Brytyjski historyk Michael Foot uznał go za jednego z sześciu najodważniejszych ludzi na świecie walczących podczas okupacji hitlerowskiej. Dobrowolnie poszedł do obozu w Auschwitz, by założyć tam organizację konspiracyjną i spróbować odbić więźniów. Jego "Raport Witolda" był pierwszym świadectwem dokumentującym nazistowskie zbrodnie w Oświęcimiu. 25 maja br. minęła 68. rocznica rozstrzelania go z woli komunistycznych władz. "Oświęcim to była igraszka" - powiedział przed śmiercią po tym, co przeszedł z rąk bezpieki.
Więźniowie usłyszeli najpierw charakterystyczny stukot podkutych butów. Potem trzask otwieranych ciężkich, metalowych drzwi, zza których na korytarz wyszedł posiniaczony, z trudem trzymający się na nogach, wysoki mężczyzna. Na ścianie celi, z której go wywleczono, widniał wydrapany przez niego napis: "Starałem się żyć tak, abym w godzinie śmierci mógł się raczej cieszyć niż lękać".
- Nazwisko?
- Pilecki.
-Imię.
- Witold.
-Data i miejsce urodzenia?
- 13 maja 1901 roku w Ołońcu.
Jeden z czwórki mężczyzn w mundurach postawił na podłodze wypełnione trocinami wiadro i siłą wcisnął w nie twarz więźnia. Pozostali garściami zaczęli wpychać mu trociny do ust. Zdążył jeszcze krzyknąć: "Niech żyje wolna Polska", nim zawiązano mu biały knebel na ustach i kopniakiem pchnięto na ziemię. Dwóch strażników zawlokło na wpół przytomnego więźnia na dolne piętro gmachu. W dół wiodło jeszcze kilka schodków, ale nie dane mu było już zejść po nich na własnych nogach. Po chwili rozległ się strzał. Ciało bezwładnie potoczyło się po schodkach w dół. Na betonowej podłodze pojawiła się kałuża krwi.
Kat Wiezienia Mokotowskiego Piotr Śmietański wykonywał wyroki śmierci zawsze tak samo - celując w tył głowy. Ten sposób zabijania "zapożyczono" od NKWD, które tą metodą wymordowało wiosną 1940 roku w okolicach Katynia ok. 23 tysięcy polskich oficerów. Następnego dnia rankiem ciało Witolda Pileckiego wrzucono na mały, drewniany wóz konny i wywieziono w nieznanym do dziś kierunku.
"Ktoś musi zostać i walczyć"
Z relacji syna rotmistrza, Andrzeja Pileckiego, wiadomo, że jego ojciec mógł się uratować przed aresztowaniem. Chodzili za nim tajniacy. Aresztowania ludzi z jego otoczenia sugerowały, że wpadną i na jego trop. Generał Władysław Anders rozkazał więc rotmistrzowi przez kuriera opuścić Polskę. Rotmistrz nie wykonał polecenia. "Wszyscy nie mogą stąd wyjechać, ktoś musi trwać i walczyć" - tłumaczył żonie podczas ostatniego widzenia w Więzieniu Mokotowskim. - Obowiązek wobec ojczyzny stawiał na pierwszym miejscu. Chciał, byśmy to my z mamą uciekali z kraju – wspomina Andrzej Pilecki. Na to nie zgodziła się żona.
Decyzja o pozostaniu w kraju, mimo zagrożenia życia, nie była zaskoczeniem. Na jednym z ostatnich widzeń, gdy już było wiadomo, że zginie, dał żonie mały metalowy grzebyk i książkę Tomasza A. Kempisa "O naśladowaniu Chrystusa". Chciał, by codziennie czytała dzieciom jej fragmenty. "To ci da siłę" - powiedział. Zofia i Andrzej traktują ją jak testament Witolda Pileckiego. Źródła siły i niebywałej odwagi ojca upatrują w tej głębokiej wierze. W przekonaniu, że "tylko ofiarowanie siebie innym, nadaje naszemu życiu sens".
Zofia Pilecka, setki razy opowiadała o dniu, w którym zrozumiała, że z ojcem dzieje się coś złego. 12 maja 1947 roku, dzień urodzin mamy - Marii Pileckiej. Pomieszkiwali wtedy w Ostrowi u dziadków. Witold zwykle przyjeżdżał do nich z Warszawy między 8 a 12 maja. Czekali zatem. Zosia zasnęła około północy. Obudziło ją dwukrotne stuknięcie w szybę. Zerwała się i krzycząc: "Mamo, tata przyjechał”, podbiegła do okna. Otworzyła je, ale tam nie było nikogo. Po paru dniach dowiedziała się, że ojciec został aresztowany i jest w więzieniu na ulicy Rakowieckiej, w słynnej katowni UB. Do dziś jest przekonana, że to on wtedy, w jakiś telepatyczny sposób dał znać, iż dzieje się z nim coś niedobrego.
