Po latach ciszy i udawania, że problemu nie ma, dzika reprywatyzacja staje się w Warszawie jednym z głównych tematów. Lawina rusza. Ponad 20 osób zostaje zatrzymanych przez Centralne Biuro Antykorupcyjne i trafia do aresztu z prokuratorskimi zarzutami. Pracę zaczyna komisja weryfikacyjna do spraw reprywatyzacji, która w pół roku sprawdza 15 adresów i uchyla 12 decyzji. Lokatorzy w końcu mogą czuć się bezpieczni?
Reprywatyzacyjne trzęsienie ziemi zaczęło w warszawskim Ratuszu w połowie 2016 roku. Wtedy bowiem dowiedziono, że warta ponad 160 milionów złotych działka w samym sercu stolicy została zwrócona niesłusznie. Urzędnicy przekazali ją w 2012 roku w prywatne ręce, choć dawnym właścicielom władze PRL wypłaciły za nią pieniądze w latach 50., przez co w wolnej Polsce o żadnej reprywatyzacji nie powinno być już mowy.
Szybko okazało się jednak, że słynna Chmielna 70 (pod takim adresem przed wojną widniała wspomniana nieruchomość, dziś to plac Defilad), to jedynie wierzchołek góry lodowej, pod którym kryje się mnóstwo innych, przemilczanych przez lata problemów.
Superkomisja
Jednym ze skutków afery ze słynną działką w tle było powołanie komisji weryfikacyjnej, mającej wyprostować nieprawidłowości przy reprywatyzacji stołecznych nieruchomości. Miał to być superorgan o uprawnieniach większych niż sejmowe komisje śledcze. Pomysł pojawił się w końcówce 2016 roku, a jego realizacja nastąpiła już w 2017.
Komisję w marcu powołał Sejm za pomocą ustawy, pod którą w kwietniu podpisał się prezydent Andrzej Duda. Przewodniczącym komisji został jej pomysłodawca - wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. Poza nim w skład zespołu weszło czterech innych przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości i po jednym z pozostałych klubów parlamentarnych.
Oprócz członków komisji powoływanych przez parlament ważnym jej elementem miała być Rada Społeczna złożona z przedstawicieli lokatorów. To oni bowiem przez lata starali się rozwikłać reprywatyzacyjne nieprawidłowości w czasach, kiedy nie interesowały się nimi władze miasta ani państwa. W zespole Jakiego Rada miała służyć jako ciało opiniodawczo-doradcze, ale bez możliwości realnego podejmowania decyzji.
Komisja weryfikacyjna od początku budziła emocje. Dla Prawa i Sprawiedliwości miała być "próbą podniesienia państwa z kolan", organem rozliczającym mafię reprywatyzacyjną i przywracającym poczucie bezpieczeństwa lokatorom. Z kolei władze warszawskiego Ratusza i politycy Platformy Obywatelskiej opisywali ją jako teatr polityczny, mający na celu wyłącznie upokorzenie prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Mimo to nie zrezygnowali z członkostwa w komisji - PO reprezentuje w niej poseł Robert Kropiwnicki.
Przedstawiciele Platformy krytykowali jednak - po pierwsze - nadreprezentację działaczy PiS w składzie komisji weryfikacyjnej (pięć na dziewięć osób), co umożliwiało przegłosowanie każdego wniosku. Po drugie - szeroki wachlarz jej uprawnień.
Komisja może przede wszystkim uchylać decyzje reprywatyzacyjne, jeśli uzna, że zostały wydane z naruszeniem prawa. Wówczas takie nieruchomości mogą wrócić do miasta (poprzez dokonanie odpowiedniego wpisu w księdze wieczystej), chyba że zostały już sprzedane osobie trzeciej w tzw. "dobrej wierze". Wtedy zamiast zwrotu nieruchomości jest zwrot pieniędzy. Odszkodowanie za bezprawne wzbogacenie musi zapłacić ten, kto odzyskał nieruchomość od miasta. Po drugie, komisja ma prawo również uchylić decyzję reprywatyzacyjną i przekazać sprawę do ponownego rozpatrzenia organowi, który ją wydał.
