U szczytu sławy odeszła z Varius Manx, chociaż ich piosenki stały się soundtrackiem do pierwszych uniesień miłosnych dla całego pokolenia. Sama wstydziła się hitu "Wszystko się może zdarzyć", który uwielbiali jej fani. W rozmowie z Eweliną Witenberg opowiada o problemach finansowych, jakich doświadczyła pomimo komercyjnych sukcesów, karierze modelki, fascynacji Leonardem Cohenem, a przede wszystkim, dlaczego od zawsze chciała śpiewać i opowiadać swoje historie.
Anita Lipnicka obchodzi 25-lecie pracy artystycznej. Urodziła się w 1975 roku w Piotrkowie Trybunalskim. Karierę zawodową zaczęła od modelingu. Już jako 15-latka wyjechała na kontrakt do Japonii. Po powrocie poświęciła się tworzeniu muzyki i pisaniu tekstów. Popularność zdobyła z formacją Varius Manx, jednak po dwóch latach opuściła zespół i rozpoczęła karierę solową. Jej debiutancki album okazał się wielkim sukcesem i trzykrotnie pokrył się platyną. Przez 13 lat tworzyła też muzyczny i prywatny duet z Johnem Porterem. Teraz gra z zespołem The Hats. Do tej pory jej płyty sprzedały się w ponad dwóch milionach egzemplarzy. Ma 13-letnią córkę Polę (ze związku z Johnem Porterem). W 2016 roku wyszła za angielskiego grafika, Marka Graya. Ślub odbył się na greckiej wyspie Hydra, na której dom miał muzyczny mistrz Anity Lipnickiej, Leonard Cohen.
Ewelina Witenberg, TVN24: Szybko zleciało te ćwierć wieku na scenie?
Anita Lipnicka: Oczywiście! Nie wiem nawet, kiedy i jak to się stało! To był błysk światła. Gdyby fani nie przypomnieli mi o jubileuszu i o tym, że coś warto z okazji 25-lecia zrobić, to pewnie bym go pominęła. Nie zorientowałam się, że to już tyle lat minęło.
Jak zwykle nie poszła pani na łatwiznę i nie wydała zwykłego krążka "the best of". Dostajemy coś zupełnie innego.
Tak, chciałam przygotować coś specjalnego z tej okazji. Sama nie jestem fanką "odgrzewanych kotletów", wydawania składanek z piosenkami, które już się kiedyś pojawiły w tej samej odsłonie. Moja kariera muzyczna toczyła się często w zaskakujący sposób. Kilkakrotnie zmieniałam kierunki muzyczne, więc trudno byłoby to wszystko ująć w jednolitym formacie, na jednym albumie. Minęło 25 lat. Pewne piosenki też się bardzo postarzały.
Jednak "Piosenka księżycowa" czy "Zanim zrozumiesz" to nieśmiertelne hity. Czy po tylu latach zyskały dla pani inny wymiar?
Myślę, że w postaci sprzed 25 lat mają ogromny wydźwięk, wartość sentymentalną. Dla osób z mojego pokolenia to nie tylko kawał muzyki, ale powrót do przeszłości, drzwi do wspomnień związanych z pewnym okresem w ich życiu. Te piosenki stanowiły soundtrack do ludzkich historii, pierwszych miłosnych uniesień, młodzieńczych wzlotów i rozczarowań. Także na pewno dla wielu niosą duży ładunek emocjonalny.
Na płycie "OdNowa" brzmią zupełnie inaczej.
"Piosenkę księżycową" zrobił na ten krążek Kuba Karaś z The Dumplings, który urodził się rok po powstaniu tego utworu. Podszedł do tematu czysto fachowo, bez żadnych skojarzeń i sentymentów. Zrobił piosenkę w duchu dzisiejszych 20-latków, przefiltrowaną przez własną wrażliwość. Podobnie jest z "Zanim zrozumiesz". Na płytę "OdNowa" przygotował ją Arek Kopera, który miał trzy lata, jak ta piosenka weszła na rynek. Dla mnie to było ciekawe, jak młodzi ludzie dzisiaj czują i postrzegają te utwory. Tutaj słychać, jaki kawał czasu upłynął, bo nie tylko trendy w muzyce się zmieniły, ale także nawet wydźwięk tekstów, które w nowych aranżacjach nabrały innego ciężaru lirycznego.
