Dziś trudno uwierzyć, że to wydarzyło się naprawdę. 11 lat temu Władimir Kliczko padł na deski po ciosach Lamona Brewstera. – Będę mu wdzięczny aż po grób, bo tamta porażka bardzo dużo mnie nauczyła – mówi ukraiński pięściarz. Od tamtej pory nie przegrał żadnej walki. W sobotę może się to zmienić, bo w obronie całej kolekcji mistrzowskich pasów zmierzy się z głodnym sukcesu Tysonem Furym. Choć Kliczko pozostaje faworytem, przeciwnik nie jest bez szans.
Władimir wciąż pamięta 10 kwietnia 2004 r. To wtedy w Las Vegas przegrał trzecią zawodową walkę w karierze. Przegrał po raz ostatni – od tego czasu bardziej lub mniej obija wszystkich rywali.
Tamtego wieczora wszedł do ringu z Brewsterem, tym samym Brewsterem, który nieco ponad rok później w 53 sekundy rozprawił się w Andrzejem Gołotą. Słabnącego Kliczkę Amerykanin znokautował w piątej rundzie. Ukrainiec nie był zraniony, ale w tamtym momencie słaniał się już na nogach, nie miał sił na nic, nawet na to, by zasłaniać się przed bombami wysyłanymi przez rywala. I w końcu padł na deski.
Dzisiaj taki opis walki z Kliczką w roli głównej brzmi jak opowieść science fiction. Władimir ma 39 lat, a nawet bliżej mu już do czterdziestki, jednak takiego, który mógłby go pobić, nie widać. Od tamtej pamiętnej porażki ukraiński mistrz pokonał już 22 rywali. Imponujące. Godne szacunku. Brewsterowi zrewanżował się w roku 2007 – Amerykanin miał dosyć po sześciu rundach i do siódmej już nie wyszedł.
Musiał przestać pić herbatę
Jest ich dwóch. Witalij, starszy o pięć lat, zawsze stoi w narożniku brata, zawsze mu podpowiada. Dorastali w czasach Związku Radzieckiego. Ich dzieciństwo to ciągłe przeprowadzki, bo ojciec pracował jako żołnierz, generał sił powietrznych. Czasy były ponure, Witalij wspominał po latach, że w szkole przeszli indoktrynację, słyszeli o dobrym Związku Radzieckim i złej Ameryce.
W domu panowała dyscyplina, tata powtarzał synom, że najważniejsza jest edukacja. Poskutkowało – i Witalij, i Władimir mają doktoraty, co zupełnie im nie przeszkadza w obijaniu rywali, a być może nawet pomaga.
Obydwaj często odwiedzali Polskę. Starszy z braci trenował tu kick boxing, młodszy boks. Władimir trafił do warszawskiej Gwardii w roku 1995, jako 19-latek. Walczył w polskiej lidze. Chociaż to za słabe określenie – on bez litości bił absolutnie wszystkich. Paweł Skrzecz, były pięściarz, a wtedy trener Gwardii, często z nim ćwiczył. – Już po pierwszych zajęciach, kiedy trzymałem mu tarcze, a on walił w nie z potworną siłą, przestałem pić herbatę. To nie miało sensu, ręce mi latały, o tak – opowiadał Skrzecz, dla ścisłości - kawał chłopa, który na igrzyskach w Moskwie zdobył przecież srebrny medal w kategorii półciężkiej.
Już po pierwszych zajęciach, kiedy trzymałem mu tarcze, a on walił w nie z potworną siłą, przestałem pić herbatę. To nie miało sensu, ręce mi latały.
Grzegorz Skrzecz, wicemistrz olimpijski z 1980 roku i były trener Kliczków
Przysłał Gwardii plakat z podpisem
Warunki, w jakich Władimir pomieszkiwał w Warszawie, były bardzo skromne. Na luksusy nie było go wtedy stać. W klubowej hali, przy wejściu na strzelnicę, pomieszczenia do odnowy biologicznej zmieniono w hotelik. Standard? Skrzecz przyznał, że straszny. Łóżko, szafka. Brak telewizora, tylko radio. Kuchnia w magazynie, z korytarza wejście do pomieszczeń sanitarnych. Latem jakoś dało się tam mieszkać, zimą bywało już gorzej.
Władimir jeżeli nie trenował, to czytał. Skrzecz twierdzi, że Ukrainiec na zajęcia przychodził najwcześniej i najpóźniej z nich wychodził. Wszystko chciał dopracować, nigdy mniej, zawsze więcej. Taki był. I – co Skrzecz podkreśla – nigdy nie "odbiła mu palma", co niektórym się zdarzało. A jeżeli komuś mogłaby odbić, to właśnie Kliczce.
W roku 1996 Władimir poleciał do Atlanty i został tam mistrzem olimpijskim. Wiadomo było, że do Gwardii już nie wróci. Przysłał za to do klubu swój plakat z podpisem i podziękowaniami.