U pułkownika Różańskiego
Podczas śledztwa Pilecki był katowany przez śledczych, w tym przez wyjątkowego sadystę Eugeniusza Chimczaka, który podczas okupacji widywany był w towarzystwie agentów Gestapo. Torturował również znanego pisarza Kazimierza Moczarskiego, autora "Rozmów z katem". Ten opisał dokładnie 49 rodzajów zadawanych mu tortur fizycznych i psychicznych.
Krwawy śledczy upodobał sobie m.in. bicie drewnianą linijką okutą metalem, wyrywanie włosów (tzw. "podskubywanie gęsi"), przypalanie rozżarzonym papierosem okolic ust i oczu, wskakiwanie podkutymi butami na stopy więźnia, sadzanie na odwróconym stołku. Na Pileckim, którego nazwał "ważnym szpiegiem", wypróbował wszystkie. Katował więźnia ze zdwojoną siłą, ale nic nie zdołał z niego wydobyć.
Pilecki od początku trafiał na najokrutniejszych oprawców stalinizmu. Jego śledztwo nadzorował pułkownik Jacek Różański, wówczas dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Naprawdę nazywał się Józef Goldberg, a karierę zawdzięczał zwerbowaniu przez radzieckie NKWD i gorliwemu wykonywaniu poleceń Bolesława Bieruta. "Sławę" zyskały metody śledcze Różańskiego. Najpierw stawiał tezę - rzucając bezsensowne oskarżenia, a potem dopasowywał do niej materiał śledczy. Był specjalistą od sfingowanych procesów. Ci, którym udało się przeżyć jego przesłuchania, opisywali go jako sadystę. Bił do krwi i podżegał do tego innych funkcjonariuszy. "Jak będziesz wciąż milczał, zobaczysz, jak kwiat młodzieży ubeckiej gwałci twoją żonę" - miał powiedzieć Pileckiemu. Jego główną umiejętnością było wydobywanie od katowanych informacji, często fałszywych, których nie podali nawet podczas tortur w katowniach Gestapo. Za jego sprawą straciło życie lub zostało kalekami kilkaset osób.
Niespełna tydzień po aresztowaniu Pilecki napisał wierszowany list do pułkownika Różańskiego, bagatelizując działalność kolegów. Uznał się za straconego i nie chciał, by ktokolwiek jeszcze miał ucierpieć. Zatytułował go po prostu "Do Pana Pułkownika Różańskiego". Wiersz miał kilka zwrotek, a kończył się prośbą, by wydając wyrok, jedynie jego ukarano.
"Dlatego więc piszę niniejszą petycję,
By sumą kar wszystkich - mnie tylko karano,
Bo choćby mi przyszło postradać me życie -
Tak wolę - niż żyć, a mieć w sercu ranę"
Różański prośby nie wysłuchał. Po 10 miesiącach przesłuchań, 3 marca 1948 roku rozpoczął się proces tzw. "grupy Witolda". Oprócz Pileckiego na ławie oskarżonych zasiedli m.in. przyszły profesor filozofii Tadeusz Płużański (to on 40 lat później wywalczył anulowanie wyroku) oraz Maria Szelągowska. Komunistyczne media na żywo relacjonowały przesłuchania "zdrajców ludowej ojczyzny". Składowi sędziowskiemu przewodniczył pułkownik Jan Hryckowian, oskarżał znany z bezwzględności prokurator wojskowy major Czesław Łapiński. Obaj byli kiedyś oficerami Armii Krajowej. Po wojnie przeszli na stronę komunistycznej władzy. Mają na sumieniu wyroki śmierci na działaczach podziemia niepodległościowego. Udział obrońców z urzędu w rozprawie był symboliczny. Zastraszeni potakiwali oskarżeniom wytoczonym ich klientom.
Pilecki nie przyznał się do absurdalnych zarzutów. Ani do współpracy z wywiadem obcego mocarstwa, ani do planów likwidacji "mózgów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego". Nie potępił swoich dowódców z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, choć być może tym oświadczeniem uratowałby życie. Więzienie Mokotowskie zgotowało mu piekło na ziemi. Z relacji współwięźnia z Rakowieckiej, księdza Antoniego Czajkowskiego - "Badury" wiadomo, jak nieludzkim torturom poddawany był przed śmiercią. Do procesu starano się kamuflować jego stan, a po ogłoszeniu wyroku przestano już zachowywać pozory.