Zespół obraduje na posiedzeniach niejawnych i jawnych. Ma prawo nakładać kary, jeśli ktoś został wezwany na przesłuchanie, a nie przyszedł. Grzywny wynoszą obecnie do trzech tysięcy złotych, ale już wiadomo, że w 2018 roku mają być znacznie wyższe.
Tyle teorii. Jak działanie komisji Jakiego wyglądało w praktyce?
Pierwszy świadek i już gorąco
Komisja przeprowadziła w 2017 roku 13 jawnych posiedzeń, na których zajęła się zwrotem 15 nieruchomości. Warto przypomnieć cztery z nich, które miały charakter szczególny i były wyjątkowo wyczekiwane przez opinię publiczną.
To przede wszystkim pierwsze otwarte spotkanie komisji przeprowadzone pod koniec czerwca. Nikt nie wiedział do końca, czego się spodziewać: w jaki sposób będą wyglądać przesłuchania, jak w nowej roli poradzi sobie wiceminister Jaki, jacy świadkowie przyjdą i w końcu - czy pojawi się ktoś z przedstawicieli warszawskiego Ratusza.
Komisja zajmowała się wówczas zwrotem nieruchomości na ulicy Twardej w Śródmieściu. Przez lata funkcjonowało tam elitarne dwujęzyczne gimnazjum. Jego uczniowie w 2016 roku musieli jednak opuścić budynek, bo okazało się, że do gruntu, na którym stoi, są roszczenia. Ich właścicielem był znany biznesmen Maciej M. (ma prokuratorskie zarzuty, dlatego nie podajemy jego pełnego nazwiska).
Już pierwszy świadek zaskoczył wszystkich otwartością swoich zeznań. Krzysztof Śledziewski, były urzędnik warszawskiego Ratusza, przyznał wprost, że "w Warszawie działa kilka grup, które z reprywatyzacji zrobiły sobie biznes", a jego przełożeni - w tym sama prezydent - doskonale o tym wiedzieli. Bez skrupułów opowiadał o kulisach działania nieistniejącego już miejskiego Biura Gospodarki Nieruchomościami. Mało tego, zarzucał Hannie Gronkiewicz-Waltz, że starała się wpływać na decyzje reprywatyzacyjne.
Śledziewski to urzędnik, którego w sierpniu 2016 roku prezydent Warszawy obarczyła odpowiedzialnością za niesłuszny zwrot wspomnianej na początku Chmielnej 70 i w ogniu afery reprywatyzacyjnej zwolniła z Ratusza. Do dziś toczy się w tej sprawie proces w sądzie pracy, bo urzędnik nie zgodził się z dyscyplinarką.
Hanna Gronkiewicz-Waltz - po przesłuchaniu Śledziewskiego - zarzuciła mu kłamstwo i przekonywała, że nigdy nie ingerowała w decyzje zwrotowe. Tłumaczyła się jednak nie osobiście, ale za pomocą mediów społecznościowych. Na posiedzenie komisji nie przyszła bowiem ani ona, ani żaden inny przedstawiciel urzędu miasta. W konsekwencji Gronkiewicz-Waltz została ukarana grzywną trzech tysięcy złotych. Była to pierwsza kara dla prezydent, ale - jak się z czasem okazało - wcale nie ostatnia.
Wstrząsające zeznania lokatorów
Kolejne posiedzenie, na które wielu oczekiwało ze szczególnym zainteresowaniem, dotyczyło zwrotu kamienicy przy ulicy Poznańskiej 14, również w Śródmieściu. Była to pierwsza sprawa dotycząca budynku, w którym nadal mieszkają lokatorzy. Na przesłuchanie wezwano kilkoro z nich. Relacje lokatorów były druzgocące. Łamiącym głosem mówili o zastraszeniach, odcinaniu prądu i wody czy kilkukrotnych podwyżkach czynszów. - Kiedy miasto było właścicielem kamienicy, czynsz wynosił 8 złotych za metr kwadratowy. Po reprywatyzacji (...) dostałem podwyżkę do 59 złotych - powiedział jeden z przesłuchiwanych.