Ostatecznie stała się pani gościem na swoim własnym albumie.
Dałam się namówić na eksperyment i zrobienie płyty specjalnej z utworami, które tym razem interpretują inni artyści, a dokładniej producenci. To oni są jej bohaterami. Ja jestem tu tylko gościem. Zaprosiłam ośmiu panów z różnych gatunków muzycznych, reprezentujących różne pokolenia, którzy wypowiedzieli się w temacie twórczości Anity Lipnickiej. Starałam się podążać za ich wizjami i odnaleźć siebie w ich alternatywnych światach muzycznych.
Ośmiu producentów różnych stylistycznie i pokoleniowo – nie obawiała się pani chaosu?
W pewnym sensie chaos jest nieunikniony, bo to też osiem zupełnie różnych osobowości. Każdy z tych producentów sam dokonał wyboru piosenek, które chciał wziąć na warsztat. Pomysł był taki, żeby pokazać tym wydawnictwem mój portret wielokrotnie złożony. Z okazji jubileuszu, zamiast podchodzić do własnej przeszłości z uświęceniem, postanowiłam puścić do niej oko, zabawić się nieco formą. Spodziewałam się, że ta płyta będzie bardzo różnorodna i taka jest.
Artyści, którzy są już na scenie tyle lat, często nie chcą pracować z mniej doświadczonymi twórcami. U pani jest wręcz przeciwnie.
Chciałam otworzyć się na brzmienia, które do tej pory były mi obce, które pomijałam nawet jako słuchacz. Dostrzegłam przez to, jak wiele jest sposobów na interpretację jednej historii. To było dla mnie piękne i wzbogacające doświadczenie. Odkryłam, że do większości nowych aranżacji moich piosenek da się tańczyć! Wyszło na to, że na płycie przeważają bardziej klubowe, elektroniczne brzmienia. W tej odsłonie jeszcze mnie nie było i dla mnie samej jest to ogromne zaskoczenie.
W jakiej odsłonie można z kolei oglądać panią na co dzień - królowa klubowych parkietów czy raczej siedząca przy kominku domatorka?
Nie mam w domu kominka. Ale w klubach nocnych też mnie trudno byłoby spotkać. Plasuję się gdzieś pośrodku. Uwielbiam energię miasta, puls wydarzeń, jego kolory, dźwięki. Kocham też jednak ciszę lasu, brak zasięgu w telefonie i totalne oderwanie od życia, kiedy jestem w domu na wsi. Mam takie szczęście, że mogę sobie dozować te dwa światy w dowolnej proporcji.
Jak wygląda pani dzień - jest ułożony według powtarzalnego schematu czy woli pani iść na żywioł?
W moim życiu brak schematów. Czasem bywa to męczące, jakiś rodzaj rutyny wprowadza jednak porządek, pewne ukojenie, za którym tęsknię. A już z pewnością tęskni za tym moja córka – dzieci lubią żyć w świecie przewidywalnym. Natura mojej pracy nie zakłada jednak przewidywalności. Rodzina na tym cierpi.
Jak utrzymuje pani formę fizyczną - czy ma to na przykład związek z regularnymi i intensywnymi treningami?
Jestem typową osobą, która uprawia sporty z doskoku. Miewam fazy zdrowego trybu, odżywiania się, dbania o formę fizyczną, po czym etapy totalnej abnegacji. Obecnie, z uwagi na nadmiar zajęć zawodowych i komplikacji życiowych, nie znajduję przestrzeni na sport. Ale wrócę do niego, jak sprawy się nieco uspokoją.
