Anny nie ma cztery lata. Prokuratura jest pewna: Anna nie żyje. O jej zabicie oskarżony został Marek. Bo był jej mężem i policjantem. On widział ją jako ostatni. Ale nikt nie widział zbrodni. Nie ma też ciała, dlatego są dziesiątki poszlak.
To była bardzo udana sobota. Piękny 7 lipca 2012 r. Anna rozłożyła na tarasie dmuchany basen dla córki, a gdy Marek wrócił z pracy, wciągnęły go do wody w ubraniu. Anna była znowu "szczęśliwą matką i mężatką", jak opisała się na Naszej Klasie.
Dopiero wieczorem zaczęło zbierać się na burzę. To pierwsza poszlaka w sprawie zabójstwa Anny przez jej męża Marka – pogoda. ANNA PANICZNIE BAŁA SIĘ BURZY. Chowała się przed grzmotami do pralni przy garażu. Nie wyszłaby tej nocy z domu.
Zabawa na tarasie, potem fryzjer. Anna zakręciła włosy. Źle się czuła w lokach, ale taka podobała się mężowi. BYŁA SZALEŃCZO ZAKOCHANA W MARKU. Poznali się przez Gadu-Gadu, on miał 23 lata, studiował prawo, ona 20, studiowała administrację. Wspólne wyprawy w góry, na rower, rolki, wreszcie wspólne zamieszkanie. Po ślubie w 2007 r. rodzice Marka kupili im komfortowe mieszkanie w bloku w Czeladzi. Nie rzuciłaby go, przeciwnie: planowała drugie dziecko.
On wolałby ją w makijażu, ale nie mogła się malować, miała problemy z cerą. Przez trądzik w młodości nabawiła się kompleksów. Związek z Markiem ją odmienił, nabrała pewności siebie. Zerwanie z poprzednim życiem przypieczętowała ceremonią palenia pamiętników. BYŁA "TEATRALNA". Biegli psychologowie są pewni, że gdyby porzuciła rodzinę albo się zabiła, nie zrobiłaby tego bez fajerwerków.
Gdy Anna siedziała w salonie fryzjerskim, Marek poszedł wypłacić 100 zł. Anna nie nosiła przy sobie gotówki. Nie miała konta w banku. Jej pensja wpływała na konto Marka. – Razem śpimy, to i razem możemy się rozliczać – kwitowała. Fryzjer policzył sobie 55 zł. W PORTFELU ZOSTAŁO JEJ 45 ZŁ. Nie da się za to żyć cztery lata. Według Marka żona, wychodząc tej nocy z domu, wzięła karty bankomatową i kredytową. Jednak dotąd ich nie użyła. Nie kupiła biletu na podróż, noclegu w hotelu, niczego do jedzenia.
Nie użyła też karty NFZ, a W PONIEDZIAŁEK MIAŁA MIEĆ USUNIĘTE MIGDAŁY. W ostatnich dniach chroniczna angina wyjątkowo jej doskwierała. Zabieg był przyspieszony, godzina nieustalona. Anna miała dać znać w pracy, czy będzie musiała wziąć wolne, a była urzędniczką ZUS, która z powodu choroby brała urlop i UPRZEDZAŁA PRZEŁOŻONYCH O NAJDROBNIEJSZYM SPÓŹNIENIU. Niestawienie się w poniedziałek do pracy bez słowa nie będzie pasować do Anny.
Wieczorem Marek pojechał na cotygodniowe zakupy. Anna w tym czasie kąpała Weronikę. Codziennie odprawiali ten sam rytuał: żłobek, obiad, spacer, kolacja, o 20.00 córka już spała. Marek był pobłażliwy, Anna stanowcza, wszystko robiła z zegarkiem w ręku. Ale dla obojga Weronika była oczkiem w głowie. Starali się o nią trzy lata, wydali na leczenie niepłodności 100 tys. złotych.