Niemniej przejmujące były wyznania mieszkanek innej kamienicy - również oddanej w ramach reprywatyzacji - pobliskiej Nowogrodzkiej 6a. Pani Krystyna, mieszkająca tam od ponad 30 lat, weszła na salę, ale była w stanie wydobyć z siebie ledwie kilka zdań. - Zostaliśmy przekazani, nasza kamienica wraz z lokatorami, prywatnym osobom. Nie znamy ich, nikt się z nami nie kontaktował, nie informował nas. Komunikat wysłano listownie - powiedziała. Ze łzami w oczach mówiła o "terrorze psychicznym", uciążliwych pracach remontowych przeprowadzanych w budynku i o tym, że jako człowiek czuje się "zwyczajnie upodlona".
To właśnie zeznania lokatorów najbardziej zapadają w pamięć po każdym przesłuchaniu komisji. Trudno bowiem uwierzyć w to, że w XXI wieku, w państwie prawa, setki ludzi niemal z dnia na dzień traciły dach nad głową, bo po latach znalazł się nowy "właściciel". Tym bardziej, że często z faktycznym przedwojennym posiadaczem nieruchomości nie łączyło go nic oprócz śladowej części roszczeń albo sfałszowanego testamentu.
Kłopotliwy dekret i jego konsekwencje
Jak to możliwe? To dobry moment, aby cofnąć się tam, skąd swój początek biorą wszystkie reprywatyzacyjne historie - do października 1945 roku. Właśnie wtedy prezydent Krajowej Rady Narodowej Bolesław Bierut podpisał dekret znany od tamtej pory jako "dekret Bieruta". Skutkiem jego wejścia w życie było przejęcie wszystkich gruntów leżących w granicach przedwojennej Warszawy początkowo przez samorząd, a w 1950 roku, w związku z likwidacją samorządu - przez Skarbu Państwa. Celem miało być jak najszybsze odbudowanie zrujnowanej podczas wojny stolicy. Właściciele przejmowanych nieruchomości mieli jednak teoretyczne prawo do składania wniosków o ich wieczystą dzierżawę lub o prawo do zabudowy za niewielką opłatą. Teoretyczne, bo w praktyce większości tych wniosków albo nie rozpatrywano, albo rozpatrywano odmownie. Często z naruszeniem prawa.
Po 1989 roku i zmianie ustroju wielu dawnych właścicieli gruntów i ich spadkobierców ruszyło do sądów, by walczyć o swe zagrabione mienie. Tym, którym się to udało, należał się zwrot nieruchomości albo odszkodowanie finansowe. Szybko zaczęły pojawiać się też osoby czy grupy osób, które poszukiwały właścicieli lub spadkobierców danych nieruchomości i skupowały od nich roszczenia. Często byli to już starsi ludzie, którzy nie znali się na meandrach własnościowego prawa i zamiast walczyć o odzyskanie dawnej własności woleli dostać parę groszy i sprzedać prawa. Z takim roszczeniem droga do przejęcia nieruchomości była otwarta. W samej tylko Warszawie wydano aż 4159 decyzji reprywatyzacyjnych (stan na 21 grudnia 2017 rok).
Kamienica przy Nabielaka i symbol walki o prawa mieszkańców
Wróćmy jednak do komisji weryfikacyjnej i następnego - wyjątkowo ważnego dla całego środowiska lokatorów posiedzenia. Dotyczyło znanego adresu Nabielaka 9 na Mokotowie. To kamienica, w której mieszkała Jolanta Brzeska, założycielka ruchu lokatorskiego i symbol walki z dziką reprywatyzacją. Pomagała wszystkim, którzy mieli problemy z nowymi właścicielami: chodziła z nimi na rozprawy sądowe, uczyła się przepisów prawa. Jej spalone ciało znaleziono w marcu 2011 roku w Lesie Kabackim. I choć minęło prawie siedem lat, przyczyny tej tragicznej śmierci nie są znane do dziś. Śledztwo trwa.
