Rząd zerwał negocjacje w sprawie zakupu śmigłowców Caracal. W obliczu tej decyzji spory o to, czy te maszyny były dobrym wyborem czy też nie, nie mają sensu. Kluczowe jest to, co będzie dalej. Bo jedno jest pewne: polscy żołnierze ryzykują życie na sprzęcie, który powinien trafić do muzeum. Czasu na zastanawianie się już nie ma.
Rząd zerwał negocjacje w sprawie zakupu śmigłowców Caracal. W obliczu tej decyzji spory o to, czy te maszyny były dobrym wyborem czy też nie, nie mają sensu. Kluczowe jest to, co będzie dalej. Bo jedno jest pewne: polscy żołnierze ryzykują życie na sprzęcie, który powinien trafić do muzeum. Czasu na zastanawianie się już nie ma.
Decyzja o zerwaniu negocjacji z francuskim koncernem Airbus nie jest wielkim zaskoczeniem, bo politycy PiS od początku byli głośnymi przeciwnikami zakupu maszyn H225M (formalna nazwa caracali). Pożałowania godny jest jednak fakt, że formalnie wybrano je już ponad 1,5 roku temu i od tego czasu toczyły się prowadzące donikąd rozmowy. Zmarnowano cenny czas, którego nie mamy w nadmiarze. Udało się też rozdrażnić Francuzów. Francois Hollande odłożył swoją wizytę w Polsce ze względu na fiasko przetargu.
W efekcie program modernizacji floty śmigłowców wojska staje się stereotypowym polskim przedsięwzięciem: na ostatnią chwilę, a właściwie po terminie, z prowizorycznym rozwiązaniem, które zostanie na dłużej. Oznacza to dodatkowe koszty, obniżenie możliwości polskiego wojska i zmuszenie żołnierzy do wykorzystywania sprzętu, który często jest starszy od nich.
Latające muzeum
Wina za ten stan rzeczy nie leży tylko po stronie obecnie rządzących. Od dawna było wiadomo, że dostawy nowych maszyn muszą się zacząć przed 2018 r., bo inaczej będziemy mieć poważny problem. Do zakupu nowych śmigłowców przymierzano się już od dekady, jednak początkowo nie było na to pieniędzy i ratowano się małymi zamówieniami dla doraźnego uzupełniania luk dla polskich kontyngentów w Afganistanie i Iraku. Przez kilka lat zastanawiano się, ile tych śmigłowców właściwie potrzeba i jakich. W efekcie dopiero w 2012 r. ruszyło formalnie postępowanie, które właśnie się zakończyło, nie dając żadnych owoców.
Zmarnowanie czterech lat oznacza tyle, że obecnie polskie wojsko znalazło się pod ścianą. Jeszcze w ostatniej odsłonie anulowanego właśnie przetargu zakładano, że pierwsze H225M pojawią się w Polsce może w 2017 r., ale bardziej realny był 2018. Oznaczało to, że wymiana śmigłowców zacznie się w ostatnim możliwym momencie, a właściwie nawet po nim. Rok 2018 jest uznawany bowiem za graniczny.
To wówczas ostatecznie zaczną się wykruszać najstarsze śmigłowce transportowe naszego wojska, radzieckie Mi-8. Niektóre z nich mają już 40 lat, ale formalnie nadal znajdują się w służbie. Część z nich jest mocno wyeksploatowanych po ciężkiej pracy w Iraku. To, że latają bez wypadków, można przypisać głównie umiejętnościom polskich mechaników i pilotów, dobrej pracy radzieckich konstruktorów i faktowi, że nie są wysyłane w powietrze częściej niż to konieczne. Takiej sytuacji nie można jednak uznać za normalną. Mi-8 muszą odejść i to w ich miejsce miały zacząć się pojawiać H225M.
Jeszcze gorsza jest sytuacja śmigłowców morskich Mi-14, które również miały być zastąpione przez H225M. Są nieco nowsze, ale równie wyeksploatowane, bo służą między innymi do operacji ratunkowych na Bałtyku. Już zaczęto je wycofywać z linii i do 2021 r. wszystkie powinny zniknąć z polskiego nieba. Nieco lepiej jest w przypadku trzeciego typu śmigłowców, które miały zastąpić H225M, czyli Mi-17 (zmodyfikowana wersja Mi-8). Najstarsze z nich mają przed sobą jeszcze kilka lat służby, ale do połowy przyszłej dekady wszystkie znikną z polskiego nieba. Zostanie na nim tylko 12 najnowszych Mi-17, które interwencyjnie kupiono już w XXI wieku na potrzeby misji zagranicznych. Te mogą latać jeszcze do końca lat 20.
