W środku nocy, gdy jej matka Dee Dee spała w sypialni, Gypsy wstała z wózka inwalidzkiego. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Nicholas Godejohn - jej chłopak - nareszcie mógł wejść do ich domu. Potem zamknęła się w łazience. Godejohn dźgnął Dee Dee śmiertelnie nożem 17 razy. - Gypsy, Gypsy, ratuj mnie, gdzie jesteś?! - zdążyła jeszcze zawołać. Córka zatkała uszy rękami.
- Ta suka nie żyje! – napisała Gypsy późnym wieczorem, 14 czerwca 2015 roku, na FB, na wspólnym - jej i matki koncie. Jej fejsbukowi znajomi najpierw podejrzewali, że ktoś po prostu je zhakował i dowcipkuje w niewybredny sposób. Z czasem zaroiło się jednak od pełnych niepokoju komentarzy. Wkrótce pojawił się kolejny nieszczędzący detali makabryczny wpis:
- Tak, zarżnąłem tę grubą sukę, ta ku…a wrzeszczała nieprawdopodobnie głośno. A potem pie...łem jej słodką, niewinną córkę.
Minęło kilka godzin od pojawienia się wpisu, nim do różowego niczym lukrowany tort domu, w którym ciężko chora Gypsy mieszkała wraz z mamą dotarła grupa sąsiadów. Niebawem, po interwencji znajomych, pojawiła się także policja.
Dee Dee Blanchard leżała martwa w pościeli na swoim łóżku, w kałuży krwi. 17 ran kłutych na jej plecach nie pozostawiało wątpliwości, że została zamordowana. Rozpoczęły się poszukiwania córki ofiary, o której wiadomo było, że porusza się na wózku, cierpi na białaczkę i epilepsję. Obawiano się, że ona także padła ofiarą mordu.
Policja znalazła ją – wraz z Nicholasem - dopiero dzień później w Wisconsin, w rodzinnej miejscowości chłopaka. Gypsy Blanchard była z całą pewnością żywa, a do tego, ku zdumieniu wszystkich, chodziła na własnych nogach. Mimo białej jak papier kredowy, wychudzonej twarzy i sterczących łopatek, zdradzających niedożywienie, była też całkiem zdrowa.
Gdy życie prześciga kino
Gypsy Rose Blanchard i Nicholas Godejohn poznali się w sieci - na chrześcijańskiej stronie randkowej w 2013 roku. Ona miała wówczas 22 lata, on był o rok młodszy. Ich znajomość ewoluowała (wpierw wirtualnie) w takim tempie, że po czterech dniach już byli "w związku". Ale "to" wydarzyło się, gdy Gypsy była już dorosła. Wcześniej przeszła 20-letnią gehennę, w którą wciąż trudno uwierzyć.
O tym, jak wyglądało jej życie i co działo się przez lata za drzwiami różowego domu, w którym mieszkała podziwiana za oddanie córce Dee Dee Blanchard, opowiada oparty na faktach serial "The Act" z brawurowymi kreacjami Patricii Arquette oraz młodziutkiej Joey King w roli Gypsy.
Opisywana szeroko w amerykańskich mediach, komentowana przez psychologów niecodzienna historia została opowiedziana z detalami we wstrząsającym dokumencie Erin Lee Carr "Kochana mamusia nie żyje". W dokumencie nakręconym w trakcie procesu zabójców Dee Dee. Prawie dwa lata po nim powstał serial, który właśnie oglądamy. Wbrew oczekiwaniom, mniej niż na kryminalnym aspekcie historii, skupia się na toksycznych relacjach matki i córki. Od początku przecież wiemy, kto zabił. Pytanie, jakie stawiają twórcy, brzmi: dlaczego?
- Gdyby ta historia zrodziła się w wyobraźni scenarzysty, uznano by, że autor "odleciał" i nikt nie podjąłby się realizacji – mówią autorzy serii. Życie przebija jednak najbardziej wyrafinowane, fikcyjne opowieści.
Wszystkie choroby świata
Gypsy Rose jest drobna, chuda i malutka. Mierzy zaledwie 150 cm wzrostu. Ma okrągłą, dziecinną twarz, ogromne brzydkie okulary i ogoloną na łyso głowę. Matka goli ją regularnie, bo włosy "i tak by wypadły, jak to przy raku" - białaczce, na którą ją leczy. Gypsy nosi więc peruki – najchętniej z jasnymi lokami. Podobnymi do tych, jakie miała Roszpunka z filmu Disneya, który uwielbia. Dziewczyna ma wysoki, niebywale piskliwy głos, który idealnie pasuje do jej dziecinnej buzi i sylwetki.