Są piosenki, o których wolałaby pani zapomnieć czy - mówiąc dobitniej - których się pani wstydzi?
Były takie utwory. Jednym z nich jest "Wszystko się może zdarzyć" - ta piosenka ukochana przez wiele osób. Miałam taki moment, kiedy byłam już nią przemęczona. Śpiewałam ją tak często, w tak wielu formach i odsłonach, że pamiętam nawet dokładnie czas, kiedy z nią zerwałam. To było kilkanaście lat temu, kiedy grałam z zespołem na jednym z letnich festiwali. Stwierdziłam: "Słuchajcie, ja już dalej nie mogę śpiewać tej piosenki. Muszę przestać i w ogóle zastanowić się, co ja chcę dalej zrobić".
Za słowami poszły czyny?
Na długie lata zawiesiłam działalność solową i nawiązałam współpracę z Johnem Porterem, z którym nagrałam trzy płyty. Było kilka takich chwil w mojej karierze, kiedy odwracałam się sama od siebie plecami, bo uważałam, że jestem już zupełnie gdzie indziej i nie pasuję do tego, co stworzyłam kilka lat wcześniej. Dziś, po tych 25 latach, potrafię też dostrzec, że niektóre z piosenek, który mi się znudziły czy z których nie do końca jestem zadowolona, to jednak też kawał historii innych ludzi. To nie są już tylko moje utwory, tylko całego pokolenia czy pokoleń. Mam mnóstwo fanów, którzy ortodoksyjnie są związani z moją przeszłością z Varius Manx. Z drugiej strony takich, którzy kompletnie tego nie kupują i kochają takie płyty jak "Hard Land Of Wonder" albo "Vena amoris". Kompletnie wyciszone albumy, które oscylowały wręcz w gatunku poezji śpiewanej czy bardzo alternatywnego folku. Parę lat śpiewam, parę tych płyt nagrałam, więc można dziś z tego usnuć ciekawą opowieść.
Dziś modne jest "wychodzenie ze strefy komfortu". Pani robiła to już w latach 90., opuszczając Varius Manx, ale też rozstając się z Johnem Porterem po wielu latach artystycznej i prywatnej relacji. Skąd brać odwagę do takich decyzji?
Przychodzi taka chwila, kiedy już stajemy pod ścianą. Tak naprawdę decyzja sama się podejmuje. Nie ma co zwlekać i myśleć, że coś się samo zmieni. Zwyczajnie słucham siebie. Aczkolwiek to nie jest tak, że jestem taka "hop do przodu". Czasami pracuję nad jakąś decyzją latami. Coś musi się we mnie przerobić, przewałkować i przemielić. To nie przebiega tak prosto i bezboleśnie.
Żałowała pani kiedyś którejś z tych decyzji?
Nie żałowałam żadnych decyzji. Uważam, że wszystko po coś jest i czemuś służy. Przede wszystkim uczymy się na swoich błędach. Popełniam za to mnóstwo złych decyzji strategicznych, które kosztowały mnie dużo stresów albo pieniędzy. Chodzi tu o przyziemne, życiowe wybory, niezwiązane z moim życiem osobistym czy zawodowym. Zastanawiam się czasem na przykład, co by było, gdybym kupiła to, a nie inne mieszkanie, w tym, a nie innym czasie albo wzięła kredyt w złotówkach zamiast we franku szwajcarskim. Do tych spraw się nie nadaję.
Odważne zmiany artystyczne są jednak charakterystyczne dla pani kariery. Na przykład, kiedy Varius Manx zyskało nieprawdopodobną wręcz popularność, pani wysiadła z tego rozpędzonego auta. Dlaczego?
To pytanie słyszałam już mnóstwo razy (śmiech).
To podsumowanie 25 lat kariery, więc musi paść.