Bez szybkiego znalezienia następców kilkudziesięciu wycofanych Mi-18/14/17 drastycznie zmaleją możliwości polskich wojsk specjalnych, bo nie będzie jak przerzucać ich z miejsca na miejsce w sposób szybki i skryty. Brygada Kawalerii Powietrznej będzie mogła nazywać się Brygadą Kawalerii, bo nie zostanie dość maszyn, aby przewieźć wszystkich jej żołnierzy i sprzęt. Nie będzie jak poszukiwać i zwalczać z powietrza wrogich okrętów podwodnych. Dramatycznie spadnie liczba śmigłowców ratunkowych i trzeba będzie mieć nadzieję, że przy polskim wybrzeżu nie dojdzie do większej katastrofy morskiej, bo może się okazać, iż nie będzie żadnej maszyny gotowej do akcji.
Śmigłowce dla polskiego wojska »
Ostateczny termin już minął
MON nie ma już możliwości, aby całkowicie uniknąć takiej perspektywy, nawet gdyby przeproszono Francuzów i natychmiast podpisano z nimi umowę. Samo dostarczenie śmigłowców to bowiem połowa sukcesu. Pozostaje jeszcze kwestia nauczenia pilotów, jak nimi latać, a mechaników – jak je obsługiwać, co może zająć nawet dwa lata. Gdyby nawet teraz zamówiono H225M i pierwsze egzemplarze dostarczono w 2018 r., to można by uznać je za zdolne do działań bojowych gdzieś około 2020 r. – czyli dwa lata po tym, jak zaczną znikać Mi-8, a na Wybrzeżu zostanie jeden Mi-14 i kilka mniejszych Sokołów/Anakond, z którymi ciągle są problemy.
Taka dziura czasowa pomiędzy wycofaniem jednych śmigłowców a przyjęciem drugich oznacza też poważne ryzyko, że część pozbawionych zajęcia pilotów i mechaników zdecyduje się odejść do cywila. Niektórzy mogą też stracić uprawnienia do latania, bo nie będą mieli na czym ćwiczyć. Ponowne ich wyrobienie oznacza dodatkowe szkolenie i jeszcze dłuższy czas osiągnięcia gotowości bojowej. Utrata doświadczonych załóg nie byłaby tak widoczna jak wysłanie do muzeum ostatnich śmigłowców, ale wbrew pozorom równie bolesna, jeśli nie bardziej.
W dużym skrócie: wojsko ma poważny problem. Po 2018 r. zacznie się tworzyć "dziura śmigłowcowa". Potencjał polskich sił zbrojnych zmaleje, co można już uznać za pewne. Co zatem zrobić, aby bezpieczeństwo Polski ucierpiało jak najmniej? Przede wszystkim trzeba działać szybko.
Działania awaryjne
Gdyby MON zdecydował się teraz rozpisywać kolejny przetarg, to biorąc pod uwagę zawiłość takiej procedury, optymistycznym założeniem byłoby skończenie jej w 2018 r. i zamówienie wówczas śmigłowców. W dotychczasowym postępowaniu zakładano, że pierwsze maszyny zostaną dostarczone do wojska po niemal dwóch latach od podpisania umowy. Zakładając, że wszystko poszłoby bez problemu, a szkolenia zostałyby maksymalnie przyśpieszone, to może około 2021 r. pierwsze śmigłowce byłyby w służbie. Wojsko nie miałoby już wówczas żadnych morskich Mi-14 i większości transportowych Mi-8.
Rozpisywanie nowego przetargu, takiego jak poprzedniego, jest więc mało prawdopodobne. Zająłby za dużo czasu. MON najpewniej będzie się starał ratować rozwiązaniami szybszymi, ale częściowo prowizorycznymi. Prawo unijne pozwala, aby dla zabezpieczenia "podstawowego interesu bezpieczeństwa państwa" zrezygnować z przetargu i zaprosić do negocjacji kilka firm spełniających oczekiwania wojska albo nawet rozmawiać tylko z jedną.
