Realizacja planów, o których premier Morawiecki wspomniał w exposé, wymagałaby szerokiego zaufania społecznego i współpracy ze strony elit, które Morawiecki świetnie zna. To wszystko zostało jednak zakwestionowane przez politykę Jarosława Kaczyńskiego w stosunku do sądów, mediów, przez retorykę używaną wobec tych elit, których Mateusz Morawiecki sam był częścią do chwili wyborów. Dla Magazynu TVN24 pisze politolog Rafał Matyja.
Na temat możliwych intencji, które przyświecały prezesowi PiS, gdy zdecydował się on na zmianę premiera, powiedziano wiele. Dzielą się one na dwie proste grupy. Po pierwsze Kaczyński nie mógł dłużej wytrzymać współpracy z Beatą Szydło jako premierem, coś w tej współpracy przestało funkcjonować, jakieś oczekiwania pozostały niespełnione. Zapadła zatem decyzja o zmianie motywowana relacjami personalnymi, a nie – jak się często przypuszcza – względami wizerunkowymi.
Druga grupa zakłada istnienie jakiegoś nowego planu politycznego. Warunkiem jego realizacji było powierzenie steru rządów Mateuszowi Morawieckiemu. Kaczyński po lipcowym kryzysie politycznym, spowodowanym wetem prezydenta co do ustaw reformujących sądownictwo, musiał nie tylko doprowadzić do nowego uregulowania relacji z prezydentem, ale także – do jakiegoś wyrazistego aktu potwierdzającego jego przywództwo. Mogła to być jakaś rekonstrukcja rządu, ale znacznie bardziej ostentacyjna była wymiana premiera.
Kim będzie nowy premier i jak będą wyglądały jego relacje z Nowogrodzką?
Scenariusz pierwszy zakłada niewygodną dla obu stron współpracę i finał w postaci konfliktu na wzór tego, w jakim znalazł się z Nowogrodzką prezydent Duda. Konfliktu naturalnego i wynikającego z odmienności ról i perspektyw, ale zapewne traktowanego przez Jarosława Kaczyńskiego jako wyraz braku lojalności.
Scenariusz drugi zakłada kontynuację modelu wicepremiera, tyle że o podniesionej prestiżowo randze. Wicepremiera, który koncentruje się na sprawach gospodarczych i nie ingeruje w politykę "partii" w obszarze wymiaru sprawiedliwości, obrony czy spraw wewnętrznych. Ten model byłby najwygodniejszy dla Kaczyńskiego i Morawieckiego, ale jeszcze bardziej niż rządy Beaty Szydło oparty na pozorach i dysfunkcjonalny z państwowego punktu widzenia.
Scenariusz trzeci dopuszcza możliwą próbę emancypacji, być może częściowo akceptowaną przez Nowogrodzką, ale skutkującą konfliktami. Nie należy wykluczać, że Jarosław Kaczyński jest gotów zdecydować się na bardziej podmiotowego premiera, któremu przekaże szerszy niż Beacie Szydło zakres władzy. To jednak będzie wymagało od Morawieckiego wykazania się talentami politycznymi.
Zaczyna się droga pod górkę
Do tej pory wicepremier Morawiecki takimi talentami wykazywać się nie musiał. Przez dwa lata korzystał z faktu, że uwaga opozycji skupiona była na innych sprawach niż polityka gospodarcza. Jego propozycje korzystały z taryfy ulgowej nawet w mediach, które starały się wyłuskać pozytywne aspekty działań rządu PiS.
Miał zatem unikalną szansę, żeby stworzyć własną wizję polityki gospodarczej, nieuzgadnianą w detalach z kimkolwiek w kierownictwie partii. Uzyskał swego rodzaju wyłączność na definiowanie strategicznych celów tej polityki.
W jego exposé pojawiły się myśli - w stosunku do tego, co mówili poprzedni premierzy - świeże, wskazujące na poszukiwania nowych okazji rozwojowych i pierwsze wyjście poza strategię naśladowania i "doganiania" rozwiniętego Zachodu. Ale wiele wskazuje, że za tą błyskotliwą konstatacją nie pójdzie równie ambitna polityka.
Pierwszy problem polega na tym, że wraz z objęciem funkcji premiera jego możliwości nie zwiększyły się, lecz uległy ograniczeniu. Stał się – podobnie jak wcześniej Beata Szydło – twarzą rządzącej ekipy, dobraną do odrobinę zmienionego wizerunku rządu. Ale stracił zarazem pewien atut względnej apolityczności. Zdolności przekonywania innych do tego, że nie ponosi pełnej odpowiedzialności za działania partii.