Taką Gypsy poznajemy w serialu "The Act", który cofa nas siedem lat, licząc od dnia zbrodni, czyli do 2008 roku. Matka z córką przeprowadzają się właśnie do różowego domu z rampą dla wózków inwalidzkich i wanną z hydromasażem, jaki wybudowała dla nich fundacja Habitat For Humanity, organizująca mieszkania dla bezdomnych. Kobiety straciły dom w Luizjanie po przejściu huraganu Katrina i tułały się po wynajętych mieszkaniach, nim fundacja postawiła go w Springfield, w Missouri. Wcześniej Gypsy została uhonorowana przez Oley Foundation tytułem Dziecka Roku, (za odwagę, z jaką znosi cierpienie), co przyniosło także wsparcie finansowe organizacji charytatywnych, na którym tak zależało Dee Dee.
Sama Gypsy długo nie wiedziała, ile naprawdę ma lat. Minęło sporo czasu, nim pewnej nocy znalazła swój akt urodzenia, który podobno "zginął wraz z wcześniejszą dokumentacją medyczną podczas huraganu". Brak dokumentacji pozwalał matce wmawiać kolejnym lekarzom nieprawdopodobną ilość chorób, na jakie cierpieć miała córka. Dee Dee pokazywała leki, jakie Gypsy przyjmowała od lat – na epilepsję, atrofię mięśni, astmę, no i na białaczkę.
Choroby dopadły Gypsy, gdy miała trzy miesiące. Dee Dee powiedziała wtedy lekarzom, że niemowlę ma problemy z oddychaniem. (Ojciec dziewczynki porzucił je krótko po urodzeniu Gypsy). Z wykształcenia była pielęgniarką, znała więc przebieg wielu chorób i była przeszkolona do opieki. Według obowiązującej wersji u dziecka zdiagnozowano bezdech senny - pierwszą z wielu dolegliwości przypisywanych jej potem. Przez całe życie musiała zakładać na noc aparat oddechowy.
Potem było tylko gorzej. - Pierwszą operacją, jaką pamiętam, było zainstalowanie gastrostomii, czyli wykonanie przetoki w żołądku i umieszczenie w niej rurki, przez którą byłam karmiona. Rurkę co pół roku zmieniano, a wtedy cierpiałam, bo robiono to bez znieczulenia – opowiada w dokumencie Gypsy.
- Jak Dee Dee przekonywała lekarzy do tych operacji? Nie mam pojęcia, jej zdolność manipulacji ludźmi musiała być niewiarygodna. Pytanie brzmi: dlaczego oni je wykonywali? – pyta szeryf Springfield, pokazując stertę teczek z dokumentacją. Ponoć gdy lekarz miał wątpliwości co do diagnozy, Dee Dee szła do kolejnego.
Matka podawała też Gypsy leki zwiotczające mięśnie, tak by nie mogła chodzić o własnych siłach. Posadziła ją na wózku inwalidzkim i wmówiła, że jest sparaliżowana od pasa w dół. Dziewczynka uwierzyła. W domu niecodzienny obrazek stanowiła szafa z lekami, którymi karmiła córkę. Przypominała dobrze wyposażoną aptekę. Gypsy łykała codziennie pełne miseczki rozgniecionych tabletek. Prócz tego dostawała pigułki na przeczyszczenie, przeciwlękowe, antydepresyjne, nasenne - słowem na wszystko.
- Wierzyłam, że mama chce dla mnie najlepiej i zna się na tym jako pielęgniarka. U lekarza o chorobach mówiła ona. Ja miałam pluszaki do zabawy. - Baw się - mówiła, nawet gdy miałam już 18 lat.
Dee Dee leczyła też ślinianki córki botoksem, następnie je usunęła. Z pomocą znieczulenia miejscowego sprawiała, że jej dziąsła drętwiały przed wizytami lekarskimi. Wtedy śliniła się najbardziej. Z czasem dziąsła zaczęły krwawić, wypadły z nich zęby. Z bezzębną buzią i ogoloną głową, na wózku, śliniąca się Gypsy wyglądała naprawdę na śmiertelnie chorą, budziła współczucie, jakiego potrzebowała Dee Dee. Później protetyk wykonał dla niej sztuczną szczękę, bo wstydziła się wychodzić z domu.