Tak jak pani powiedziała, to był rozpędzony pociąg, w którym ja po prostu nie mogłam dłużej być z wielu względów. Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do początku mojej kariery. Pochodzę z Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie miałam swój ukochany zespół, z którym stawiałam pierwsze kroki na scenie. To był zupełnie inny gatunek muzyki niż ten, z którym zaczęłam być identyfikowana, grając z Varius Manx. Odnieśliśmy wspólnie olbrzymi komercyjny sukces, ale ja nigdy nie czułam się integralną częścią tej grupy. To było tak, jakbym była gościem w nie swojej bajce. W miarę wzrostu popularności robiłam rzeczy, które nie do końca mi się podobały. Miałam zbyt dużo pytań w głowie jako młoda osoba. Pewnie przytłoczyła mnie też popularność.
Zbyt szybko poznała pani mroczne oblicze sławy?
To było coś niespodziewanego, z czym trudno było mi się zmagać. Miałam 20 lat i nie mogłam spokojnie przejść 20 metrów ulicą. Zrodziła się we mnie potrzeba ucieczki, odcięcia się od tego. Czułam się też wyeksploatowana. "Zasuwałam" bardzo ostro, grałam mnóstwo koncertów, dużo się działo. Za tym, że byłam coraz popularniejsza, nie szły wcale zmiany, jeśli chodzi o mój status życia. Nie stać mnie było na nic.
To gdzie podziewały się te wszystkie pieniądze z tras koncertowych i sprzedaży płyt?
Nie wiem. Teraz już bardzo trudno jest dociekać. Należy pamiętać, że byłam wtedy bardzo młodą osobą i podpisywałam często ważne umowy, które na lata zobowiązywały mnie do różnych rzeczy. Robiłam to, zupełnie ich nie czytając. Nie mając prawnika, który by mi to przejrzał, wyklarował i opowiedział, z czym to się wiąże. Byłam po prostu naiwną dziewczyną, która chce śpiewać i opowiadać swoje historie poprzez słowa i dźwięki. To wszystko, co chciałam robić.
Czy to był tylko pani błąd wynikający z braku doświadczenia, czy sposób działania rynku muzycznego w latach 90.?
Należy pamiętać, że to były dzikie czasy. Zarówno dla biznesu, jak i rodzimego show-biznesu, który wtedy był w fazie przyśpieszonego wzrostu. Wiele spraw dotyczących artystycznych wykonań, praw twórców i muzyków, było jeszcze oficjalnie nieuregulowanych. Takie uroki państwa rozwijającego się po latach życia za żelazną kurtyną. Musiał minąć jakiś czas, nim to wszystko zostało racjonalnie uporządkowane.
Czy słyszała pani, że inni artyści w tamtym czasie też mieli problemy z wynagrodzeniem za wymagającą koncertową pracę?
Wiele osób z tamtego pokolenia muzyków przytacza ciekawe historie. Jednym z zespołów, który jawnie mówi o tym, jak artyści byli często wykorzystywani, jest grupa Hey na przykład. Ale myślę, że do tego wszystkiego jeszcze fakt, że byliśmy zwyczajnie młodzi, nieobyci, naiwni, też odgrywa w tym wszystkim rolę. Pewnie dzisiaj nowe pokolenie muzyków też podpisuje niekorzystne dla siebie umowy.
Dlaczego sukces komercyjny nie robi na pani wrażenia?
To wynika z powodów, dla których zajmuję się muzyką. Odkąd pamiętam, słowa i dźwięki to była dla mnie forma autoekspresji. Od 25 lat robię to z tego samego powodu. Nie po to, żeby być w telewizji i być znaną. Przez ten czas nauczyłam się, jak względny bywa sukces.
Długo wzbraniała się pani przed założeniem mediów społecznościowych - z czego to wynikało i jak się pani w nich odnajduje?
Nie, no już sporo czasu minęło, odkąd mam konto na Facebooku i nawet Instagramie! Nadal nie stanowi to epicentrum mojego świata, ale zdaję sobie sprawę z funkcji, jakie te media dziś pełnią i staram się tego faktu nie ignorować.