Przed zajściem w ciążę Anna na widok dziecka potrafiła rozpłakać się na ulicy. Jak zeznali jej znajomi, miała dwie obsesje: Marka i Weronikę. Mogła zostawić córkę pod opieką męża na dwa dni, bo ufała mu bezgranicznie jako ojcu, ale NIE ROZSTAŁABY SIĘ Z DZIECKIEM NA DŁUŻEJ. I teraz, niby żyjąc gdzieś, nie próbowałaby chociaż podpytać o nią w przedszkolu?
Zabierała Weronikę nawet do spa, a na lekcje tańca szła tylko wtedy, kiedy Marek był w domu. W ostatnim roku wróciła do tej pasji. Poza tym: "Dr. House", Nasza Klasa, Nasz Bocian – to było całe jej życie towarzyskie. NIE MIAŁA BLISKIEJ PRZYJACIÓŁKI, U KTÓREJ MOGŁABY SIĘ ZATRZYMAĆ, gdyby faktycznie odeszła od męża. Od 7 lipca również NIE ZALOGOWAŁA SIĘ W INTERNECIE.
Śledczy nie mają wątpliwości: Anna nie żyje.
Może ktoś napadł ją przed domem? Śledczy rozważali również taką hipotezę. Ale nikt nie mógł tego zaplanować. Anny nie sposób było sobie upatrzyć, obserwować, by zaczaić się o odpowiedniej godzinie. Bo ona NIE ZWYKŁA WYCHODZIĆ Z DOMU PÓŹNYM WIECZOREM. O 22.00 kładła się spać, żeby przed pracą zdążyć z Weroniką do żłobka.
W grę wchodził tylko napad przypadkowy. Takie jednak, zdaniem śledczych, nie zdarzają się kobietom takim jak Anna. NIE UBIERAŁA SIĘ WYZYWAJĄCO. Była zbyt skromna, przeciętnie atrakcyjna, nie wyglądała na zamożną. Pierścionek od Marka, obrączka – jedyna jej biżuteria i nawet tego nie miała przy sobie tej nocy. Jak twierdzi Marek, rzuciła w niego obrączką i pierścionkiem na odchodnym.
Śledczy są prawie pewni: śmierć Anny nie miała nic wspólnego z rabunkiem czy gwałtem.
Marek wrócił z zakupów około 20.00. Posprzeczali się. Jednak Anna, wbrew zwyczajowi, NIE ZADZWONIŁA DO MATKI. Były jak przyjaciółki. Rozmawiały przez telefon niemal codziennie – tylko w 2012 roku, czyli przez sześć miesięcy, 1883 razy. Obowiązkowo, gdy Anna czuła się szczęśliwa albo gdy była w rozpaczy z powodu kłótni z mężem.
Zaczęło się od niepodlanych kwiatków. Anna potrafiła wybuchnąć przez taką błahostkę. Wszystko musiało być po jej myśli, pod linijkę. Porządkowaniem otoczenia łagodziła neurotyczne zachowania, których dopatrzyli się w jej osobowości biegli psychologowie. U Marka dostrzegli nadmierne kontrolowanie emocji. Nigdy nie okazywał złości. Co najwyżej czerwienił się w okolicy szyi.
Od kwiatków poszło już z górki: że ona wszystko musi robić sama, a on ją zaniedbuje. Anna od dziewięciu miesięcy podejrzewała Marka o zdradę. Wiedzieli o tym nawet u niej w pracy. Marek był skryty, dla Anny rozmowa była sposobem na rozładowanie napięcia, więc spowiadała się koleżankom z ZUS: już nie śpimy razem i on jeździ na weekendy w góry beze mnie.
Marek zaprzeczał i kupował żonie kwiaty. Nawet matka Anny go broniła. Jednak żona miała nosa. Dokładnie od listopada 2011 r. MAREK MIAŁ ROMANS Z KOLEŻANKĄ Z PRACY. Nie wyparł się tego w zeznaniach. Kochanka zeznała: przysięgał mi, że jest w trakcie rozwodu. Prokuratura twierdzi, że bał się stracić córkę, dlatego okłamywał obie kobiety.