Budynek przy Nabielaka przejął znany handlarz roszczeniami Marek M. Ku zaskoczeniu wielu pojawił się na październikowym posiedzeniu komisji weryfikacyjnej. Nie chciał jednak odpowiedzieć na żadne pytanie. W przeciwieństwie do córki Jolanty Brzeskiej - Magdy. W swoich zeznaniach nie bała się używać mocnych słów. Mówiła wprost, że po reprywatyzacji kamienicy życie jej matki zamieniło się koszmar. - Nie czuła się bezpiecznie we własnym domu - przyznała. Miała być nachodzona i straszona przez nowego właściciela, który "żądał 500 złotych za korzystanie z przydomowego chodnika". Mało tego, miał próbować włamać się do lokalu, przecinając drzwi diaksem. Policja - jak wspominała Brzeska - nie widziała w tym niczego złego.
"Kamienica Waltzów"
I ostatni warty przypomnienia adres to słynna kamienica przy ulicy Noakowskiego 16, nazywana "kamienicą Waltzów". Budynek w 2003 roku przejęła bliska rodzina obecnej prezydent. Nieruchomość szybko sprzedano nowemu właścicielowi - spółce Fenix Group. Ta szybko podniosła czynsze lokatorom i wzięła się za kapitalny remont budynku, uciążliwy dla jego mieszkańców, doprowadzając w konsekwencji do wyprowadzki wszystkich.
Przed wojną właścicielką Noakowskiego 16 była żydowska rodzina Oppenheimów. Po wojnie zaś prawa do kamienicy przejął Leon Kalinowski. Jak dowiedziono kilka lat później wyrokiem sądu, był to zwykły oszust, który jednak odsprzedał udziały Romanowi Kępskiemu - wujowi Andrzeja Waltza.
Mąż prezydent Warszawy stawił się przesłuchanie przed komisją i długo musiał słuchać gorzkich słów jej dawnych lokatorów. W ostrych zeznaniach krytykowali Ratusz - głównie za brak reakcji i pomocy. Przewodniczący komisji Patryk Jaki również Waltza nie oszczędzał. Przesłuchując go, za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, czy odda pieniądze uzyskane w wyniku sprzedaży kamienicy do Skarbu Państwa, jeśli fałszerstwo dawnych akt zostanie udowodnione. Waltz przyznał ostrożnie, że zrobi to, "jeżeli komisja wyda stosowną decyzję i będzie to decyzja administracyjna w stosunku do jego osoby".
Sama prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz na przesłuchanie mimo wezwania się nie stawiła.
Wielka nieobecna
Prezydent Warszawy osobiście nie przyszła na żadne posiedzenie komisji weryfikacyjnej. Reprezentowali ją pełnomocnicy i kilkoro urzędników ratusza. Hanna Gronkiewicz-Waltz od początku konsekwentnie przekonywała, że komisja jest niekonstytucyjna. Nazywała ją "bolszewicką", "polityczną" i "bezprawnie łączącą władzę wykonawczą i sądowniczą w jednym ręku". Gronkiewicz-Waltz nie ma sobie w kwestii reprywatyzacji poza tym nic do zarzucenia, co potwierdziła w rozmowie z reporterką programu "Czarno na białym" Brygidą Grysiak. - Ja się nie muszę bronić. Wiem, co zrobiłam, a czego nie (…) nie zrobiłam nic złego - powiedziała.
Nieobecność prezydent na komisji nie podobała się nie tylko politykom Prawa i Sprawiedliwości czy lokatorom, którzy od początku apelowali, aby wytłumaczyła się z wieloletnich zaniechać swoich urzędników. Ostra krytyka spadła na Gronkiewicz-Waltz również ze strony działaczy jej partii. Sam przewodniczący Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna powiedział w jednym z wywiadów, że "nieobecni nie mają głosu", a pani prezydent powinna stawić czoła zespołowi Jakiego. Podobnie oceniali w mediach wiceszef PO Tomasz Siemoniak czy poseł Rafał Trzaskowski, który w jednym z programów "Kawa na ławę" przyznał wprost: - Staramy się namówić panią prezydent, by przyszła na komisję.