- Przyprowadzono go na mój proces dlatego, że miał pecha poznać mnie w Powstaniu Warszawskim. Patrzyłem z przerażeniem, jak składając zeznania, nie mógł unieść głowy wysoko - miał połamane żebra i wielki kłopot z utrzymaniem wyprostowanej postawy - wspomina ksiądz Czajkowski. Potem już nawet nie mówił. Na jednym z ostatnich widzeń z żoną, skatowany i obolały, z dłońmi o palcach pozbawionych paznokci, powiedział: "Ja już żyć dłużej nie mogę. Mnie wykończono. Oświęcim przy tym to była igraszka". On. ochotnik do Auschwitz, któremu świat zawdzięczał pierwsze raporty o Holocauście.
Niczym święty
Syn Pileckiego, Andrzej, szczególnie zapamiętał dzień ogłoszenia wyroku. Mieszkali jeszcze u dziadków w Ostrowi Mazowieckiej i mama jeździła na proces do Warszawy. Wróciła roztrzęsiona. Nie chciała nic mówić. Minęły lata, nim opowiedziała mu o tamtym dniu. Najbardziej zapamiętał to, co mówiła o dłoniach ojca, które chował pod rękawami. Nie chciał, by widziała pozrywane paznokcie.
Witold Pilecki spędził w więzieniu na Rakowieckie dokładnie rok. Dla więźniów legendą był już za życia. Opowieść o bohaterze, który dobrowolnie poszedł do Auschwitz, by wspierać uwięzionych kolegów i dać świadectwo nieludzkich zbrodni, krążyła od celi do celi. Ksiądz Jan Stępień - kapelan AK, późniejszy rektor warszawskiej ATK, wspominając pobyt na Rakowieckiej, pisał: "Wszyscy więźniowie uważali go za bohatera. Ci zaś, którzy go znali dłużej, wyrażali się o nim po prostu jak o świętym". Pilecki podczas pobytu w więzieniu nie rozstawał się ze wspomnianą książką "O naśladowaniu Chrystusa".
Ci, którym dane było zetknąć się z nim w mokotowskiej katowni, wspominają go pogrążonego w modlitwie lub rozmyślaniach.
Patriotyzm odziedziczony
Witold Pilecki przyszedł na świat w 1901 roku w Ołońcu. Jego ojciec Józef trafił na Syberię za udział w Powstaniu Styczniowym. Część rodowego majątku uległa wówczas konfiskacie.
Rodzina Witolda pochodziła z okolic Nowogrodu na Litwie. Pileccy wywodzili się ze szlacheckiego rodu herbu Leliwa, z którego pochodziła żona króla Władysława Jagiełły. Andrzej Pilecki - dziś 84-letni syn Witolda, przechowuje w szufladzie rodowy pierścień.
Tradycje niepodległościowe były w domu niezwykle silne. Z obawy przed rusyfikacją, Ludwika Pilecka zamieszkała z dziećmi w Wilnie. Witold jako 12-latek wstąpił do tajnego harcerstwa. Matka wpoiła mu miłość do nieistniejącej na mapie ojczyzny. W czasie zjazdów rodzinnych w domu Pileckich uczono dzieci ojczystej historii. Ludwika troszczyła się, by znały doskonale ojczysty język i literaturę. Gdy były młodsze, czytała im "Bajarza polskiego", później "Trylogię" Sienkiewicza. Witold cytował z pamięci jej długie fragmenty. Opowiadała o kolejnych rozbiorach Polski, o powstaniach narodowych. Dzieci wiedziały też, że na obrazie "Ucieczka" Artur Grottger umieścił ich dziadka stryjecznego Hipolita Osięcimskiego.
Witold chłonął te opowieści. Widział siebie jako niepokonanego żołnierza, drugiego Kmicica. Po zakończeniu I wojny światowej, na wieść o wycofywaniu się z Wilna Niemców i nadejściu bolszewików, był wśród harcerzy organizujących polskie oddziały samoobrony. Po zakończeniu walk trafił do Wojska Polskiego. Na szkołę brakowało czasu, bo wkrótce wybuchła wojna polsko-bolszewicka. 19-letni żołnierz Wileńskiej Kompanii Harcerskiej już wtedy wykazał się odwagą i brawurą. "Gdy padł rozkaz odwrotu, w zamieszaniu pozostawiono ośmiu śpiących żołnierzy z oddziału – opowiada Andrzej Pilecki. - Ojciec poszedł po nich na ochotnika. A wokoło podjazdy bolszewickie. Dzieciak był, a dał radę".