Śledczy: to mąż Anny miał powody, żeby ją zabić.
Tej soboty byli sami, nie licząc dziecka. Tak wynika ze słów Marka. Tylko on mógł opowiedzieć śledczym, co wydarzyło się 7 lipca w ich mieszkaniu. WIDZIAŁ ANNĘ JAKO OSTATNI z ustalonych dotąd świadków. Dokładnie – przy drzwiach. Zeznał, że blokował żonie wyjście z domu własnym ciałem, ale Weronika się obudziła i zaczęła płakać. Miała wtedy 2,5 roku.
SĄSIEDZI NIE SŁYSZELI PŁACZU DZIECKA ani awantury w tym dniu. Z ich zeznań natomiast wynika, że płacz Weroniki przenikał przez cienkie ściany mieszkań codziennie rano, gdy dziewczynka musiała wstać do żłobka, i wieczorem, gdy kazano jej kłaść się do łóżka.
Jednak Marek twierdzi, że musiał pójść do płaczącej córki i wtedy, o 22.30 Anna wyszła, zapowiadając: – Za dwa dni wrócę po Weronikę.
Śledczy przypuszczają, że życie Anny zakończyło się w łazience.
Wraz z nią Z DOMU ZNIKNĘŁA WIELKA WALIZKA na kółkach. Marek doskonale pamięta, co spakowała żona: depilator w kartonowym opakowaniu fabrycznym, buty w torbach foliowych, suszarkę, bieliznę, pasek oraz ich album ślubny. Zadała sobie nawet tyle trudu, by zbić szybkę i wyciągnąć zdjęcie ślubne z ramki. Taka wściekła i pomyślałaby o depilatorze? Biegłym psychologom wyda się to rozbieżne. Czy wzięłaby pamiątki ze ślubu, kiedy właśnie rozbijała to małżeństwo?
Eksperyment procesowy dowiódł później, że do walizki zmieściłoby się ciało Anny w całości, bo to była drobna kobieta. A wykopanie odpowiednich rozmiarów dołu, żeby ją zakopać, zabrałoby 30 min i 25 sek.
Nikt na osiedlu nie słyszał walizki toczącej się po bruku. Jedyny pod domem małżeństwa taksówkarz tej nocy nie wiózł takiej kobiety jak Anna. W autobusie linii 814, jedynym o tej porze, kierowca w ogóle nie widział kobiety. A ich CHEVROLET ZOSTAŁ W GARAŻU. Anna tak często z niego korzystała, że nie znała rozkładu jazdy autobusów. Dlaczego nie wzięła samochodu? Umiała wyjechać z garażu, musiała tylko złożyć boczne lusterka.
Z mieszkania Anny i Marka do garażu wiodły wewnętrzne schody, wyłącznie na ich użytek. Tej nocy to Marek tędy schodził. Jeździł chevroletem po Czeladzi i do Katowic – jak twierdzi, w poszukiwaniu żony. Wydzwaniał do Anny. Nagrywał się na automatyczną sekretarkę: "Aniu, gdzie jesteś, nie wygłupiaj się, wracaj, co ja powiem rano Weronice". I zaraz wyłączał komórkę – dlatego nie można namierzyć, gdzie był. Po co się wyłączał, skoro szukał żony? Po co jej szukał, skoro miała po dwóch dniach wrócić? Te pytania śledczy będą sobie zadawać, zanim odkryją, że MAREK CAŁY CZAS MIAŁ TELEFON ANNY.
Bo najpierw im powiedział, że żona zabrała komórkę i logowanie aparatu wprowadzało ich w błąd. Myśleli, że zaginiona jeszcze cztery godziny po wyjściu z domu kręciła się po swoim osiedlu w Czeladzi, że potem przeniosła się do Katowic i pozostała tam aż do poniedziałku. Komórka miała zaprowadzić śledczych do Niemiec, ale się rozładowała.
