Więcej żołnierzy i mniej generałów, większe pieniądze i nie zawsze uzasadnione wydatki, coraz większe zakupy za granicą i coraz więcej amerykańskiego wojska nad Wisłą – cztery lata kierowania siłami zbrojnymi przez polityków Prawa i Sprawiedliwości, Antoniego Macierewicza i Mariusza Błaszczaka, mają pozytywne i negatywne strony. Niektóre ruchy przypominają jednak rozbieranie wałów w obliczu nadchodzącej powodzi.
– Żeby prowadzić wojnę potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy – to cytat przypisywany Napoleonowi Bonapartemu. Z tej perspektywy niewątpliwym osiągnięciem rządu Prawa i Sprawiedliwości była ustawa, która wprowadziła plan stopniowego podwyższania wydatków obronnych z 2 procent Produktu Krajowego Brutto do 2,5 proc. w roku 2030 i latach następnych. Warto podkreślić, że przepisy przyjęto w Sejmie niemal jednomyślnie, mimo że w 2017 r. przygotował je resort kierowany wówczas przez Antoniego Macierewicza, polityka niemal na każdym kroku walczącego z opozycją i przez nią zwalczanego.
Pod względem wydatków obronnych liczonych jako odsetek PKB Polska jest jednym z liderów w NATO. Dzięki wzrostowi gospodarczemu budżet MON z roku na rok i tak rósł, a w przyszłym roku czeka go także podwyżka z 2 do 2,1 proc. PKB, pierwsza z zaplanowanych. Uwzględniono ją w projekcie ustawy budżetowej na 2020 rok.
Wydatki obronne w przyszłym roku mają sięgnąć niemal 50 mld zł, to prawie o 5 mld zł więcej niż w planie na ten rok. Trzeba jednak pamiętać, że ponad 12 mld zł resort wyda na płace dla żołnierzy i pracowników cywilnych, a prawie 9 mld zł pochłoną emerytury, renty i tym podobne świadczenia (gdy PiS ogłosiło w tym roku plan "trzynastki" dla emerytów, MON musiało znaleźć dodatkowe 200 mln zł). Na wydatki majątkowe, czyli związane z szeroko pojętą modernizacją sił zbrojnych, zostanie niecałe 15 mld zł, choć to i tak o około 2,4 mld zł więcej niż w budżecie na ten rok.
Ustawa zwiększająca wydatki obronne nie jest jednak gwarancją, że środki zaplanowane w budżecie rzeczywiście będą rosły, ani tym bardziej że pieniądze zostaną wydane. Pierwsze przepisy ustanawiające określony próg wydatków obronnych uchwalono w 2001 r. Zmieniono je na niekorzyść wojska już rok później. W przeszłości rządy szukające oszczędności w czasach kryzysu w pierwszej kolejności sięgały po budżet MON. Czemu więc nie miałoby się to stać w przyszłości, zwłaszcza że wystarczy do tego zwykła większość w parlamencie? Jaki rząd wybierze cięcia w edukacji lub ochronie zdrowia albo obniżkę emerytur lub pensji w budżetówce, jeśli może ograniczyć wydatki na uzbrojenie?
Budżet nie tylko obronny
Ale PiS prócz podwyższenia budżetu obronnego zrobił też krok w przeciwnym kierunku. To rząd Beaty Szydło rozpoczął kierowanie pieniędzy z MON na cele luźno związane z obronnością, a rząd Mateusza Morawieckiego jeszcze ten strumień poszerzył. Najnowszy przykład to Fundusz Dróg Samorządowych, na który od tego roku resort obrony łoży 500 mln zł rocznie. Oficjalne uzasadnienie? Chodzi o budowę i remonty dróg o znaczeniu obronnym. MON przeznaczy w przyszłym roku ponad 430 mln zł na modernizację służb podległych MSWiA (oficjalnie na zakup sprzętu, który może przydać się także żołnierzom). Resort obrony będzie się także dokładał kolejny rok do Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, co nazwano "programem zapobiegania negatywnym skutkom deficytu pilotów" wykonujących analogiczne zadania w siłach zbrojnych (w planie na 2020 r. jest na to 57 mln zł).