Było to jednak preludium tego, czego miał dokonać w przyszłości. Nim w 1921 roku mógł wreszcie zdać maturę, dwukrotnie zdobył Krzyż Walecznych. Ukończył kursy w szkole podchorążych. Ale miał też inne plany. Pisał wiersze i świetnie malował, podjął więc studia na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. Na naukę brakło jednak pieniędzy. Zrujnowana rodzinna posiadłość w Sukurczach potrzebowała gospodarza. Tak narodził się Pilecki – ziemianin. Jego fascynacją stały się przyroda i konie, zgłębiał wiedzę na temat uprawy ziemi i hodowli zwierząt.
Kraina szczęśliwości "Czorta"
Witold zamienił zrujnowane Sukurcze w przytulny dworek, okolony lipami. Do pełni szczęścia gospodarzowi brakowało tylko tych, z którymi by je dzielił. Witoldowi wpadła w oko Maria Ostrowska z sąsiedniej Ostrowi. W 1931 roku wzięli ślub. Po roku na świat przyszedł syn Andrzej, a w następnym córka Zosia.
Witold i Maria kochali się bardzo. On mówił o niej "Moja Maryś", a na ślubnych obrączkach kazał wygrawerować zdrobnienia, jakich używali. Na jego własnej widniał napis "Ryś" (od Maryś), ona miała wygrawerowane „Wit”- od Witolda. Obrączkę ojca Andrzej ma do dziś. To jedyna rzecz ze złota, która się zachowała, bo wszystko zabrała Armia Czerwona.
Zosia i Andrzej podkreślają, że krótki okres przedwojenny ukształtował świat ich wartości. Ojciec wpajał im szacunek dla każdej formy życia - od biedronki spacerującej po źdźble trawy, po życie drugiego człowieka i własne. W tej kolejności. Mówił: "życie każdego, nawet najmniejszego stworzonka, ma głęboko ukryty sens". Dla Witolda ważna była świadomość, że dzieci nie są safandułami. Może przeczuwał, że ich późniejsze życie nie będzie łatwe? Andrzej pamięta, jak ucząc go pływać, brodząc po rzece na koniu, zrzucił go z niego. - I to na głęboką wodę. Uważał, że pozbycie się strachu i umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji, kształtują charakter - tłumaczy.
O historii Polski mówiło się w domu z nabożeństwem. Był też zamknięty na klucz, owiany legendą pokój, w którym kiedyś pomieszkiwali uczestnicy Powstania Styczniowego. "Ojciec miał poczucie humoru, ale wymagał mówienia prawdy. Za próby mijania się z nią karał" – wspomina Andrzej Pilecki. - Nie bił nas, ale raz oberwałem. Za kłamstwo. Powód był błahy, chodziło o zasadę - wyjaśnia.
- Na śniadanie w domu zawsze była owsianka. Można było mniej nałożyć na talerz, ale trzeba było wszystko zjeść. Któregoś dnia zamiast zjeść całą porcję, jaką nałożyłem, gdy ojciec wyszedł, upchnąłem ją do… mysiej dziury. Gdy wrócił, zdziwił się, że tak szybko zniknęła z talerza. - Na pewno zjadłeś? – zapytał. Szedłem w zaparte. Wtedy podszedł do miejsca, gdzie ją upchnąłem i pokazał mi je. Dostałem pasem. Zapamiętałem to na całe życie. Nigdy więcej nie skłamałem. Nauczył nas, że trzeba mieć odwagę przyznać się do tego, co się zrobiło źle, nawet gdy można zostać skarconym. Nie karał po wyznaniu prawdy - mówi.
Pilecki jako gospodarz w Sukurczach wkrótce odmienił lokalne środowisko. Na zacofanych po zaborze rosyjskim ziemiach wprowadził nowoczesny system gospodarowania. Założył kółko rolnicze i spółdzielnię. Zajął się hodowlą nowych roślin. Podupadły majątek zaczął rozkwitać. Nie umniejszając wielkich czynów Pileckiego jako żołnierza, jego zasługi dla Kresów, są i w tej dziedzinie ogromne. Za swoją społeczną działalność odznaczony został w 1938 r. Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Ochotnik do Auschwitz
W sierpniu 1939 roku Witold został zmobilizowany. 7-letni wtedy Andrzej koniecznie chciał pożegnać szwadron Krakusów dowodzony przez ojca. Wspomina, że ojciec zeskoczył z konia i krzyknął: "Do widzenia, za 2 tygodnie się zobaczymy!”. Tyle miało im zająć odparcie Niemców.
Gdyby wojny toczyły z sobą pojedyncze oddziały, nie armie, ten dowodzony przez Pileckiego byłby zwycięzcą. Jako dowódca szwadronu kawalerii w kampanii wrześniowej, walczył nad Wisłą na Lubelszczyźnie. Pod jego dowództwem ułani zniszczyli 7 niemieckich czołgów i 2 nieuzbrojone samoloty, a on powtarzał, że to mało. Jego pluton był jednym z najdłużej stawiających opór. Później zaczął działalność w Tajnej Armii Polskiej.