Jest też możliwe, że MON przeprowadzi zakup w ramach tak zwanej "pilnej potrzeby operacyjnej", czyli w trybie ekspresowym w celu awaryjnego załatania dziury powstałej po starych śmigłowcach. Na przykład zakupionych zostanie kilka maszyn dla Marynarki Wojennej w miejsce Mi-14. Podobnym wybiegiem ratowano się, kupując wspomniane Mi-17 na potrzeby misji zagranicznych.
Zakup hurtowy ma sens
Wszystkie te opcje pozwolą na znaczne przyśpieszenie zakupu śmigłowców, lecz będą też mniej przejrzyste i mogą zaowocować większymi kosztami, bo koncerny zbrojeniowe nie będą musiały tak rywalizować jak podczas normalnego przetargu i policzą sobie dodatkowo za pośpiech. Będzie też zawężone pole manewru co do dostosowania maszyn do wymagań polskiego wojska. Trzeba będzie kupować takie, jakie ma w ofercie producent. Ekspresowe procedury nie zostawiają czasu także na negocjację kompleksowego offsetu, czyli straci na nich polski przemysł. Najpewniej nie będzie też czasu na zadbanie o spójny system wsparcia dla śmigłowców, czyli np. umieszczenie w Polsce centrum serwisowego i szkoleniowego.
Przy okazji do kosza zapewne trafi koncepcja "jednej platformy", czyli użycia jednego śmigłowca do spełnienia wielu różnych zadań. Ma ona poważną zaletę w postaci obniżenia ceny zakupu (pojedynczy śmigłowiec będzie stosunkowo tańszy, jeśli kupimy ich od razu 50, a nie np. 8), ułatwienia kwestii serwisowania maszyn, organizowania szkoleń i stworzenia możliwości umieszczenia ich montażu w kraju. Dla 50 maszyn ma sens np. zakupić symulator, który kosztuje niemal tyle samo ile normalny śmigłowiec. Dla ośmiu jednak będzie to zupełnie nieopłacalne.
Koncepcja jednej platformy ma jednak poważną wadę, przez którą była często krytykowana i ma wielu przeciwników, mianowicie przy pomocy jednego śmigłowca trzeba wypełniać bardzo różne zadania. Na przykład maszyna przeznaczona do zwalczania okrętów podwodnych musi być duża, żeby udźwignąć dodatkowy sprzęt i mieć duży zasięg do długiego latania nad morzem. Czyli będzie stosunkowo droga. Do zwykłego transportowania żołnierzy mogłaby być mniejsza i tańsza.
Zamiast planowania będzie reagowanie
Teraz MON najpewniej zakupi w trybie przyspieszonym niewielką partię średnich maszyn, mniejszych od Caracala – na przykład S-70i z należących do koncernu Lockheed Martin zakładów w Mielcu. Będą one miały za zadanie choć częściowo wypełnić lukę po najstarszych Mi-8. Nie nadają się jednak do zastąpienia Mi-14, więc konieczne będzie kupienie jeszcze innych śmigłowców albo zrezygnowanie z maszyn tej klasy. Z czasem zapewne zostaną dokupione kolejne średnie maszyny. Cały proces zostanie rozciągnięty w czasie i rozbity na kilka postępowań. Pozwoli to awaryjnie załatać luki w możliwościach wojska i zadowolić zwolenników inwestowania w "polskie zakłady", lecz w ogólnym rozrachunku na pewno będzie droższe niż kompleksowy zakup 50 maszyn od razu. Nie uda się też w ten sposób wynegocjować atrakcyjnego offsetu i zmusić zagranicznych koncernów do znaczących inwestycji w Polsce.
Jest też możliwe, że awaryjnie zostaną przeprowadzone remonty najmniej zużytych starych śmigłowców w polskich zakładach, na przykład z pomocą firm ukraińskich. Będzie to jednak działanie zupełnie nieopłacalne i wymuszone sytuacją.
W ogólnym rozrachunku efektem lat zaniedbań i rozwlekłego wybierania nowych śmigłowców dla polskiego wojska będzie chaotyczne i zorganizowane na ostatnią chwilę łatanie dziur zamiast kompleksowego i przemyślanego procesu. Podatnicy zapłacą więcej, a żołnierze będą musieli dłużej ryzykować życie na starym sprzęcie.