Zachowała się bogata dokumentacja, będąca dowodem tego, jak matka okłamywała lekarzy. Zakrywała wtedy uszy córce, by "nie robić jej przykrości", w rzeczywistości – by nie słyszała kolejnych kłamstw. Każdemu lekarzowi podawała inną historię chorób – u kardiologa mówiła, że wszyscy w rodzinie zmarli na zawał, u onkologa - że rak zabrał jej rodziców i dziadków. U neurologa przekonywała, że córka nie może chodzić od dziewięciu lat.
W końcu jakiś doświadczony lekarz zorientował się, że kłamie.
- Gdyby tak było, jej mięśnie nóg już by nie funkcjonowały. Tymczasem one działały normalnie - ocenił. Skontaktował się z poprzednim neurologiem Gypsy, który potwierdził, że nie cierpi ona na dystrofię mięśni. To był ten pierwszy raz, gdy lekarz napisał na karcie leczenia 18-latki: "Podejrzewam u matki przeniesioną chorobę Münchhausena". Na tym jednak się skończyło, nikt nie drążył sprawy.
Zespół Münchhausena na ostro
To, że wbrew słowom matki może jednak chodzić, Gypsy odkryła przypadkiem po upadku z wózka. Nadal jednak ze strachu udawała, że wierzy w paraliż. Potem upiła też łyk zakazanej coli, (według Dee Dee była uczulona na cukier i nie mogła go spożywać), a gdy nic się nie działo, sięgnęła po słodycze. Głodzona całymi dniami, nocami podjadała chowane w szufladach słodkości, o czym matka nic nie wiedziała.
Dee Dee opowiadała wszędzie, że córka jest opóźniona w rozwoju i że ma umysł 7-latki wskutek "ciężkiego, przedwczesnego porodu" (naprawdę urodziła się w terminie). Nie pozwoliła jej nawet chodzić do szkoły. Gypsy, pełna zapału do nauki, zakończyła więc edukację na drugiej klasie szkoły podstawowej. Z trudem czytała i pisała. Tę pierwsza umiejętność opanowała z czasem, ślęcząc nad "Harrym Potterem", lecz ukrywała to przed mamą. Pisać natomiast uczyła się nocami na Facebooku, gdy matka spała. Tam też poznawała nowych znajomych, w tym Nicholasa.
Internet z czasem stał się jej oknem na świat. Ale to stało się dopiero w 2013 roku, gdy za podkradane matce pieniądze kupiła sobie laptop. Używała go potem po kryjomu.
Dee Dee dążyła do tego, by córkę całkowicie od siebie uzależnić, by opiekować się nią i wzbudzać współczucie u innych. "To wielkie szczęście, że cię mam. Po to się urodziłam" – powtarzała publicznie, budząc uznanie otoczenia. - To typowe w przeniesionym zespole Münchhausena. Opiekun nim dotknięty wywołuje u dziecka objawy choroby, by otrzymać gratyfikację emocjonalną – współczucie, troskę otoczenia. To zarazem forma przemocy wobec dziecka - diagnozuje specjalista w tej dziedzinie dr Marc Feldman i dodaje: - U matki Gypsy choroba występowała w najostrzejszej postaci, jaką widziałem w życiu. Córka padła jej ofiarą.
Dee Dee, czyli Clauddine
O przeszłości Dee Dee w serialu "The Act" (póki co, a jesteśmy w połowie sezonu) wiemy niewiele. Więcej dowiadujemy się ze wspomnianego dokumentu "Kochana mamusia...". I wiele on wyjaśnia.
Dee Dee to nie było jej prawdziwe imię – urodziła się jako Clauddine Pitre. Blanchard to nazwisko po mężu. Dee Dee mianowała się po tym, jak rodzina zaczęła podejrzewać ją... o próbę otrucia macochy. Z ojcem Gypsy znali się krótko, gdy okazało się, że jest w ciąży. Onmiał 17 lat, ona 23, gdy brali ślub w rodzinnej Luizjanie. Nie było między nimi uczucia. - Uważałem, że jako ojciec dziecka powinienem ją poślubić, bo tak mnie na Południu wychowano. Interesowały ją mroczne sprawy. Mówiła o czarach, hodowała tarantulę – opowiada Rod Blanchard. Wytrzymał w tym związku rok. Poznał inną kobietę, z którą założył rodzinę i od ponad 20 lat jest szczęśliwym mężem i ojcem.