W połowie 1940 roku, gdy kolejni, aresztowani przez Gestapo żołnierze trafiali do Auschwitz, przedstawił przełożonym szalony plan dotarcia do obozu. Zamierzał zdobyć informacje wywiadowcze o tym, co dzieje się za murami i zorganizować ruch oporu. Jego dowódca, major Jan Włodarkiewicz słuchał z niedowierzaniem, a gdy zrozumiał, że Pilecki naprawdę chce pójść do Auschwitz, wahał się, czy to zaakceptować. W końcu się zgodził. Pilecki otrzymał dokumenty na nazwisko Tomasza Serafińskiego, który podobno zginął na początku wojny.
19 września 1940 r. odwiedził szwagierkę Eleonorę Ostrowską w mieszkaniu przy alei Wojska Polskiego na warszawskim Żoliborzu. Nagle do drzwi zaczął się dobijać się dozorca domu.
- Jesteśmy otoczeni przez umundurowanych Niemców - krzyczał. Kiedy w drzwiach stanął niemiecki żołnierz, Witold ubrał się i poszedł z nim. Żegnając się ze szwagierką, zdążył szepnąć: "Zamelduj, że rozkaz wykonałem." Przyłączył się do 2 tysięcy mężczyzn schwytanych podczas łapanek. Załadowano ich do ciężarówek i zawieziono do koszar, a po dwóch dniach na Dworzec Zachodni. Wepchnięto do wagonów towarowych. Stłoczonym jak bydlęta nie dano jeść ani pić.
Pierwszej nocy w obozie Pileckiemu wydawało się, że trafił do zakładu dla obłąkanych. Do świata, który nie mógł być rzeczywistym. Pisał: "W tym miejscu kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zaczynałem coś, co było chyba gdzieś poza nią". Został numerem 4859.
Numer 4859
Wybierając mężczyzn do pracy, esesmani kierowali się nie tylko ich wyglądem i wiekiem, ale i umiejętnościami. Witold szybko zorientował się, że najchętniej pozbywali się inteligentów.
Z czasem odkrył, że "przywilejem" więźnia była co dzień możliwość wyboru komanda. Wszyscy rzucali się tam, gdzie praca była najmniej wyczerpująca. Pierwszego dnia Pilecki stanął w kolejce, która wiodła - jak się potem okazało - do pracy… przy krematorium. Więźniowie budowali je dla siebie.
Praca, nawet dla przyzwyczajonego do wysiłku fizycznego Witolda, okazała się mordercza. Z taczką napełnioną żwirem trzeba było posuwać się błyskawicznie. Co 15-20 kroków stał kapo z kijem i bił opóźniających się więźniów. "Tu konkurowały z sobą w walce o życie mięśnie, spryt i oczy. Sport, gimnastyka uprawiane kiedyś, oddały mi wielkie przysługi" - pisał później. Wielu inteligentów, którzy lata spędzili za biurkiem, nie radziło sobie. Wszyscy, którym brakło sił, byli bici i kopani. Tych, którym przydarzył się upadek, zabijano - drągiem albo butem.
Szybko jednak los się do niego uśmiechnął. Kapo o imieniu Otto, jedyny, który nie bił Polaków, wpadając na niego przypadkiem, rzucił:
- Jesteś może monterem pieców?
- Tak! Jestem monterem pieców - podchwycił Witold. – Najlepszym – dodał.
Otto miał przygotować majstrów do przestawienia pieców w mieszkaniu esesmana. Zmontował zespół z przypadkowej piątki na placu. Esesman mieszkający w domu z dala od obozu, uznał, że Witold jest głównym majstrem. Żaden z mężczyzn o budowie pieców nie miał pojęcia, więc on jak zwykle wziął to na siebie. Sam się dziwił, jak udało mu się rozebrać i postawić piec od nowa. "Człowiek w walce o życie może więcej, niż sam sądzi" - pisał. Gdy piątego dnia, po skończonej pracy, należało na próbę zapalić w piecu, na wszelki wypadek "zawieruszył się" gdzieś. Nie dowiedział się nigdy, czy piec dawał ciepło. Był już wówczas ogrodnikiem u samego komendanta.
Epizod z piecem, z dala od obozowego piekła, uświadomił mu, że nadal istnieje świat "gdzie ludzie żyją jak kiedyś". Nadal stawiają domki, uprawiają ogródki. Po pracy wracał do miejsca, gdzie każdy pretekst był dobry, by zabić. Miał uczucie, jakby na przemian trafiał raz do piekła, a potem na ziemię.