Spoza budżetu obronnego miał zostać sfinansowany także zakup samolotów do przewozu najważniejszych osób w państwie. Taki plan miał jeszcze rząd PO-PSL i taką uchwałę w czerwcu 2016 r. przyjął rząd PiS. W budżecie państwa na 2017 r. zaplanowano nawet rezerwę celową – 200 mln zł. Okazało się, że to za mało. MON kupiło dwa małe samoloty Gulfstream G550 za prawie 540 mln zł i trzy średnie Boeingi 737 za ok. 2,5 mld zł. Lwia część tych wydatków pochodziła z budżetu obronnego. Na 2020 r. została jeszcze spłata ostatniej raty za boeingi – 650 mln zł.
Po katastrofie smoleńskiej samoloty trzeba było kupić. Natomiast przykład byłego już marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego pokazał, że politycy nie potrafią z nich korzystać. Trudno jednak winić za to wojsko.
Szpital dla dywizji czy dla mieszkańców?
Za pieniądze MON budowany jest też szpital w Legionowie koło Warszawy, gdzie mieszka Mariusz Błaszczak, minister obrony narodowej od stycznia 2018 r. Jest on także liderem listy PiS w okręgu podwarszawskim. W czwartek na konwencji w Legionowie szef MON pochwalił się, że rozstrzygnięto przetarg na budowę placówki. Ponad 50-tysięcznemu miastu lecznica z pewnością się przyda, ale dlaczego akurat tam ma powstać placówka, która będzie filią Wojskowego Instytutu Medycznego? MON podkreśla, że w Legionowie będą się leczyli m.in. żołnierze nowej 18. Dywizji Zmechanizowanej. Tylko że z jej obecnych i przyszłych garnizonów bliżej jest albo do centrali WIM (np. z Warszawy-Wesołej), albo do istniejących cywilnych szpitali (Biała Podlaska, Lublin, Łomża, Rzeszów, Siedlce itd.).
Tymczasem według danych z 2018 r. w wojsku brakowało prawie 500 lekarzy, czyli 40 procent stanowisk było nieobsadzonych. W siedmiu brygadach w ogóle nie było grup zabezpieczenia medycznego. Ten problem nie zaczął się w tej, ani w poprzedniej kadencji i pewnie nie zostanie rozwiązany w przyszłej. Na razie widać słabe światełko w tunelu – w 2017 r. po raz pierwszy od lat liczba lekarzy w wojsku lekko się zwiększyła.
150 procent normy i brak efektów
Gdy Prawo i Sprawiedliwość było w opozycji, krytykowało poprzednie władze za to, że nie wydawały wszystkich pieniędzy zaplanowanych na obronność w budżecie państwa. "Straty" z tego tytułu wyliczano na miliardy złotych. Teraz PiS pomny tej retoryki rzeczywiście wydaje co roku wszystkie dostępne środki z budżetu MON. Jakie przynosi to efekty?
– Niewiele z tego nie wynika. Wyjątkiem są długoletnie programy artyleryjskie Krab i Rak oraz przeciwlotniczy Poprad. Natomiast trudno powiedzieć, który z ostatnich zakupów istotnie zwiększył możliwości bojowe naszej armii, wliczając w to "homeopatyczne" ilości systemów obrony powietrznej Patriot i artylerii rakietowej HIMARS, zakupione stosunkowo niedawno. Wcześniej raczej przejadaliśmy budżet obronny. Przypomina to PRL-owskie wyrabianie 150 procent normy, które nie przekłada się na realny efekt – ocenia ekspert do spraw wojskowości Juliusz Sabak z Defence24.pl.