Po rozwodzie Dee Dee odcięła go od kontaktów z córką. W jej relacji był upadłym narkomanem, co znów było nieprawdą. Gypsy nie miała pojęcia, że ojciec wciąż dzwoni, pisze i regularnie przysyła alimenty – 1200 dolarów miesięcznie. Do tego prezenty świąteczne. Matka kłamała, że nie chce jej znać.
Rodzina Dee Dee mówi o niej wyłącznie źle. - Krzywdziła bliskich. Do tego była nałogowa oszustką – opowiada siostrzeniec. - Otwierała konta na nazwiska ojca i dziadka, używała fałszywych kart kredytowych, zaciągała długi, których nie spłacała. Była poszukiwana w rodzinnych stronach, więc po wyjeździe nie miała po co wracać.
Próby otrucia macochy jej nie udowodniono, ale rodzina jest przekonana, że to prawda. – Już jako dziecko była okropną osobą – mściwą, zawziętą. Próbowała mnie otruć, dosypując mi do jedzenia... środek ogrodniczy na chwasty – opowiada macocha Dee Dee. - Żona była tak zatruta, że przez dziewięć miesięcy nie ruszała się z łóżka. Lekarze sądzili, że nie wyjdzie już z tego – dorzuca ojciec. Chce powiedzieć coś miłego o córce, więc rzuca: Jako dziecko była słodka. Miga zdjęcie. Ciemnowłosa, ładna dziewczynka o szerokim uśmiechu. Ale zaraz wyznaje, iż niewykluczone, że przyczyniła się do śmierci własnej matki. Oficjalnie się nią opiekowała, w rzeczywistości - głodziła, odpuściła higienę, co było szokujące w przypadku pielęgniarki.
- Nie płakałem na wiadomość o jej śmierci. Gdy usłyszałem, że Dee Dee została zamordowana, od razu pomyślałem, że zrobiła to Gypsy, bo pewnie nie dawała jej żyć – mówi siostrzeniec.
I znów 18. urodziny
Choć Dee Dee nieustannie zmieniała datę urodzenia córki, nawet "odmładzaną" wiecznie dziewczynę musiała dosięgnąć dorosłość. W serialu "The Act" widzimy przejmującą scenę, w której Gypsy świętuje 18. urodziny. W rzeczywistości ma już 22 lata, choć ogolona i głodzona latami, wygląda na 13, 14.
- Znowu mam 18. urodziny? - pyta ze smutkiem, skulona na wózku na widok urodzinowych czapeczek, które przynosi mama.
- Ależ kochanie, pomylili się w dokumentach, dlatego znów je obchodzimy – rzuciła Dee Dee. To był okres, gdy Gypsy nawiązała już kontakt z ojcem. Gdy zadzwonił w dniu, w którym naprawdę kończyła 18 lat, matka błagała go, by nie wspominał o jej prawdziwym wieku. - Ona myśli, że ma 14 – oznajmiła, kładąc to na karb jej "umysłowego opóźnienia".
Oficjalna osiemnastka to był też moment, kiedy Gypsy, pod wpływem sąsiadki, odkryła chrześcijański portal randkowy. Od dłuższego czasu matka histeryzowała, gdy widziała, że córka przygląda się spotkanym mężczyznom, a niektórzy, co normalne, robią na niej wrażenie.
W serialu jest scena, w której obie oglądają "Zmierzch", a w momencie namiętnego pocałunku Dee Dee zakrywa rękami oczy 22-letniej córce. Praw natury nie da się jednak zmienić. Gypsy marzyła o księciu z bajki, który porwie ją od mamy. Jej ukochanym filmem była Disneyowska adaptacja baśni braci Grimm "Zaplątani", opowiadającą historię więzionej w wieży pięknej Roszpunki, którą ratuje ów książę. W finale Gertruda ginie, a dziewczyna łączy się z ukochanym. Chciała tego samego.
Pewnej nocy włożyła perukę, zrobiła sobie zdjęcie i założyła konto na portalu randkowym. Natychmiast poznała Godejohna, który twierdzi, że zakochał się, gdy tylko zobaczył jej profil. Wiedział, że jest chora, ale nie przeszkadzało mu to. Po czterech dniach znajomości byli "w związku" i rozmawiali przez "kamerki".
Wkrótce, niestety, Gypsy zasnęła nad laptopem, a Dee Dee odkryła jej tajemnicę. Przeczytała też rozmowy z Nicholasem, wówczas już pełne seksu. Wzięła komputer i na oczach córki roztrzaskała go młotkiem. – Kupię następny! – woła w filmie dziewczyna. - Wtedy tym samym młotkiem roztrzaskam ci palce! – krzyczy matka.