Walka tylko na szachownicy
W tym samym roku mamę Kliczków, panią Nadię, odwiedził Don King, słynny promotor z Ameryki. Napił się z nią wódeczki, namawiał, by Witalij i Władimir zostali jego bokserami. Zaprosił ich do swojej rezydencji na Florydzie, ale po tej wizycie Witalij zadecydował, że kontraktów z Kingiem nie podpiszą, bo promotor nie jest szczery.
Zawarli umowy z Universum i przenieśli się do Hamburga. Zaczął się nowy rozdział w ich życiu. – Tam poznałem Władimira, a z Witalijem na dobre się skumplowałem – opowiadał Przemysław Saleta, który do Universum dołączył kilka miesięcy później. Starszego z Kliczków znał z Warszawy. Zdarzało się, że razem trenowali tam kick boxing, a raz, w Łodzi, doszło do ich pojedynku, wygranego przez Saletę.
Oni każdy trening traktowali jak wojnę, dlatego nie sparują ze sobą. Zrobili to raz i zakończyło się bitwą, podobno chcieli się pozabijać.
Przemysław Saleta, który w przeszłości trenował z braćmi Kliczko
W Hamburgu został sparingpartnerem Ukraińców. Liczy sobie 194 cm wzrostu, a był wyraźnie najniższy z całej trójki. Kiedy wyruszali w miasto ubrani w skórzane kurtki, musieli budzić grozę. Saleta wspominał, że był świadkiem ucieczki jednego z amerykańskich sparingpartnerów. Nocą wyjechał na lotnisko, po prostu zrejterował, miał dosyć tego obijania przez Kliczków. – Oni każdy trening traktowali jak wojnę, dlatego nie sparują ze sobą. Zrobili to raz i zakończyło się bitwą, podobno chcieli się pozabijać – wspominał Saleta.
Bracia dawno temu obiecali mamie, że nigdy, przenigdy nie będą ze sobą walczyć. I słowa dotrzymują, chociaż taki pojedynek dałby im po górze złota na głowę. Ograniczają się do walki na szachownicy, obydwaj są dobrzy w tej królewskiej grze.
W polityce reguł nie ma
Władimir wpatrzony jest w starszego brata, nazywa go swoim idolem. – Witalij urodził się wojownikiem, ja musiałem się nauczyć, jak tym wojownikiem zostać – twierdzi. Według niego w boksie najważniejsza jest siła mentalna. To podstawa. Potem jest doświadczenie, a na końcu – dopiero na końcu – przygotowanie fizyczne. – To głową wygrywa się walkę – zapewnia.
Walczy w słusznej sprawie, co nie jest łatwym zadaniem. W sporcie są reguły, być może naginane, ale są. W polityce ich nie ma.
Władimir Kliczko o karierze politycznej brata
Uczył się tego, między innymi tego, od Witalija. Starszy z Kliczków przez całą długą karierę imponował siłą psychiczną. Już wtedy angażował się w politykę i to dla polityki w końcu rzucił boks, choć wciąż był panującym mistrzem świata w najbardziej prestiżowej z federacji – WBC. Władimir wspiera go w tej działalności. – Walczy w słusznej sprawie, co nie jest łatwym zadaniem. W sporcie są reguły, być może naginane, ale są. W polityce ich nie ma – twierdzi młodszy z Kliczków. On też nie ogranicza się tylko do boksu. Zaangażowany jest w akcje charytatywne pomagające dzieciom, przede wszystkim w Afryce i Ameryce Płd. Wystąpił w filmie "Ocean's Eleven", był kuratorem ukraińskiego pawilonu na weneckim biennale. Ostatnio oddał się rodzinie. Jego partnerka, amerykańska aktorka Hayden Panettiere przyznała, że po urodzeniu córki cierpi na depresję poporodową. Powiedziała też, że po pomoc zwróciła się do fachowców. Władimir bardzo ją wspiera w tej terapii.
Pasy będą krążyć jak indyk
Czterdziestolatkiem zostanie w marcu. Na zawodowych ringach stoczył już 67 walk. Dużo. Jak twierdzi, wciąż go to bawi. – Boks to najlepsza szkoła na świecie, lepsza niż Harvard. Dostarcza mi emocji, pozwala podróżować po świecie, poznawać inne kultury i inne języki. Wiem, że wielu pięściarzy chciałoby zająć moje miejsce. I właśnie to nakręca mnie do pracy. Wciąż chcę być mistrzem – przekonuje.
W sobotę, 28 listopada, trzy pasy mistrzowskie – IBF, WBA i WBO – będzie chciał mu odebrać Tyson Fury. Jakie Brytyjczyk ma szanse? Powiedzmy, z grzeczności, że minimalne. – Kiedyś Kliczko odejdzie na emeryturę, a wtedy te pasy będą krążyć między bokserami jak indyk wokół stołu w Święto Dziękczynienia. Ludzie nie będą wiedzieć, kto jest mistrzem. Dopiero wtedy wszyscy docenią klasę Władimira – przekonuje jego trener, Amerykanin Johnathon Banks.