Listy do dzieci pisał nawet z Auschwitz. Zachował się niestety tylko jeden z nich. Oprócz wierszowanej lekcji dobrego zachowania, nakazującej słuchać mamy, narysował dwa huśtające się krasnale. Jeden miał czerwoną, a drugi niebieską czapeczkę. W domu mówiło się, że to list "proroczy". Krasnal z czerwoną czapeczką symbolizował Sowietów i był na górze, ten drugi, z niebieską na dole, oznaczał Niemców. Sugerował, że niebawem role się odwrócą i Niemcy zostaną pokonani przez Sowietów, co jak wiadomo nastąpiło, tyle że znacznie później.
Na razie jednak w nazistowskim obozie śmierci kaci doskonalili metody zabijania, a głód i choroby siały spustoszenie pośród więźniów.
Obozowa konspiracja
Odporność Witolda na ciężkie warunki życia brała się z samodyscypliny. Potrafił opanować szarpiący wnętrzności głód, gdy koledzy na widok pola kapusty rzucali się do jedzenia. Po napchaniu pustych żołądków surowymi warzywami większość cierpiała na biegunki. Esesmani wyprawiali ich wtedy z obozu… przez komin. To samo było z „posiłkami”, bo wszystkie były wstrętnymi płynami. Szybko dostrzegł zależność między ilością przyjmowanych płynów a obrzmiałymi ciałami wychudzonych więźniów. Postanowił przyjmować tylko jeden z posiłków - „niby zupę”. Trzymał się tej zasady, nawet gdy lurowata, gorąca kawa była jedyną metodą walki z zimnem. Większości nie stać było na podobne wyrzeczenia.
Brytyjski historyk Michael Foot w głośnej książce "Six Face of Courage" (Sześć oblicz odwagi), której jednym z bohaterów był Pilecki, pisze: "Cechowała go niedostępna przeciętnym ludziom twardość, tak brawurowa, że na pierwszy rzut oka wręcz absurdalna". Nazywa rotmistrza jednym z sześciu najodważniejszych ludzi na świecie, którzy walczyli w ruchu oporu podczas okupacji. A to, co wiedział o działalności Pileckiego, to znikoma część jego dokonań. Witold nie mógł w obozie po prostu umrzeć - poszedł tam przecież po to, by założyć obozową konspirację.
Swój plan wprowadzał w życie od pierwszych dni. Przez ponad 2,5 roku pobytu stworzył liczący około 1000 osób obozowy ruch oporu - Związek Organizacji Wojskowej (ZOW). Model pięcioosobowych zespołów, których członkowie nie znali się nawzajem, obmyślił, zanim tu trafił. Pierwszą, "górną piątkę" zakładał sam. Należeli do niej wyłącznie konspiratorzy z Tajnej Armii Polskiej. Członkowie „górnej” budowali następne grupy, a te kolejne. Każda rozwijała się samodzielnie i o swoim istnieniu nie wiedziały. Chodziło o to, by wpadka jednej nie pociągnęła następnej. W piątkach działali m.in. narciarz i artysta Bronisław Czech, (zmarł z wyczerpania w obozie w 1944 r.) i rzeźbiarz Xawery Dunikowski. Od początku tajna organizacja miała przede wszystkim pomóc przetrwać współwięźniom. Chodziło o podtrzymywanie ich na duchu przez dostarczanie wiadomości z zewnątrz. O dożywianie i przenoszenie do lżejszych prac.
Te lżejsze to były prace pod dachem, w miejscu suchym i ciepłym. Większość prac poza budynkiem kończyła się śmiercią z wycieńczenia.
Raport z Piekła i system kar
Przez cały czas Pilecki przekazywał meldunki dowództwu w stolicy. Najczęściej z pomocą więźniów – uciekinierów. Więcej szczegółów ujawnił jedynie w zaszyfrowanej części opublikowanego później raportu. Wkrótce przeorganizowano ZOW na wzór wojskowy. Chodziło o przygotowanie do podjęcia bezpośrednich działań zbrojnych przeciwko załodze SS. Pilecki do końca wierzył, że uda się doprowadzić do zbrojnego ataku wymierzonego przeciw oprawcom, z pomocą z zewnątrz. Dopiero po ucieczce z obozu miał się dowiedzieć, że plan nie zyskał aprobaty dowództwa AK. Uznano, iż jest nierealny, z uwagi na gigantyczną przewagę wroga. Sama załoga Auschwitz była złożona z 6 tys. esesmanów uzbrojonych po zęby.
