadomo nic poza tym, co dwa i pół roku później, między 5.58 a 6.45, powie policjantom Mariusz. Całkiem sporo wiadomo jednak o tym, co dzieje się krótko po śmierci Henryka.
8 marca o 1.24 w nocy, czyli niecałe trzy godziny po tym, jak Henryk zniknął z parkingu na warszawskich Bielanach, ktoś wypłaca 3 tysiące złotych z bankomatu w Wyszkowie, korzystając z karty zaginionego. Takich prób będzie jeszcze 15, z czego 12 nieudanych.
W kilku przypadkach kamery rejestrują wizerunek wypłacającego: szczupły, wysoki, sylwetką przypomina Krzysztofa. Ale pewności nie ma: głowę chowa pod kapturem, twarz osłania dłonią, jest ciemno.
Na jednym z nagrań widać samochód, renault kangoo. Taki sam, jak ten, którego Mariusz używa w pracy. Numery rejestracyjne na nagraniu są nieczytelne.
Gdy kolejne bankomaty odmawiają wypłat, na jeden z dwóch telefonów Henryka pozostawiony w domu przychodzą SMS-y. Prokurator zwraca uwagę, że akurat na ten z dwóch numerów, który zna Małgorzata.
Bliscy nie wierzą, że pisze zaginiony. Treść jest nienaturalna, jakby zbyt czuła. W domu Henryk był raczej oschły. Pod nadzorem policji wysyłają pytania "kontrolne", na które odpowiedź zna tylko Henryk. Nie dostają zwrotki.
Policja sprawdza nieznany, niezarejestrowany numer o końcówce 814. To też pre-paid, czyli karta przedpłacona. Policja szuka więc po aparacie, z którym współpracuje karta. Idąc tym tropem, dociera do komisu w Pułtusku. Sprzedawca zeznaje: - Właśnie ten aparat 9 marca 2007 roku o 19.30 kupił Krzysztof, kuzyn Mariusza. Nie ma żadnych wątpliwości, bo zna go osobiście.
Pierwszy SMS na numer Henryka przychodzi o O 20.45.
Prokurator Przemysław Nowak, który przejmuje tę sprawę od prokuratora Dury, powie później w sądzie: - Ten telefon to jak narzędzie zbrodni.
Ślady zapachu
W połączonym śledztwie prokurator zwraca uwagę, że sprawca uczy się po każdej kolejnej zbrodni. Nie korzysta już z komórek na kartę, bo gdy zabija, w ogóle nie ma przy sobie telefonu.
Z każdą kolejną zbrodnią zostawia coraz mniej śladów i popełnia coraz mniej błędów. Ale jednak jakieś popełnia.
Ten, kto 5 i 6 grudnia 2008 roku dzwonił do księdza Piotra, korzystał z numeru z końcówką 848. Aparat łączący się tą kartą należał do mężczyzny, który w sierpniu 2008 roku zgubił go na stacji benzynowej w Wesołej. Krzysztof przyznał, że Mariusz znalazł taki telefon, gdy szli na komisariat podpisać dozór.
I jeszcze coś. Gdy w kwietniu 2009 roku policja odnajduje hondę księdza Piotra, zleca biegłemu zabezpieczenie i ekspertyzę osmologiczną, czyli zbadanie śladów zapachowych.
Wynik: najpóźniej tydzień przed odnalezieniem auta korzystał z niego Mariusz.
Dlaczego?
Biegli, którzy badają oskarżonego Mariusza i analizują akta jego sprawy, określają jako "patologiczne" relacje międzyludzkie w jego dorosłym życiu.
Ich zdaniem źródłem tej patologii jest wczesne oddzielenie się od biologicznej rodziny i poddanie wpływowi rodziny Zbyszka i Małgorzaty, a także kontakty seksualne z księdzem w okresie młodzieńczym.
Biegli uważają, że Mariusz jest nazbyt pewnym siebie egocentrykiem, ma zawyżoną samoocenę, tendencję do nadmiernego prezentowania własnej osoby, potrzebę znaczenia i dominacji. Ale przy tym jest zrównoważony i opanowany, choć wartości hedonistyczne przesłaniają mu te moralne.