Jak to się stało, że córka księgowej i elektryka została artystką?
Też jestem ciekawa. Zastanawiałam się i zgłębiałam ten temat niejednokrotnie. W mojej rodzinie nie ma żadnych tradycji muzycznych. Z tego, co mi wiadomo, jedynie pradziadek grał na skrzypcach. Jakbym chciała się doszukać jakichkolwiek egzotycznych – nawet niemuzycznych – korzeni w moim drzewie genealogicznym, to ich nie ma. Moi dziadkowie byli prostymi ludźmi. Ci od strony mamy przepracowali całą wojnę na służbie u Niemców. Z kolei dziadek ze strony taty pochodził zza Buga, babcia - z okolic Sulejowa. To byli ludzie, którzy własnymi rękami ciężko pracowali przez wiele pokoleń. Nic nikomu nie było podarowane czy zostawione w spadku.
To czemu została pani piosenkarką?
Może z tego powodu, że niewiele miałam. Pamiętam komunę – dominującą szarość i głód kolorów. Zawsze kusiła mnie obietnica lepszego świata i chciałam uciekać stamtąd, gdzie byłam. Przesiadywałam na przykład na wiadukcie kolejowym w Piotrkowie Trybunalskim i uwielbiałam patrzeć, jak pociągi jeżdżą z prawej do lewej strony. Myślałam sobie: "Pewnego dnia wsiądę w któryś z nich i mnie tu już nikt nie zobaczy". Muzyka dała mi szansę być wolnym. To była zawsze jakaś forma mojej ucieczki. Alternatywna rzeczywistość, w której się chowałam. Tak zostało do tej pory. Wszystkie nagrane płyty to dla mnie przygody. Dzięki muzyce mogłam odwiedzić wiele ciekawych światów.
Już w wieku kilkunastu lat była pani bardzo aktywna zawodowa. Najpierw jako modelka i to, co ciekawe, nie w Polsce, tylko w Japonii. Czy pani talent nie eksplodował za szybko?
Myślę, że za szybko. Wracając do Japonii, to stamtąd też wróciłam bez grosza. Już nigdy się nie dowiem dlaczego. W tym przypadku to moja mama podpisywała za mnie umowę i omawiała warunki pracy tam. Wytrwałam trzy miesiące. Miałam okazję przedłużyć kontrakt i pozostać w Tokio, ale na własne życzenie wróciłam do Polski. Rozsądek podpowiadał mi, że zwyczajnie należy wrócić do szkoły. Był już wrzesień. Wiedziałam, że moi koledzy siedzą w szkolnych ławkach w drugiej klasie liceum. Jak to zawalę, to będę w poważnych kłopotach. Pomimo tego, że byłam młoda, miałam zawsze poczucie odpowiedzialności za to, co robię i swoją przyszłość, więc tak zakończyłam przygodę z modelingiem.
Jednak modeling zdążył zrazić panią do show-biznesu?
Wtedy nie mogłam mieć pojęcia o show-biznesie, tylko o modelingu, który był też 25 lat temu raczkującym biznesem, zwłaszcza w Polsce. Dosyć szybko odkryłam, że nie podoba mi się to, że jestem oglądana od stóp do głów, postrzegana jedynie przez pryzmat swojego wyglądu. Pomyślałam, że chciałabym być odbierana z innej perspektywy niż tylko poprzez swoją fizyczność. Miałam taki bunt i moment abnegacji własnej kobiecości.
W czym się ten bunt przejawiał?
Ścięłam włosy na zapałkę, chodziłam w powyciąganych swetrach dzierganych na drutach i ciężkich, czarnych butach – tak zwanych wojskowych glanach. Pomyślałam, że od tej pory nie będę ładna, tylko będę śpiewać, pisać teksty i jeżeli komuś spodobam się w takiej formie, to wtedy może być moim kumplem.
Już wtedy pani mistrzem był Leonard Cohen - skąd się wzięła ta fascynacja?