Jak widać bezskutecznie.
Za swoje nieobecności Gronkiewicz-Waltz otrzymała w sumie 11 grzywien na łączną kwotę 41 tysięcy złotych. We wrześniu nawet Urząd Skarbowy wszedł na jej prywatne konto i zabrał część tej sumy (12 tysięcy). Prezydent od każdej kary odwoływała się jednak do sądu. I, jak okazało się, miała rację. 25 października Wojewódzki Sąd Administracyjny uchylił pierwszą grzywnę nałożoną na nią przez komisję, a potem analogicznie uchylał kolejne.
Pani prezydent w dyskusji o komisji weryfikacyjnej często podnosiła jeszcze jeden ważny argument. Przekonywała, że jest ona trampoliną dla Patryka Jakiego do wyborów na prezydenta Warszawy. - Jeśli jest trampoliną, to zbudowaną przez samą Hannę Gronkiewicz-Waltz - skomentował Jaki w jednej z rozmów z dziennikarzem TVN24. O swoim ewentualnym starcie mówił jednak ostrożnie: - Jeśli taka będzie wola partii, jestem gotowy.
Patryk Jaki ma na posiedzeniach komisji władzę absolutną: decyduje, komu udzielić głosu, a komu nie. Wyłącza mikrofon, jeśli ktoś nie słucha jego poleceń. Potrafi też wyrzucić z sali pełnomocników stołecznego Ratusza, jak miało to miejsce na posiedzeniu dotyczącym Poznańskiej 14.
To, czy faktycznie stanie się reprezentantem zjednoczonej prawicy w stołecznych wyborach, nadal nie zostało rozstrzygnięte. Prawo i Sprawiedliwość zadeklarowało, że decyzję w tej sprawie ogłosi na początku 2018 roku. Na pewno do kolejnych wyborów nie wystartuje Hanna Gronkiewicz-Waltz. O jej stanowisko z ramienia PO powalczy Rafał Trzaskowski.
"Kamienica wraca do miasta"
Komisja Jakiego działa w ekspresowym tempie. Sprawy, które w sądach czy Samorządowym Kolegium Odwoławczym ciągną się przez lata, rozwiązuje w niecały miesiąc. Rach-ciach - kamienice i działki, jedna po drugiej, wracają w ręce miasta. Lokatorzy - jak powiedział Patryk Jaki na jednej z konferencji - "mogą czuć się bezpieczni". Ale czy aby na pewno…?
Podsumujmy: na 15 zbadanych adresów co do 12 wydano już decyzje (na rozstrzygnięcie czekają: Schroegera 72, Hoża 25 i 25a). Każda z nich - według komisji - została oddana prywatnym osobom "z rażącym naruszeniem prawa". Decyzje reprywatyzacyjne więc uchylono. I tak badane działki na Twardej 8 i 10 pozostawiono w rękach Skarbu Państwa, podobnie jak słynną Chmielną 70. W publiczne ręce komisja zwróciła też trzy inne działki na placu Defilad (pod przedwojennymi adresami Złota 19, Zielna 7/Złota 17, Chmielna 50) i trzy kamienice z lokatorami: Poznańską 14, Nowogrodzką 6a i Marszałkowską 43.
Jeśli chodzi zaś o kamienicę Jolanty Brzeskiej przy Nabielaka 9 zamiast zwrotu jest odszkodowanie. Komisja orzekła, że Marek M. powinien zwrócić do miasta tyle pieniędzy, ile zarobił na tej nieruchomości, czyli trzy miliony złotych. Zaś w przypadku słynnej Noakowskiego 16 - beneficjenci decyzji, w tym Andrzej Waltz, powinni oddać do Ratusza aż 15 milionów.