Pierwsze sprawozdania Witolda o ludobójstwie w Auschwitz przesyłane były do dowództwa w Warszawie, a stamtąd na Zachód. W sumie powstały trzy raporty z Auschwitz. Pierwszym był tzw. „Raport W”, napisany wkrótce po ucieczce z obozu skrótowo, zawierający jedynie suche fakty oraz informacje. Drugim był "Teren S" dotyczący głównie działalności kapitana dr. Władysława Deringa oraz więziennego szpitala. Całość pracy wywiadowczej Pilecki zawarł w obszernym „Raporcie Witolda”. Powstał on po wojnie, we Włoszech, po zaciągnięciu się Rotmistrza do Armii Andersa.
Najbardziej wstrząsające fragmenty "Raportu Witolda" dotyczą metod wykańczania więźniów. Dokładniej "systemu kar" esesmanów. Funkcjonowały niczym najlepszy aparat do zabijania. Mimo że obóz stale się powiększał, liczba więźniów nie przekraczała 5 tysięcy. O to, by nie było tłoczno, dbano, pozbywając się najmniej wydajnych - kobiet, starców i dzieci. Przez komin. Istniały też wyrafinowane metody "wykańczania". Najlżejszą było bicie na stołku. Odbywało się na wspólnym apelu. Przygotowywany był "mebel egzekucyjny" - stołek z uchwytem na nogi i ręce. Dwóch esesmanów stawało obok niego i biło więźnia obozowymi pejczami. Po kilkunastu uderzeniach ciało „przeżynało się", tryskała krew. Dalsze razy przypominały tłuczenie siekanego mięsa.
Prawdziwą umieralnią były jednak tzw. "cele do stania". Jedna osoba stać mogła w niej swobodnie, tyle że wciskano do niej po czterech więźniów. Witold zapamiętał przypadek wręcz niemożliwy, gdy do trzech takich cel wciśnięto na noc…45 osób! Słychać było krzyki i kopanie w drzwi. Gdy rankiem otwarto cele, wysypało się z nich 21 trupów. Większość udusiła się, inni pozabijali nawzajem, walcząc o kawałek przestrzeni. Autorem najbardziej makabrycznych zbrodni, jakie Witold widział w obozie, był młody esesman. Pewnego dnia urządził widowisko z udziałem 4-osobowej rodziny. Najpierw zastrzelił ojca na oczach żony, po chwili zabił małą dziewczynkę, która trzymała się kurczowo ręki matki. Później wyrwał jej malutkie dziecko, które kobieta tuliła. Chwycił niemowlę za nogi i rozbił główkę o ścianę. Dopiero na końcu zabił oszalałą z bólu matkę.
"Raport Witolda" pełen jest równie wstrząsających opisów. W 1943 roku ukazały się „Raporty W” - pierwsze na świecie świadectwo dokumentujące Holocaust. Nim jednak zdołał przekazać do publikacji to, co widział z bliska, musiał najpierw wydobyć się z piekła, do którego dobrowolnie trafił.
Ucieczka z Auschwitz
W czerwcu 1942 roku miała miejsce najgłośniejsza ucieczka w historii Auschwitz. Eugeniusz Bendera i Kazimierz Piechowski, uciekając w przebraniu esesmanów samochodem marki Steyer należącym do komendanta obozu Rudolfa Hessa, wywieźli również meldunki konspiracyjne.
Pilecki możliwość ucieczki z obozu rozważać zaczął, dopiero gdy mimo nacisków na władze AK, nie dostał zgody na akcję zbrojną w Oświęcimiu. Ponadto zaczęły się wywózki więźniów do innych obozów, a on - Tomasz Serafiński, tutaj, w Auschwitz miał misję do spełnienia. Udał się więc na rozmowę do jednego z dowódców Komendy Głównej, więzionego w obozie. Ta rozmowa to dowód, że wszystko, czego dokonał, traktowane było w kategoriach rzeczy niemożliwych.
Witold oznajmił kapitanowi: "Jestem tu dwa lata i siedem miesięcy. Ostatnio nie dostaję żadnych dyspozycji. Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by było zaczynać od początku. Dalsze siedzenie tutaj nie ma sensu. Wychodzę". Kapitan popatrzył na niego zdumiony: "Rozumiem, lecz czy można kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia? - Można - usłyszał.
Dwa tygodnie później Witold i dwaj jego towarzysze – Edward Ciesielski i Jan Redzej - byli gotowi do ucieczki. Pilecki podkreślał, że jej głównym celem jest poinformowanie o zbrodniach. Świadom, iż za ucieczkę jednego więźnia karano śmiercią kolejnych, zorganizował ją tak, by winą obarczyć niemieckich nadzorców. W noc niedzieli wielkanocnej z 26 na 27 kwietnia 1943 roku, cała trójka otrzymała z magazynu odzieży cywilne ubrania. Ponadto 400 dolarów, klucz do drzwi piekarni, środek nasenny, preparat mylący psy i cyjanek potasu. Każdy z nich wiedział zbyt dużo, by trafić w ręce Niemców.