To jest zupełnie abstrakcyjne, bo pamiętam do dziś, kiedy pierwszy raz usłyszałam i zobaczyłam Leonarda Cohena. Miałam wtedy 9 lat i oglądałam Koncert Życzeń. To była niedziela, więc pamiętam zapach rosołu w domu. Usłyszałam "Dance me to the end of love". Nie mogłam wtedy znać angielskiego, więc nie rozumiałam, o czym jest ta piosenka, ale tak mnie dotknęła, że siedziałam przed telewizorem i łzy kapały mi ciurkiem. Od tamtego momentu ten pan Leonard Cohen mnie zaintrygował. Kiedy miałam już naście lat, z jego powodu założyłam sobie zeszyt. Fonetycznie zapisywałam tam słowa jego utworów i przy pomocy słownika rozszyfrowywałam, o czym on tam śpiewa. Faktycznie musi być jakaś wartość pozawerbalna w twórczości Cohena. Było coś nieprawdopodobnego w jego głosie i tym, jak pisał. To powodowało, że był dla mnie mistrzem. Zresztą mam na lewym nadgarstku tatuaż z cytatem z jego piosenki.
Gdyby nie muzyka, to kim najprawdopodobniej by pani była ?
Nie poszłabym w ślady mamy, bo z matematyką u mnie to kompletna porażka, więc byłabym kiepską księgową. Moja córka odziedziczyła po mnie brak talentu do ścisłych przedmiotów. Kiedyś złożyłam papiery do liceum plastycznego i gdybym tam poszła, to byłabym dziś pewnie jakąś "artychą". Jakbym nie śpiewała, to bym malowała pewnie.
Wspomniała pani o córce - jak godzić macierzyństwo z intensywną karierę muzyczną?
No właśnie – jak godzić? To musiałaby moja córka Polcia opowiedzieć, jak to wygląda z jej perspektywy. Nie mam na co narzekać. Są artystki, moje koleżanki z pracy, które mają więcej niż jedno dziecko i świetnie sobie radzą. Aczkolwiek bywało trudno. Nie chodzi tylko o fizyczną rozłąkę. Wyjeżdżałam nieraz nagrywać płyty do Anglii i trzeba było zostawić maluszka, który akurat potrzebuje mamy i nikogo innego. Była wtedy z tatą i wsparciem opiekunki. Jakoś to przetrwaliśmy wszyscy.
Jest jedna rzecz, którą w magiczny sposób chciałaby pani zmienić przez ostatnie 25 lat kariery artystycznej ?
Nie jestem w stanie wskazać jakiegoś jednego punktu...
To może dobrze?
Może lepiej, że tak jest. Jeżeli w ogóle istnieje następne życie, to nie chciałabym już śpiewać. Marzę i podziwiam dobrych pisarzy, którzy tworzą cudne książki. To jest dla mnie jakiś total – skąd oni to biorą, co się dzieje w ich głowach? W przyszłym wcieleniu może się postaram i coś napiszę (śmiech).
Jakie są pani muzyczne i nie tylko plany na kolejne ćwierć wieku?
Pierwszy, podstawowy plan to zakończyć remont w mieszkaniu. To jest po prostu tragedia. Żyję na placu budowy. Pierwsze, co robię po wyjściu, to odkurzam ubrania. Żyję na pudłach i to już jakiś czas trwa, bo mój mąż jest Anglikiem, więc dopiero od trzech lat mieszka w Polsce i od tego czasu zmagamy się z tematem przeprowadzek, zmian mieszkań i tak dalej. Mam teraz promocję płyty, a jednocześnie wracam do domu bez podłogi i drzwi w łazience. Nie jest to proste! Więc taki mam plan na następne 25 lat - zakończyć tego typu sytuacje, czyli uporządkować życie prywatne, bo ono cierpi z powodu moich zawodowych poczynań. Chcę też zamknąć etap jubileuszu, zakasać rękawy i zabrać się za robienie nowej płyty.