***
13 marca 2013 r. w Wydziale Przesyłek Niedoręczalnych w Koluszkach policja przejęła list polecony do hostelu w Monachium, nadany z Katowic 8 lipca 2012 r. przez niejakiego Jarosława D. z ul. Radosnej w Katowicach. W podwójnej kopercie bąbelkowej znajdowała się komórka Anny, z wyczyszczoną pamięcią i wyczyszczona z odcisków palców.
Jeszcze cztery miesiące i zgodnie z przepisami Poczty Polskiej przesyłka zostałaby otwarta, a jej zawartość zlicytowana. Mało brakowało i by przepadła.
Jak śledczy do niej dotarli?
W grudniu 2012 r., po zatrzymaniu Marka – wtedy już podejrzanego w związku z zaginięciem żony, odkryli, że krytycznej nocy z 7 na 8 lipca z jego komputera wyszukiwane były adresy niemieckich hosteli i niejakiego Jarosława D. z ul. Radosnej w Katowicach oraz hasło "poczta katowice całodobowa". Postanowili sprawdzić, czy Marek wtedy coś wysłał.
Było za późno, by rozpoznać klientów poczty na nagraniach z monitoringu – są kasowane po miesiącu. Ale ewidencja przesyłek przetrwała. 8 lipca przyjęto dwie: do Mikołowa i Monachium. Ta druga miała błędne adresy odbiorcy i nadawcy. Dlatego ostatecznie trafiła do Koluszek.
NA PRZESYŁCE Z TELEFONEM ANNY UJAWNIONO ODCISKI PALCÓW MARKA. Na obu kopertach. Odcisków Anny nie było. Grafolog ustalił, że to Marek adresował kopertę.
W ostatni dzień września 2015 roku mężczyzna został aresztowany pod zarzutem zabójstwa żony.
***
Na pierwszej rozprawie 11 października 2016 r., relacjonując ostatnią sobotę z Anną, Marek opowiedział o przesyłce. Na początku o niej nie wspominał. Nie jest wylewny, co zauważyli biegli psychologowie.
To od przesyłki miała się zacząć małżeńska kłótnia, niepodlane kwiatki były później. Gdy Marek wrócił z zakupów, Anna poprosiła, by nadał pilnie przesyłkę i podała mu zaklejoną kopertę. Co do jej zawartości Marek miał wiedzieć tylko tyle: przedmiot, sprzedany w internecie przez kolegę żony z pracy, niejakiego Jarosława D.
Jak ustalono, w Katowicach mieszka jeden Jarosław D., ale nie na Radosnej, nigdy nie pracował w ZUS i nie znał Anny.
Marek pamięta, że był zmęczony i odmówił. Usiadł przed telewizorem do kolacji. – Żonę to zezłościło. Wyglądała, jakbym pokrzyżował jej plany – powiedział w sądzie. Dopiero gdy Anna wyszła z domu, gdy nie udało mu się odnaleźć jej na osiedlu, dla załagodzenia sytuacji postanowił nadać tajemniczą paczkę. Tak twierdzi: z odręcznej karteczki od żony (Marek już jej nie ma) przepisał na kopertę adresy. Były nieczytelne, dlatego sprawdzał je w internecie (mimo to popełnił błędy). I po 3.00 w nocy pojechał na pocztę do Katowic (zostawiając Weronikę samą w domu).
Jeśli to Anna zapakowała komórkę, musiała to zrobić najpóźniej 7 lipca 2012 r. i do 13 marca następnego roku nikt nie otwierał koperty. Tymczasem z pamięci umieszczonego w niej telefonu znikły również wiadomości głosowe od Marka, którymi feralnej nocy nakłaniał żonę do powrotu, jak też jego nieodebrane połączenia – ostatnie o 2.49 w niedzielę. Dla śledczych to oznacza, że KOMÓRKA ZOSTAŁA WYCZYSZCZONA Z PAMIĘCI PO ZAGINIĘCIU ANNY.