- Zbiła mnie za to wieszakiem - wspomina Gypsy. - Robiła to często. Gdy chodziłyśmy do znajomych i mówiłam coś nie po jej myśli, szczypała mnie w rękę. To był znak, że mam siedzieć cicho, a ona będzie mówić.
- W przeniesionym zespole Münchhausena chodzi też o dominację nad ofiarą - tłumaczy psycholog. Matka tłamsiła Gypsy tak, że ta musiała porzucić pomysł ucieczki. A co najgorsze - przekonała prawnika do jej rzekomej niepoczytalności. Nikt nie dałby wiary słowom Gypsy, gdyby poszła na policję.
Przed dziewczyną zatrzasnęły się wszystkie drzwi.
Jesteś gotów zabić moją matkę?
Wirtualna znajomość z Nickiem nie skończyła się wraz ze zniszczeniem komputera. Internet był też w komórce. Po czterech miesiącach Gypsy pytała, czy to źle, że myśli o ślubie i zaręczynach. A Nick odpisywał: Nie, kochanie, to jest miłość.
Gipsy pierwszy raz w życiu była zakochana, a miłość znała tylko z bajek. Ale znów miała pecha. Nie wiedziała o psychicznych zaburzeniach Nicka – o jego schizofrenicznej osobowości (choć mówił, że czasem zmienia się w wampira!), potwierdzonym spektrum autyzmu, wreszcie o zatargach z prawem – w tym aresztowaniu za publiczną masturbację. Wierzyła, że poznała swojego księcia, który ją ocali.
Do spotkania twarzą w twarz doszło po kilku miesiącach. Wcześniej Gypsy wyznała, że może chodzić o własnych siłach, ale mama straszy ją, że to dla niej niebezpieczne. Postanowiła wykorzystać wyjście z mamą do kina na... adaptację "Kopciuszka", by spotkać się z Nickiem w... damskiej toalecie. Wyznała mu, że chce seksu, bo go jeszcze nie poznała. Uprawiali go tego dnia.
W kinie było tylko ich troje. Gypsy miała nadzieję, że Dee Dee porozmawia z Nickiem, ale ona zabroniła jej widywać się z nim. – Znienawidziła go, uznała za dziwaka, bo chodził na filmy dla dzieci - opowiada.
Od tej pory myśl o uwolnieniu się od matki zmieniła się w plany pozbycia się jej. Próbowała już kiedyś ucieczki - do mężczyzny, z którym umawiała się z pomocą Facebooka. Wtedy matka znalazła ją po czterech godzinach. Zawiozła do domu, przykuła do łóżka i zniszczyła telefon. Potrzebna była inna strategia. Wówczas zaczęło się planowanie zabójstwa. Gypsy nazwała je planem B. Zastanawiała się nad zajściem w ciążę – wydawało jej się, że wtedy matka będzie musiała zaakceptować Nicka w jej życiu. - Nie nienawidziłam mamy, ale chciałam, by umarła. Marzyłam, by to się samo stało – przyznała później w telewizyjnej rozmowie z psychologiem Phillipem McGraw w programie "Dr. Phil".
- Jak bardzo chcesz być ze mną? - zapytała któregoś dnia Nicholasa. - Bardzo. Chcę się z tobą ożenić. Zaryzykuję wszystko dla wspólnego życia - odpowiedział.
- Tak bardzo, że jesteś gotów zabić moją mamę? - spytała wtedy Gypsy. Nick na początku przestraszył się, ale powiedziała mu, że to jedyny sposób, by mogli być razem.
13 czerwca 2015 roku w środku nocy, jak zwykle gdy matka spała, Gypsy wstała z wózka inwalidzkiego. Otworzyła drzwi, by Godejohn wszedł do domu. Dee Dee Blanchard spała mocno. Chłopak dźgnął ją śmiertelnie nożem aż 17 razy. Jej córka słuchała z łazienki krzyku matki. Zatkała uszy rękami.
Później pojechali do Wisconsin, do domu rodziców Nicka. Z zeznań wynika, że zachowywali się zupełnie normalnie. Wedle ich relacji Dee Dee wyrzuciła Gypsy z domu, bo odkryła jej związek z Nickiem.
Następnego dnia odnalazła ich policja i oskarżyła o morderstwo.