Drugi problem dotyczy tego, że taka ambitna polityka, o jakiej wspomniał Morawiecki w exposé, wymaga szerokiego zaufania społecznego i aktywnej współpracy ze strony elit – także tych, których polityczne sympatie są dalekie od partii rządzącej. Taką współpracę można było zbudować choćby wykorzystując znajomości, jakie posiadał sam Morawiecki w poprzednim okresie rządów PO i PSL. To wszystko zostało jednak zakwestionowane przez politykę Kaczyńskiego w stosunku do sądów, mediów, przez retorykę używaną wobec tych elit, których Mateusz Morawiecki sam był częścią do chwili wyborów. Po dwóch latach polityki nieufności nie sposób – zwłaszcza z pozycji odpowiadającego za całość polityki państwa premiera – przełamać ten sceptycyzm koncyliacyjną retoryką.
Wreszcie trzeci problem to demontaż kluczowych instytucji Trzeciej Rzeczpospolitej, w tym - co bardzo istotnych z punktu widzenia strategii rozwojowych – osłabianie pozycji samorządu terytorialnego. Nie powstają natomiast instytucje zdolne do formułowania i nadzorowania realizacji strategicznych celów rozwojowych.
Model władzy PiS polega na tym, by państwo i jego formalne instytucje nie stawiały oporu woli prezesa partii. Warto pamiętać, jak ostro reagował na pojawienie się pierwszego wyłomu w tym modelu – po lipcowych wetach prezydenta. Jego – zaczerpnięta jeszcze z prac Stanisława Ehrlicha – koncepcja ośrodków dyspozycji politycznej nie toleruje wymagającego jakichś negocjacji pluralizmu we własnym obozie. Premier nie jest po to, by mieć własne koncepcje.
Już od pierwszych chwil po wyborach Jarosław Kaczyński dawał wszystkim do zrozumienia, że premier jest narzędziem w rękach partii, a nawet wprost – prezesa partii. Jesienią 2015 roku po raz pierwszy skład rządu został ogłoszony nie jako decyzja Prezesa Rady Ministrów, ale jako wspólny komunikat premiera i prezesa "desygnującej partii". Zanim do tego doszło, premier Szydło musiała przejść przez czyściec niepewności co do jej ostatecznej nominacji, a niepewność ta podkreślała zależność od woli prezesa.
Dla wszystkich miało stać się jasne, że model rządów nie polega na delegowaniu obowiązków, ale na ręcznym sterowaniu całością. Delegowanie obowiązków oznaczałoby, że Beata Szydło jest w pełni samodzielnym premierem, a jedynie pewne kwestie strategiczne uzgadnia z prezesem partii. Oznaczałoby też, że co do zasady spotkania dotyczące tych kwestii odbywa Jarosław Kaczyński z Beatą Szydło i zajmującymi się daną kwestią ministrami.
Tymczasem obecny model rządów, uznawany przez prezesa PiS, zasadę delegacji odrzuca. Premier nie jest nawet pośrednikiem między rządem a partią. Kluczowe ustalenia zapadają przy ulicy Nowogrodzkiej, często bez udziału szefa rządu. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich stanowi jedynie pewien ośrodek formalnej koordynacji pracy resortów. Ten system polega na pełnej władzy personalnej i programowej prezesa PiS; maskowanej, gdy trzeba – jak w przypadku "desygnowania" Mateusza Morawieckiego i Beaty Szydło – decyzją Komitetu Politycznego PiS.
Zwróćmy uwagę, że przy Beacie Szydło nie powstał żaden zespół doradców z prawdziwego zdarzenia (pomijam specjalistów od public relations), choć miała go nawet uważana za słabego politycznie premiera Hanna Suchocka.
Teraz instytucjonalny rdzeń państwa pozostaje pusty i pasywny. I nie zmieni tego zapewne zawarta w exposé Morawieckiego zapowiedź utworzenia Centrum Analiz Strategicznych. Zwróćmy uwagę, że jest ona powtórzeniem obietnicy złożonej przy poprzedniej "rekonstrukcji", przeprowadzonej we wrześniu ubiegłego roku przez premier Szydło. Przyczyna, dla której nie powołano ani tego, ani innego ośrodka, była prosta – nikomu w KPRM rady w tym zakresie nie były potrzebne. Tak samo jak prezydent Duda nie potrzebował tak naprawdę Narodowej Rady Rozwoju, która – przypomnijmy także i tę zapowiedź – miała także służyć jako zaplecze eksperckie pani premier Szydło.
Na centrum władzy politycznej, którego wolą jest rekonstrukcja owego instytucjonalnego rdzenia, przyjdzie poczekać. Może nawet bardzo długo. Jego powstanie wymaga bowiem od polityków uznania, że jest taka część państwa, której nie wolno podporządkowywać logice walki z opozycją i budowaniu własnych wpływów w partii.