"Homeopatyczna modernizacja", określenie wymyślone przez Sabaka wiosną tego roku, rozpowszechniło się już w mediach społecznościowych i trafiło nawet do gazet. Ale w gronie ekspertów zajmujących się obronnością krąży też kilka innych równie trafnych i zgrabnych metafor. Tomasz Dmitruk z "Nowej Techniki Wojskowej" i portalu Dziennik Zbrojny ukuł frazę o modernizacji "wyspowo-pomostowej". Ktoś inny rzucił hasło o zakupach w "ilościach defiladowych", czyli takich, żeby można było pochwalić się sprzętem na paradzie (swoją drogą obecne kierownictwo MON bardzo je polubiło – w tym roku mieliśmy dwie). Wspólny mianownik tych określeń jest taki: resort obrony kupuje za mało. Po części ze względu na ogrom potrzeb, a po części dlatego, że MON nie potrafi się zdecydować, co rozwijać, a z czym dać sobie spokój. – Z niczego nie zrezygnujemy – często powtarza minister Błaszczak.
Tymczasem Juliusz Sabak nie ma wątpliwości. – Jesteśmy ofiarami długoletnich zaniedbań i opóźnień, które doprowadziły do tego, że musimy kupić wszystko i pilnie. W związku z tym kupujemy wszystkiego po trochu. To nie jest dobry kierunek. Trzeba mieć jakieś priorytety, ale nie piętnaście, tylko góra trzy – przekonuje ekspert.
Najdroższe uzbrojenie nie zrobi wiele
Żeby zrozumieć, na czym polega "homeopatyczna modernizacja", przyjrzyjmy się bliżej programowi Wisła. Tak wojsko ochrzciło plan zakupu systemu obrony powietrznej średniego zasięgu, zdolnego także do zwalczania rakiet przeciwnika. Jeszcze prezydent Bronisław Komorowski ogłosił, że kupimy to uzbrojenie od Amerykanów, którzy oferowali system Patriot. Rząd PiS – mimo pewnych zawirowań, szczególnie kiedy szefem MON był Macierewicz – zrealizował ten zakup. Umowę wiosną 2018 r. podpisał już Błaszczak.
Wojsko chciało kupić osiem baterii Patriotów, ale za Macierewicza zamówienie podzielono na dwie fazy – najpierw dwie, a potem sześć baterii. Po części stały za tym przesłanki techniczne, po części – finansowe. Mimo to umowa na pierwszą fazę Wisły była największym kontraktem zbrojeniowym w historii Polski. Jej wartość wynosiła 4,75 mld dolarów, co w momencie podpisania stanowiło równowartość 16,1 mld zł (dziś byłoby to ponad 19 mld zł). W samym tylko 2018 r. MON przelało do USA prawie 5,5 mld złotych.
Gdy w 2022 roku otrzymamy zamówione uzbrojenie, wystarczy ono, by ochronić Warszawę i, przy odrobinie szczęścia, jeszcze jedno miejsce. Na więcej nie pozwalają bowiem radary Patriotów. Ich anteny nie obracają się, co wielu czytelnikom może się wydawać dziwne, ale tak naprawdę to jest dość powszechne w nowoczesnych urządzeniach tego typu. Jeden radar Patriota może śledzić wycinek nieba o kącie około 120 stopni. Żeby chronić obiekt, np. miasto ze wszystkich kierunków, trzeba przy nim rozmieścić trzy radary. Tymczasem Polska kupiła cztery, po dwa w każdej baterii.
Ktoś może spytać, po co chronić się ze wszystkich stron, skoro wiemy, gdzie leży Rosja, gdzie jest obwód kaliningradzki, więc pewnie wiemy też, skąd nadlecą rakiety. Otóż nie wiemy. Rosyjskie okręty z Morza Kaspijskiego atakowały cele w Syrii przy pomocy pocisków manewrujących. Łatwo można sobie wyobrazić, że taka rakieta doleci z Kaliningradu do Warszawy okrężną trasą.
Czy zatem zakup Patriotów był wyrzucaniem pieniędzy w błoto? Broń Boże! Dziś środkom napadu powietrznego Wojsko Polskie może przeciwstawić archaiczną broń, jedynym wyjątkiem są systemy bardzo krótkiego zasięgu. Ale w programie Wisła nie można poprzestać na dwóch bateriach z czterema radarami sektorowymi. Tymczasem realizacja drugiej fazy kontraktu na Patrioty opóźnia się. Minister Błaszczak mówi, że to dlatego, iż czekamy, aż Amerykanie wybiorą nowy radar. Eksperci dość powszechnie sądzą, że chodzi raczej o wysokie koszty przyszłej umowy. Mowa o 40-50 mld zł – szacuje prasa branżowa.