Sędzia nie poprosił Marka o wyjaśnienie tej nielogiczności. Prokurator nie poprosi, bo oskarżony zgodził się odpowiadać tylko na pytania sędziego i obrońcy.
***
– Za wcześnie, żeby mówić o telefonie pani Anny. Biegli dopiero naświetlą tę sprawę w sądzie. Musimy najpierw im zadać pytania – mówi Katarzyna Górny-Salwarowska, adwokat Marka.
Po rozprawie 29 listopada, kiedy zeznawał ojciec oskarżonego, zgodziła się na krótką rozmowę. – Pani Anna wyszła z domu i prawdopodobnie ułożyła sobie życie gdzie indziej – mówi obrońca oskarżonego.
Taka kochająca córka, żona i matka? – Przed sądem zeznawały koleżanki pani Anny z pracy, które nie widziały jej w domu, jak zajmowała się dzieckiem – podkreśla Górny-Salwarowska. Mogły sugerować się tym, co usłyszały o zaginionej. A w mediach, jak zauważa adwokat, wypowiadała się matka Anny i taki jej obraz stworzyła.
Ojciec Marka zapamiętał inną Annę: – Gdy ich odwiedzaliśmy z żoną – opowiadał w sądzie – to syn gotował, podawał do stołu, przewijał Weronikę. Ania lubiła przesiadywać pod kocem na kanapie. I tylko: "Marek, zrób to, Marek, podaj tamto". Denerwował ją bałagan, który robiła wnuczka. Nigdy nie upiekła ciasta. To ona mogła podlać te kwiatki. To ona ich nie podlała.
Gdy się poznali, jeszcze w czasach studenckich, Anna codziennie bywała u przyszłych teściów. Wieczorem Marek odwoził ją do domu i raz Anna wróciła do nich w nocy pieszo, zapłakana. – Powiedziała, że ojciec ją pobił i wygonił – opowiedział ojciec Marka.
Nie on pierwszy rzucił podejrzenie na ojca Anny. Prokuratura dawno go przesłuchała, przebadała wariografem i uznała za fałszywy trop.
– Nie wierzę, że to nasz klient jako prawnik z wykształcenia, postrzegany jako troskliwy ojciec, bał się utraty kontaktu z dzieckiem. Mówię to jako prawnik zajmujący się sprawami rozwodowymi - Górny-Salwarowska podważa pierwszy motyw Marka.
A drugi? – Romans to nie powód, żeby zabijać współmałżonka. Zresztą zakończył się przed zaginięciem pani Anny.
Koleżanka z pracy zerwała z Markiem w czerwcu 2012 r. On wysłał jej jeszcze SMS po 7 lipca. "Potrzebuję cię jak nigdy dotąd" – wyznał już w niedzielę. Trzy dni później miał powiedzieć byłej kochance osobiście: "Ania odeszła, zostawiła mnie". A 19 lipca wysłał e-mail: "Wczoraj umarłem (…). Bez ciebie to wszystko nie ma sensu, nie wiem, jak sobie z tym poradzę (…), moje życie legło w gruzach bez perspektyw na szczęśliwe zakończenie".
– Nasz klient chciałby dowiedzieć się, co się stało z panią Anną, on przede wszystkim. Jeżeli ona nie żyje – bo Górny-Salwarowska przyjmuje także hipotezę, że Annę ktoś inny zamordował – odnalezienie ciała zmieniłoby obraz sprawy. Byłoby szansą dojścia do prawdy o tym, jak zginęła, kiedy, może dopiero rok po zaginięciu.
***
W maju 2016 r. w parku w Sosnowcu, daleko od cmentarzy, ornitolodzy natrafili na ludzką czaszkę. Od początku było wiadomo, że należała do dziecka albo drobnej kobiety. Prokuratura zarządziła pilne badania genetyczne. W pierwszej kolejności sprawdzano, czy to szczątki zaginionej żony policjanta z Czeladzi. I wykluczono to.
