Polscy piłkarze jadą na mundial do Rosji. Swoją grupę eliminacyjną wygrali, ale awans wbrew pozorom nie przyszedł im łatwo. Po drodze przydarzyło się lanie od Duńczyków, ale jednak się udało. Polska pierwszy raz od 12 lat zagra w mistrzostwach świata.
To był udany rok dla Polaków. Osiem meczów, pięć zwycięstw, dwie porażki i remis. Najważniejsze zadanie wykonali – awansowali na mistrzostwa. Zaczęli od sprowadzenia na ziemię Czarnogórców na ich trudnym terenie. W tym niewielkim, górzystym kraju na Bałkanach liczono, że ich piłkarze, wygrają i przeskoczą nas w tabeli, ale się przeliczono. Dostali gola od Roberta Lewandowskiego, a na koniec od Łukasza Piszczka i skończyło się na 2:1 dla Polski. Mieliśmy sześć punktów przewagi nad właśnie co ogranymi i wręcz autostradę do mundialu.
Później był popis z Rumunią w Warszawie. 3:1 i wszystkie trzy gole Lewandowskiego. Obowiązkowe chapeau bas dla Roberta, który wszem i wobec ogłosił, jak potężny ma apetyt na koronę króla strzelców całych eliminacji. Podczas spacerku w Erywaniu z Armenią (6:1 dla Polaków) dorzucił kolejnego hat-tricka, stając się przy okazji najlepszym strzelcem w historii reprezentacji. Miał 50 bramek i za plecami najlepszego dotąd Włodzimierza Lubańskiego. Gola numer 51 w kadrze strzelił na koniec eliminacji, w prawdziwej wymianie ognia z Czarnogórą w Warszawie. Polacy długo prowadzili 2:0, ale zamiast zadać decydujący cios stracili czujność i w pięć minut roztrwonili zaliczkę. Wtedy zdenerwowany Robert musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Udało się. Nasi piłkarze wygrali 4:2 i awansowali na mistrzostwa, a on, z 16 golami na koncie, został królem strzelców europejskiej drogi do Rosji. O jednego wyprzedził Ronaldo.
Po przyklepaniu awansu była wielka radość w szatni, piłkarzom osobiście gratulował prezydent Andrzej Duda. Reprezentanci włożyli na siebie koszulki z hasłem "Polska dawaj! 2018". Misję wykonali, myślami byli przy następnym roku i turnieju w Rosji. Tyle że ta maszyna nie jest doskonała. W paru momentach nawaliła. Jest zatem co poprawiać.
Dziurawa obrona i krótka ławka
Przede wszystkim grę w obronie. W dziesięciu eliminacyjnych meczach kadra Adama Nawałki straciła 14 bramek, czyli średnio grubo ponad jedną na mecz. Gorsi pod tym względem w grupie byli tylko robiący za chłopców do bicia w grupie E Ormianie i Kazachowie.
Najdotkliwiej polskie braki wypunktowali Duńczycy. Zdemolowali naszych piłkarzy 4:0, a powinni wyżej. To była najwyższa porażka za kadencji obecnego selekcjonera. Skończyła się seria 13 meczów bez porażki. Do tamtego wieczoru Polacy przegrywali najwyżej dwoma bramkami, a w Kopenhadze dostali srogą lekcję. Zawiedli wszyscy. Obrońcy, pomocnicy, a Lewandowskiemu przyszło toczyć pojedynki pod duńską bramką jeden na dwóch, a nawet mając trzech rywali naprzeciwko siebie.
Może wszyscy za wcześnie uwierzyli, że są na mistrzostwach? – Zabrakło wszystkiego, nic nie funkcjonowało. Nie było walki, ambicji i pomysłu na grę – nie oszczędził siebie i kolegów rozgoryczony kapitan.
To nie ostatni raz, gdy Lewandowski rugał resztę w szatni. - Uśpiliśmy się swoją grą. Nie chcieliśmy atakować, a jak nie atakujesz, to prosisz się o to, żeby dostać bramkę – wytykał błędy po październikowym dreszczowcu z Czarnogórą w Warszawie.
Pół roku przed mistrzostwami niepokojów jest więcej. Nawałce brakuje wartościowych zmienników. Selekcjoner gorączkowo szukał ich w dwóch ostatnich meczach roku, towarzyskich testach z Urugwajem i Meksykiem. Sprawdziany wypadły blado (0:0 i 0:1). Przestawienie zespołu na grę trzema obrońcami raczej nie wypaliło. Przydałby się drugi Glik, kolejny Grosicki, a wypatrywać kopii Lewandowskiego pewnie nigdy nie przestaniemy.
Lód na głowę
Od 1 grudnia znamy grupowych rywali w rosyjskim turnieju. Według powszechnej opinii sprzyjało nam szczęście. Nie trafiliśmy, a przecież mogliśmy, na Hiszpanię, Serbię czy Anglię.
Kto oczami wyobraźni widzi już ludzi Nawałki w meczu o finał, temu proponuję lód na głowę i przypominam, jak skończyła reprezentacja Jerzego Engela, gdy w 2002 roku udała się na mundial w Korei Południowej i Japonii. Tamci piłkarze też wygrali swoją grupę eliminacyjną, a na finałowy turniej jechali "po puchar", o czym buńczucznie zapewniał sam selekcjoner. Za chwilę, po dwóch pierwszych meczach, był wstyd i brutalne oswojenie z rzeczywistością. Dudek, Hajto i Kałużny wracali do Polski z podkulonymi ogonami.
Ani Kolumbia, ani Senegal, ani również Japonia, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć w grupie H, nie są chłopcami do bicia. Niech przemówią liczby: tylko dwóch Senegalczyków Mane i Balde kosztowało ponad 70 mln euro, jeszcze więcej Real zapłacił swego czasu za Kolumbijczyka Jamesa Rodrigueza, a Japończycy od 1998 roku grali na wszystkich mundialach.
Oni nam zazdroszczą
My możemy wybrzydzać i psioczyć na niedoskonałości w grze naszych zawodników, ale co mają powiedzieć Włosi? Dla Italii drzwi do mundialu okazały się za wąskie. To największa niespodzianka eliminacji. Zabraknie ich na mistrzostwach świata pierwszy raz od 1958 roku. To musi boleć.
Do włoskiej katastrofy rękę przyłożyli Szwedzi, którzy okazali się mocniejsi w barażu, swego rodzaju dogrywce dla zespołów z drugich miejsc w grupach eliminacyjnych. We Włoszech ruszyła lawina. Zmiotła selekcjonera, a także pół reprezentacji, bo zrozpaczeni niepowodzeniem piłkarze kończyli z kadrą jeden po drugim. "To największe upokorzenie włoskiej piłki w jej historii" – skomentował dziennik "Corriere dello Sport". "Prawda boli, ale zasłużyliśmy na to" – rozpaczał z kolei "Tuttosport".
Na ziemi Putina zabraknie również mistrzów Ameryki Południowej Chilijczyków, mistrzów Afryki Kameruńczyków, półfinalistów ostatniego Euro Walijczyków czy gnębionych przez głębszy kryzys Holendrów, którym przeszła koło nosa druga wielka impreza z rzędu. Przecież na Euro 2016 też się nie zabrali.
Dopiero przeglądając listę wielkich nieobecnych, docenia się robotę wykonaną przez ludzi Nawałki. Polska zagra na mundialu pierwszy raz od 12 lat. Pozostaje cieszyć się z awansu i modlić o zdrowie Lewandowskiego w czerwcu i lipcu.
Tomasz Wiśniowski