Miały być trzy, jest jeden
Lista zakupów "homeopatycznych", "wyspowych" lub jak kto woli "defiladowych" nie kończy się na Patriotach. Wojsko planowało kupić trzy dywizjony rakiet, które mogą razić cele na dystansie nawet do 300 kilometrów. Minister Błaszczak kupił tylko jeden. Śmigłowców dla Wojsk Specjalnych – kupowanych po fiasku kontraktu na Caracale – miało być osiem, MON kupiło cztery S-70i Black Hawk z polskiej fabryki w Mielcu należącej do amerykańskiego właściciela. Tylko cztery śmigłowce zakontraktowano także dla Marynarki Wojennej, choć mają one wykonywać dwa rodzaje zadań – zwalczać okręty podwodne i poszukiwać rozbitków na morzu. Maszyny dostarczy włoski koncern, który jest właścicielem fabryki w Świdniku.
Najbardziej boli niepowodzenie modernizacji okrętów. Marynarka Wojenna przeżywa techniczną zapaść, tymczasem nie wiadomo, kiedy będą nowe okręty nawodne i podwodne (na początku roku minister Błaszczak mówił głównie o pozyskaniu używanego okrętu podwodnego, żeby marynarze mieli się na czym szkolić). Nie udała się nawet desperacka próba sprowadzenia z Australii dwóch starych, ale zmodernizowanych fregat. Nic nie wskazuje na szybkie rozstrzygnięcie w programach dotyczących nowych śmigłowców uderzeniowych, systemu obrony powietrznej krótkiego zasięgu, większych bezpilotowców i satelity rozpoznawczego. A przecież większość z nich wymieniana była w przeszłości wśród priorytetów, także przez ministrów rządu PiS. Podpisano za to kontrakt na remonty i niewielką modyfikację czołgów T-72, najstarszych w polskim arsenale. Generał broni Waldemar Skrzypczak, doświadczony oficer wojsk pancernych, nazwał ten krok "pudrowaniem g..na".
F-35 będą za kilka lat, MiG-i nie latają już dziś
Priorytetem ministra Błaszczaka jest dziś zakup samolotów wielozadaniowych najnowszej generacji F-35. To maszyny trudno wykrywalne przez radary i zdolne do gromadzenia i przekazywania informacji na skalę niedostępną starszym samolotom. Z pewnością będą nową jakością w polskim lotnictwie. Szef MON mówił o ich zakupie już w ubiegłym roku, ale sprawy nabrały tempa po tym, jak w marcu znów rozbił się myśliwiec MiG-29. Dziś mamy już zielone światło amerykańskiego Kongresu na ten zakup. Tymczasem MiG-i nadal są uziemione.
F-35 nie rozwiążą bieżących problemów polskiego lotnictwa wojskowego, bo pierwsze egzemplarze otrzymamy dopiero za kilka lat. Eksperci mają też wątpliwości, czy wojsko będzie nadążać za tym, co oferuje nowa broń. – Siły zbrojne nie są przystosowane do tego, żeby wykorzystać przewagi, które dają nowoczesne systemy, takie jak F-35, Patriot i HIMARS. To trochę, jakbyśmy podłączyli superkomputer do sieci przy pomocy analogowego telefonicznego modemu, którego prawie nikt już nie pamięta. To nic nie daje – tłumaczy Juliusz Sabak.
Strumień pieniędzy płynie do USA
Jednocześnie nie brakuje opinii, że system zakupów uzbrojenia od lat jest niewydolny. Także PiS był tego zdania, bo do wyborów w 2015 r. szedł z hasłem powołania Agencji Uzbrojenia, nowoczesnej instytucji, która kompleksowo zajęłaby się zakupami i eksploatacją uzbrojenia i sprzętu. W marcu 2018 r. MON powołało nawet pełnomocnika do spraw jej utworzenia. Projektu odpowiednich zmian prawnych do tej pory jednak nie opublikowano. Tak samo cisza zapadła w sprawie pomysłu powołania czegoś na kształt przedwojennego Funduszu Obrony Narodowej, który minister Błaszczak przedstawił rok temu.