Dla biegłych nie jest do końca jasne, dlaczego Mariusz mieszka ze Zbyszkiem i Małgorzatą. Bo choć żyją oni wygodnie, to nie aż tak, by różniło się to znacząco od skromnego życia w domu Mariusza.
Uznają, że jest ponadprzeciętnie inteligentny, ale przejawia psychopatyczne cechy osobowości.
Ma niski poziom lęku i empatii, często manipuluje otoczeniem, unika odpowiedzialności za własne czyny, ukrywa swoje wady, otoczenie traktuje przedmiotowo.
Brak mu poczucia winy, często kłamie, ma skłonności do "prowadzenia pasożytniczego trybu życia".
Do Zbyszka, uznają biegli, czuje wrogość. Negatywne emocje, nierozwiązane konflikty w ich relacjach mogły stać się "podstawą działań odwetowych".
Motywem zabójstwa mógł być też aspekt finansowy związany z polisą na życie. Zabójstwo Oli, piszą w opinii eksperci, mogło być "uwarunkowane bardziej sytuacyjnie" i wiązać się z potrzebą usunięcia świadka.
Mogło być też rozszerzeniem gniewu wobec Zbyszka na Olę. "Usunięcie jej osoby w symbolicznym wymiarze mogło przyczynić się do całkowitego zerwania więzi łączącej Małgorzatę z mężem" - dodają biegli.
W przypadku Henryka główną rolę znów mogły odegrać emocje - zazdrość o partnerkę.
Przy zabójstwie księdza - chęć zemsty za wykorzystanie seksualne w przeszłości.
"Dla kształtowania się osobowości niezwykle destrukcyjne jest pomieszanie uczuć i potrzeb religijnych z potrzebą zaspokojenia seksualnego. Konflikt, jaki przeżywają osoby religijne wskutek ich uwikłania w relacje seksualne z osobami duchownymi, pełniącymi w ich życiu rolę znaczącego autorytetu, a jednocześnie sprzeniewierzającymi się wyznawanym wartościom, często prowadzi do wystąpienia bardzo poważnych zaburzeń" - to zdanie z opinii psychologów brzmi najmocniej.
Wyrok
Sądy skazują Mariusza dwukrotnie, bo pierwszy wyrok trzeba było uchylić z powodów proceduralnych. - Jest zbrodnia, musi być i kara - mówi w pierwszym wyroku, ogłoszonym w ósmą rocznicę śmierci Zbyszka i Oli, sędzia Marek Celej. - Dobro i zło istnieją obok siebie, a człowiek musi dokonać wyboru. Oskarżony dokonał wyboru.
W drugim wyroku, w czerwcu 2017 sędzia Igor Tuleya mówi jeszcze dosadniej.
- Żadne z zabójstw nie może być w jakikolwiek sposób usprawiedliwione. Nie ma żadnych okoliczności łagodzących. Nic nie wskazuje na to, żeby oskarżony miał wyrzuty sumienia. Nie wykazał żadnej empatii, nie wykazał żadnej skruchy. Fakty wskazują, że zabójstw dokonuje pan z pewną regularnością - zwraca się sędzia do oskarżonego. - Od kwietnia 2006 roku do grudnia 2008 roku oskarżony pozbawił życia cztery osoby. I może jest to lekką przesadą, ale nasuwa się wrażenie, jakoby pan oskarżony rozsmakował się w tym, co robi. Sprawiedliwość nie może polegać na doszukiwaniu się na siłę człowieczeństwa w sprawcy tak potwornych czynów. Zdaniem sądu cena, jaką się płaci za czyjeś życie, może być tylko jedna: dożywocie. Sąd orzekł ją jednogłośnie, z pełną świadomością, że ta kara w naszym porządku prawnym zastąpiła karę śmierci.
Zaginieni
Henryk, tancerz od tanga oraz ksiądz Piotr zostali już formalnie uznani za zmarłych.
Ola i Zbyszek wciąż figurują na stronach policji jako osoby zaginione.
Wiosną 2006 roku, gdy przepadli bez śladu, Małgorzata nie brała udziału w ich poszukiwaniach. Była zajęta likwidowaniem stoisk ze sztuczną biżuterią, które prowadził Zbyszek.