Ciała Anny nie ma. Zdaniem Bogdana Lacha, profilera kryminalnego, jeśli zostanie kiedyś odnalezione, to tylko w ten sposób – przypadkiem, przez psy albo grzybiarzy. Śledczy musieliby w tym celu przekopać całą Czeladź i okolice. Pełno tam lasów i nieużytków. Uznali, że pochłonęłoby to zbyt dużo czasu i pieniędzy.
– Ciało ofiary jest jak książka, z której można wyczytać, kim był sprawca, czy był jej bliski. Rany, sposób ich zadawania, ułożenia zwłok – mówi Lach.
Tylko ciało może być koronnym dowodem na to, że Anna w ogóle jest martwa. Nie ma także twardych dowodów zabójstwa – naocznych świadków, nagrań z monitoringu. Cały akt oskarżenia – na 100 stronach – złożony jest wyłącznie z poszlak.
Jednak w ostatniej dekadzie coraz częściej zapadają wyroki skazujące w sprawach poszlakowych, w sprawach bez ciała. Śledczy przestali wykluczać zabójstwo, gdy nie znaleźli zwłok, i wątpliwe zaginięcia (sprawy Lacha: osoba wyszła z domu, chociaż nie poruszała się samodzielnie, inna wyszła późną jesienią w kapciach) zaczęły trafiać do sądu.
Tak było w 2011 r. w Katowicach, kiedy skazano Adama Ł. na 25 lat więzienia za zabójstwo byłej żony Alicji C. Jedną z poszlak był wydruk z bankomatu znaleziony w mieszkaniu oskarżonego, który świadczył o tym, że Ł. użył karty bankomatowej Alicji już po jej zaginięciu. Były mąż wyrwał to pokwitowanie z ręki śledczego i połknął, co stało się kolejną poszlaką. Nie pomogło mu tłumaczenie, że na odwrocie wydruku zanotował numer telefonu do kochanki, a nie chciał jej pogrążać.
– Oczywiście trzeba zbudować łańcuch poszlak, które nie mogą być przerysowane, ale zobiektywizowane i silnie powiązane. To bardzo żmudne. Łańcuch ma wykluczyć inny finał niż zabójstwo – mówi Lach.
Najwięcej poszlak dają rytuały ofiary. Nagłe zniknięcie bez wieści przy tak uporządkowanym życiu, jakie wiodła Anna, Lacha od razu by zaniepokoiło.
W przypadku Anny śledczym muszą wystarczyć informacje o tym, jaka ona była za życia, o jej lękach i marzeniach, nawykach i zmianach tych nawyków tuż przed zaginięciem, kontaktach z rodziną, przyjaźniach. Namacalnych śladów po ewentualnej śmierci nie ma. Jeśli były, zostały wyczyszczone. Czas, jak podkreśla Lach, zawsze działa na korzyść sprawcy.
Marek zgłosił zaginięcie Anny dopiero w poniedziałek, czyli po dwóch dniach. Policjanci, jak opisują śledczy, uznali to zdarzenie za fanaberię. Wyszła z domu i zapowiedziała, że po dwóch dniach wróci? Nie widzieli powodu, by traktować poszukiwania rozkapryszonej żony priorytetowo. Nie użyli psów tropiących, nie zlustrowali od razu mieszkania.
Dzień po wyjściu Anny z domu, W NIEDZIELĘ MAREK KUPIŁ PRZEŚCIERADŁO. Znajomi Marka z pracy zauważyli, że W PONIEDZIAŁEK JEGO CHEVROLET BYŁ NIESŁYCHANIE CZYSTY. W ŚRODĘ KUPIŁ PŁYN DO MYCIA ŁAZIENEK I INNE ŻRĄCE ŚRODKI CZYSTOŚCI. A tydzień po zaginięciu żony, W SOBOTĘ WYMIENIŁ DYWANIKI W ŁAZIENCE.