Obecny minister chwali się, że z roku na rok coraz więcej pieniędzy płynie do polskiego przemysłu obronnego. Prawdą jest również to, że coraz większe środki wysyłamy do USA jako zapłatę za broń. W kwietniu okazało się, że MON wydaje więcej pieniędzy na broń w Stanach Zjednoczonych niż w Polsce. W ramach obecnego planu modernizacji technicznej sił zbrojnych, obowiązującego do 2026 roku, do podmiotów krajowych skierowano do tej pory niecałe 14 mld zł. Do firm zagranicznych popłynęło ponad 18,5 mld zł, w tym do firm amerykańskich – 16,6 mld zł. Przez lata proporcje były odwrotne.
Strumień żołnierzy płynie do Polski
W drugą stronę płyną natomiast żołnierze. Dziś amerykańskich wojskowych jest w Polsce 4,5 tys., w najbliższej przyszłości ma być ich o tysiąc więcej. Do tego dochodzi około 350 Brytyjczyków, Chorwatów i Rumunów, którzy wspólnie z Amerykanami tworzą batalion NATO w województwie warmińsko-mazurskim.
Wojska sojusznicze wprawdzie nie przyjechały do Polski na stałe, ale w dokumentach ich obecność jest określana jako trwała. Żołnierze wymieniają się co kilka miesięcy – jedni przyjeżdżają, drudzy wracają do macierzystych garnizonów. Co ważne, między kolejnymi rotacjami praktycznie nie ma przerw.
Obecność wojsk NATO i USA w Polsce na dobre rozpoczęła się w 2017 roku w rezultacie postanowień potwierdzonych na szczycie NATO w Warszawie rok wcześniej. Były one z kolei reakcją na rosyjską inwazję na Ukrainę – zabór Krymu i wspieranie separatystów w Donbasie.
Trzeba powiedzieć wprost, że to największy sukces Prawa i Sprawiedliwości w dziedzinie obrony narodowej. Po przystąpieniu do NATO w 1999 r. nie mieliśmy na swoim terytorium wojsk sprzymierzonych. Podejście Sojuszu Północnoatlantyckiego do obrony państw Europy Środkowej i Wschodniej sprowadzało się do obietnicy, że w razie czego przyjdziemy wam z pomocą. Mieliśmy prawo nie wierzyć w te zapewnienia, bo wszyscy Polacy pamiętają, jak w 1939 r. zachowały się Francja i Wielka Brytania. Tym razem jednak sojusznicy przysłali do Polski swoich żołnierzy, jeszcze gdy jesteśmy względnie bezpieczni. Po to, by w pierwszej kolejności odstraszać ewentualnego agresora, jak w języku dyplomacji mówi się o Rosji.
Szerzej o obecności wojsk USA w Polsce pisaliśmy niedawno w Magazynie TVN24.
Więcej żołnierzy
I Błaszczak, i Macierewicz stawiali na zwiększenie liczebności wojska. Przed wyborami w listopadzie 2015 r. mieliśmy niecałe 100 tys. żołnierzy zawodowych. Dziś ich liczba jest trochę wyższa, ale najbardziej wpłynęło na nią powołanie w 2017 r. Wojsk Obrony Terytorialnej, nowego, piątego rodzaju sił zbrojnych (obok sił lądowych, powietrznych, morskich i specjalnych). Dziś w WOT służy 21,7 tysiąca ludzi, z których 18,5 tysiąca to żołnierze terytorialnej służby wojskowej, czyli tacy, którzy na szkolenie stawiają się głównie w weekendy, a na co dzień – w przeciwieństwie do kadry zawodowej – pracują, uczą się lub studiują w cywilu.
Współpracownicy obecnego ministra obrony wymyślili też kampanię rekrutacyjną "Zostań żołnierzem Rzeczypospolitej", w ramach której od października 2018 r. już 16 tysięcy osób wyraziło chęć wstąpienia do wojska. Trudno powiedzieć, czy to wystarczy, bo MON konsekwentnie nie podaje, ilu rekrutów zwerbowano w analogicznych okresach w latach ubiegłych.