Gdy ofiara jest sprawcą
Więzienie w Missouri przypomina szpital wojskowy. Gypsy w pasiaku i kajdankach odpowiada na pytania śledczego. Dee Dee zaskoczyłoby jej bogate słownictwo. Jest bystra, w jej lekko zezujących oczach nie ma już strachu. Reżyserka nagrywa wszystkie rozmowy.
- Jestem niewinna, nie zabiłam mamy – Gypsy upiera się przy swojej wersji.
Potem się łamie.
- Poprosiłam go, żeby zabił matkę. Ale nie trzymałam pistoletu przy jego głowie i nie zmuszałam go do tego - broni się dziewczyna. Z każdym dniem rozumie jednak więcej. Wkrótce przyznaje się do planowania zbrodni i namówienia do niej Nicholasa. Twierdzi, że nie wierzyła jednak, iż on to zrobi.
- To najbardziej niezwykła sprawa sądowa od dekad – podkreślają prokuratorzy, dodając, że nic nie jest w niej takie, jak może się z pozoru wydawać. Początkowo chcieli parę oskarżyć o morderstwo pierwszego stopnia. Pozwala to - wedle prawa stanu Missouri - wnioskować o karę śmierci. Prokurator jednak o niej nie myślał. Pozostało dożywocie. Gdy na jaw wyszły kolejne przerażające fakty - dokumentacja medyczna Gypsy z Luizjany i zeznania otoczenia, oskarżyciele zmienili klasyfikację czynu: wnieśli o proces za morderstwo drugiego stopnia. Na Gypsy spoglądali ze współczuciem, nie jak na winowajczynię. Była przy tym tak mała i niedożywiona, że w ciągu roku przybrała potem na wadze 10 kilogramów, podczas gdy inni na więziennym wikcie chudli.
Zdaniem psychiatry przez ćwierć wieku izolowania od ludzi Gypsy cierpi na pewien stopień socjopatii. Dowodzi tego opublikowanie wiadomości o zbrodni na Facebooku. Jaki morderca robi coś podobnego? - Ma zachwiany system wartości i kłopoty z odróżnieniem dobra od zła. Jest winna współudziału w morderstwie, które zaplanowała, ale sama była mordowana przez większość życia – mówi McGraw.
Dlatego wyrok, jaki zapadł, jest niski w zestawieniu z kalibrem przestępstwa. Po odsiedzeniu ośmiu i pół roku z zasądzonych 10 lat więzienia, Gypsy będzie mogła ubiegać się o wcześniejsze zwolnienie.
W więzieniu pracuje i uczy się. Po wyjściu chce iść na studia i założyć rodzinę. - Wiem, że to dziwnie brzmi, ale mimo wszystko jestem szczęśliwsza niż wcześniej z mamą - wyznała reżyserce, która stała się jej mentorką. - Gdybym miała wybór: zostać w więzieniu albo z powrotem z mamą, wybrałabym więzienie. Nie jestem wolna, ale uwolniłam się od przemocy, kolejnych operacji i bólu. No i najadam się do syta - stwierdza.
Godejohna spotkał znacznie surowszy zarzut, bo to on zabił Dee Dee. Proces ciągnął się aż do lutego tego roku. Ostatecznie został uznany winnym morderstwa pierwszego stopnia i skazany na dożywocie, bez możliwości skrócenia kary.
Epilog
Minęło sporo czasu, nim do mieszkańców Springfield dotarło, co się stało się i kim była "najlepsza z matek", jak nazywali Dee Dee Blanchard. Odkrycie, że Gypsy porusza się samodzielnie, a "śmiertelne" choroby to kłamstwo, było szokiem dla wspierających je sąsiadów. Oskarżenie o współudział w zabiciu matki sprawiło, że to ją uznano winną całej mistyfikacji. Wraz z kolejnymi informacjami ze śledztwa rozczarowanie przeszło jednak w ogromne współczucie.
Najbliżsi sąsiedzi, poznawszy historię kobiet, nie żałowali Dee Dee, choć ich uczucia względem niej i tak były cieplejsze niż w przypadku najbliższej rodziny.
Ta wykazała kompletny brak żalu z powodu okoliczności jej śmierci. W dokumencie Carr ojciec Dee Dee i i jego żona zgadzają się, że "dostała to, na co zasłużyła". Rodzeństwo Dee Dee nie wymawia nawet jej imienia. Pogrzebu nie było w ogóle, bo nikt z rodziny nie chciał za niego zapłacić. Zmuszeni byli jednak odebrać jej prochy.
Nie wiedząc, co z nimi zrobić, ojciec i macocha spuścili je w toalecie.