Tej nocy pracowali na nocną zmianę w piekarni poza obozem. Witold miał uśpić czujność pilnującego ich strażnika i zagłuszyć Jana, który za pomocą dorobionych kluczy, otwierał metalowe drzwi. Edward rozmontowywał łącze z dzwonkiem alarmowym. Po zasunięciu żelaznych sztab rzucili się do ucieczki. Nim za plecami usłyszeli serię strzałów, byli już na tyle daleko, że nie mogły ich dosięgnąć. Najpierw był bieg przez okoliczne pola i rowy, na przełaj. W deszczu dotarli do rzeki Soły, a potem do Wisły, przez którą przeprawili się znalezioną łódką. Los im sprzyjał. Ksiądz na plebanii w Alwerni nakarmił ich i dał przewodnika. Kiedy dotarli do Wiśnicza, na Witolda czekała nie lada niespodzianka. Na werandzie domku położonego wśród ogrodu siedział jakiś pan z małżonką i córkami.
- Jestem Tomasz Serafiński - przedstawił się nazwiskiem, którego używał w Oświęcimiu. Zdumienie na twarzy mężczyzny odebrało mu głos.
- Ja też jestem Serafiński. I też Tomasz - odrzekł. Miejsce, rok i dzień urodzenia również było identyczne. Mężczyzna zerwał się z miejsca:
- Jak to, panie?! To są moje dane! – zawołał. - Tak, to pana dane, lecz ja przeżyłem pod nimi znacznie więcej od pana. Siedziałem w Oświęcimiu przez dwa lata i siedem miesięcy, a teraz stamtąd uciekłem - spokojnie odpowiedział Witold. "Prawdziwy" Serafiński otworzył ramiona i uścisnął Pileckiego. Odc tego przypadkowego spotkania zaczęła się przyjaźń, która miała trwać do śmierci Witolda. Dowódcy Armii Krajowej, za działalność w obozie, awansowali go do stopnia rotmistrza.
Zwykły człowiek?
Andrzej Pilecki przyznaje, że miał w życiu taki moment, gdy zaczął szukać "rys" na tym „szlachetnym krysztale". W pamięci wszystkich, którzy go znali, Witold Pilecki zachował się bowiem jako ideał bez skazy. "No przecież ojciec był tylko człowiekiem, musiał mieć jakieś wady!" – myślał po cichu, przywołując wspomnienia. Ale nie znajdował niczego, co mógłby mu wytknąć.
Dziś uśmiecha się na myśl o zdarzeniu, które jak pamięta, poróżniło ojca z ukochaną Maryjką. Ten jeden raz Witold, jak "zwykły człowiek", wpadł w złość. "To błaha i śmieszna historia, ale zawsze" - opowiada. - Nasza mama potwornie bała się myszy i ojciec wiedział o tym. Gdy pewnego dnia odkryła, że w domu jakaś buszuje, wpuściła do niej kota, a ten szybko ją złapał. No i ojciec się zezłościł się, bo się potem okazało, że on tę mysz… dokarmiał przez cały czas. Nigdy potem ani przedtem nie widziałem, by się uniósł" – wspomina syn.
Opowiadając o ojcu, Andrzej Pilecki cytuje zdanie z książki Kampisa "O naśladowaniu Chrystusa". Książki, która jest kluczem do zrozumienia jego postawy życiowej. "Największą przeszkodą do osiągnięcia doskonałości jest miłość własna" - pisze Kampis. Witold z całą pewnością był od niej wolny. - Ojciec zawsze myślał o innych, nigdy o sobie. Nie patrzył na to, czy ludzie, którym pomaga są z prawicy, lewicy, czy to Polacy, Żydzi, Cyganie… interesowało go tylko to, że potrzebują pomocy. To było jego życiowe credo - mówi syn rotmistrza Pileckiego. Witold nie zastanawiał się też, czy to, co robi, jest niebezpieczne, przecież wtedy nie poszedłby na ochotnika do nazistowskiego obozu.
"Ze wszystkiego, co powiedziano i napisano o moim ojcu, najbardziej podoba mi się cytat umieszczony na jednym z pomników, jaki mu postawiono - w Grudziądzu. Napisano na nim: "Kochaj wszystkich, wszystkim służ". Ojciec przez całe swoje życie tak właśnie robił” - podkreśla Andrzej Pilecki.