Warto jednak pamiętać, że od każdej decyzji komisji weryfikacyjnej poszczególnym stronom przysługuje odwołanie: najpierw do samej komisji, a potem do sądu administracyjnego - w pierwszej kolejności Wojewódzkiego, a potem Naczelnego. Co do Poznańskiej 14 czy Nowogrodzkiej 6a dotychczasowi właściciele już zapowiedzieli batalie sądowe. Sprawy mogą ciągnąć się latami, a dopiero po ostatecznym rozstrzygnięciu będzie można dokonać odpowiedniego wpisu do księgi wieczystej, który potwierdzi miasto jako "nowego-starego" właściciela danej nieruchomości i przywróci stan sprzed reprywatyzacji.
Do tej pory udało się to zrobić w przypadku jednej sprawy - działki na placu Defilad pod dawnym adresem Sienna 29.
Lawina zatrzymań
Nie tylko wokół komisji weryfikacyjnej koncentrował się w minionym roku temat reprywatyzacji. Druga istotna kwestia to lawina zatrzymań za nieprawidłowości lub oszustwa popełnione przy tym procederze. Zaczęło się już w styczniu, kiedy Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało m.in. byłego wicedyrektora nieistniejącego już Biura Gospodarki Nieruchomościami Jakuba R. i jego rodziców, a także znanego mecenasa Roberta N.
Łącznie - w pięciu turach - zatrzymano 22 osoby. Wśród nich jest pięciu adwokatów, siedmioro byłych urzędników Miasta Stołecznego Warszawy, trzech biznesmenów oraz znana urzędniczka Marzena K. określana mianem "najbogatszej urzędniczki w Polsce". W efekcie zatrzymań 15 osób trafiło do aresztu we Wrocławiu, bo sprawy związane ze stołeczną reprywatyzacją prowadzi głównie tamtejsza Prokuratura Regionalna. Zarzuty, jakie usłyszeli, to m.in oszustwo na mieniu znacznej wartości, wręczenie lub przyjęcie korzyści majątkowej.
"Duża" ustawa reprywatyzacyjna
Ostatni ważny wątek minionego roku to ogłoszenie projektu "dużej" ustawy reprywatyzacyjnej. Patryk Jaki zaprezentował go niespodziewanie na początku października. Wcześniej politycy prawicy nie zdradzali, że prowadzone są jakieś prace na ten temat. Pytani odpowiadali, że komisja weryfikacyjne daje wystarczająco duże uprawnienia w walce z dziką reprywatyzacją. Komisja rozlicza jednak to, co wydarzyło się w przeszłości. Potrzebne są też jednak rozwiązania na przyszłość.
W swoim projekcie Jaki zapowiedział przede wszystkim koniec oddawania nieruchomości w naturze. Zamiast tego zaproponował wypłatę odszkodowań w gotówce w wysokości do 20 procent wartości danej nieruchomości w chwili nacjonalizacji w latach 40. O zwroty ubiegać się mają poza tym wyłącznie osoby fizyczne, obywatele Polski, małżonkowie właścicieli i spadkobiercy w pierwszej linii (czyli dzieci, wnuki, prawnuki). To oznacza z kolei koniec ze zwracaniem kamienic na tzw. kuratorów, reprezentujących zaginionych spadkobierców.
Inny istotny zapis to określony czas na składanie roszczeń. Jaki proponuje 12 miesięcy od dnia wejścia w życie ustawy. Po tym czasie roszczenia będą wygasały, a poszczególne nieruchomości będą przechodziły na własność Skarbu Państwa.
Projekt ten jest 23. podejściem do ustawy reprywatyzacyjnej, z jakim mamy do czynienia w III Rzeczpospolitej. Po 1989 roku, niemal w każdej kadencji, kolejne rządy zapowiadały systemowe rozwiązanie tej kwestii. Były one jednak odrzucane przez parlament albo utykały w sejmowych komisjach. Zatem samą prezentację kolejnego projektu można uznać za ważną, ale jeszcze nie - jak stwierdził sam wiceminister Jaki - "przełomową". O faktycznym przełomie będzie można mówić, kiedy ustawa zostanie uchwalona. Obecnie prace nad projektem trwają. Wiceminister zapowiedział jednak, że chciałby, aby w 2018 roku "duża" ustawa reprywatyzacyjna weszła w życie.
Reprywatyzacja w Warszawie »
Karolina Wiśniewska