Mieszkanie Marka i Anny zostało przeszukane 25 lipca. Lach: – W takim czasie można usunąć nawet ślady krwi, jeśli wie się jak.
Marek powinien wiedzieć. BYŁ POLICJANTEM – nagradzanym i awansowanym, ponadprzeciętnie inteligentnym, od przestępstw gospodarczych, fachowcem od komórek i komputerów.
Po zaginięciu Anny NA JEGO KOMPUTERZE WYSZUKIWANE BYŁO, JAK OSZUKAĆ WARIOGRAF.
– Jako policjant, w dodatku emocjonalnie zaangażowany w sprawę, powinien powierzyć ją obiektywnym fachowcom i zaufać im. Zgłosił zaginięcie żony po sprawdzeniu, że nie stawiła się w zakładzie pracy. Zrobił to w terminie absolutnie usprawiedliwionym – mówi adwokat Marka.
– Oskarżony policjant to trudny przeciwnik. Jest w stanie przewidzieć śledztwo o parę kroków do przodu. Ale ludzie, którzy dokonują zbrodni, nie są wolni od emocji i popełniają błędy. Dlatego nie ma zbrodni doskonałej. Rozwiązanie to tylko kwestia zebrania dowodów – twierdzi Lach.
A śledczy już nie muszą grzebać w koszu na śmieci. Nie w dobie komórek, komputerów, kart płatniczych, monitoringu. Niemal każdy ruch człowieka można odtworzyć po śladach elektronicznych.
W sprawie Anny nie ma śladów takich jak plama, odcisk, ślina, krew, naskórek, ale zacieranie śladów też jest poszlaką.
Także to, że Marek usunął z mieszkania zdjęcia i rzeczy Anny. Jak ustalili śledczy: zlikwidował jej kartę bankomatową, co udaremniło śledzenie prób użycia; wystąpił do sądu o ograniczenie praw rodzicielskich matce Weroniki i ustanowienie rozdzielności majątkowej z żoną; próbował ją wymeldować z mieszkania i sprowadził kochankę.
Wnioski śledczych: Marek nie spodziewał się powrotu żony, nie angażował się w poszukiwania, przeciwnie. Wymazywał ją z życia – piszą w akcie oskarżenia. Rok po jej zaginięciu zawiadomił straż miejską w Czeladzi o zanieczyszczaniu miasta. Chodziło o rozklejanie plakatów poszukiwawczych Anny.
***
– Nie udało się ustalić mechanizmu śmierci Anny – przyznaje Marta Zawada-Dybek, rzeczniczka prokuratury okręgowej w Katowicach, która skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko policjantowi z Czeladzi.
Biegli postawili hipotezy: Marek udusił Annę, uderzył albo popchnął. Być może w nagłym ataku, może nie planował tego w tym dniu, ale myślał o morderstwie wcześniej. Tydzień przed zaginięciem Anny KUPIŁ WORKI CEMENTU.
O ten cement na ostatniej rozprawie prokurator wypytywał ojca Marka. – Syn planował zrobić podjazd do garażu – powiedział świadek. Chodziło w zasadzie o podwyższenie starego podjazdu, bo po wymianie bramy pojawił się kilkucentymetrowy próg. – Na wylewkę potrzeba było cztery worki cementu po 25 kg, czyli w sumie 100 kg, inaczej 62,5 dm sześc. – ojciec Marka miał to wyliczyć już na początku 2012 r. A 30 czerwca syn wypożyczył od niego narzędzia: starą żółtą wiertarkę i mieszadło.
Jednak podjazdu nie ma. – Pokruszył się pod ciężarem samochodu – wyjaśnił ojciec Marka. Długo potem po bokach podjazdu, przy słupach bramy miały leżeć okruchy betonu.
Ojciec Marka: – Weronika lubiła rzucać tymi kamykami.
Zmieniłam imię córki oskarżonego.
Oparłam się na aktach sprawy, głównie akcie oskarżenia.
Redakcja Iga Piotrowska