Mniej generałów
Zwiększaniu liczebności wojska towarzyszyło zmniejszanie liczby generałów i admirałów. W NATO przyjmuje się, że statystycznie jeden oficer tej rangi powinien przypadać na tysiąc żołnierzy. W 2014 r., gdy rządziła jeszcze koalicja PO-PSL, mieliśmy 92 generałów i admirałów. Na początku 2018 r., po ponadrocznej przerwie w awansach, spowodowanej konfliktem prezydenta, zwierzchnika sił zbrojnych Andrzeja Dudy z ministrem Macierewiczem, generałów i admirałów w służbie czynnej było 63. To wszystko w sytuacji, gdy w 2016 r. szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Paweł Soloch szacował liczbę etatów generalskich i admiralskich, czyli stanowisk, które powinny być obsadzane przez oficerów w takich stopniach, na około 120.
Kadrowe trzęsienie ziemi nie było przypadkowe. Dla Antoniego Macierewicza było powodem do dumy. W lutym 2017 r. jego resort wyliczył, że zmiany w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego objęły 90 proc. stanowisk, a w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych – 82 proc. Jednocześnie resort podkreślił w komunikacie, że ówczesny minister "przeprowadził szeroką wymianę kadr na najwyższych stanowiskach w jednostkach operacyjnych, każdorazowo zastępując oficerów dobranych przez Platformę Obywatelską oficerami o dużym doświadczeniu bojowym w Iraku i Afganistanie i przeszkolonymi we współpracy z wojskami NATO". Niejeden świeżo upieczony emeryt wojskowy uznał to sformułowanie za obraźliwe. Protestował m.in. były dowódca generalny generał broni Mirosław Różański, który miał na koncie dowodzenie w Iraku, a kolejne awanse dostawał od trzech kolejnych prezydentów: Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego i Komorowskiego.
Za Macierewicza współpraca kadry dowódczej z kierownictwem MON nie układała się do tego stopnia, że w wojsku seriami zdarzały się sytuacje wcześniej sporadyczne – odejścia wysokich rangą oficerów na własną prośbę na długo przed zakończeniem kadencji. Przed objęciem władzy przez PiS ostatnim, który zdecydował się na taki krok, był generał Skrzypczak, skonfliktowany z ówczesnym ministrem Bogdanem Klichem. Było to w roku 2009.
Sami odchodzili
Tymczasem po 2015 r. kadencji nie dokończyli dwaj kolejni szefowie Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, formalnie najważniejsi ludzie w siłach zbrojnych – generałowie Mieczysław Gocuł i Leszek Surawski. Przed czasem zrezygnował też wspomniany generał Różański, któremu w czasie pokoju podlegała większość wojska, oraz szef odpowiedzialnego za zakupy Inspektoratu Uzbrojenia MON generał brygady Adam Duda.
To tylko najbardziej znane nazwiska. W ciągu tego czterolecia nagle odchodzili lub byli odwoływani także inspektorzy Wojsk Lądowych i Marynarki Wojennej (dwukrotnie, przy czym drugi raz już za ministra Błaszczaka) oraz dowódca komponentu Wojsk Specjalnych. Wielokrotnie zmieniali się inspektorzy Sił Powietrznych. Stanowisko można było stracić także za to, że z niewystarczającymi honorami ugościło się szefa gabinetu politycznego Macierewicza i rzecznika prasowego MON Bartłomieja Misiewicza.
Karuzela działała też w drugą stronę – byli oficerowie, którzy dostawali nowe stanowiska, zanim zdążyli dobrze zapoznać się z poprzednimi. Rekordzistą był generał dywizji Cezary Wiśniewski, pierwszy polski pilot, który wylatał tysiąc godzin na F-16. W ciągu półtora roku cztery razy był wysyłany w nowe miejsce służby, zanim w kwietniu 2017 r. na dobre zakotwiczył w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie jako attaché. Czy w takich warunkach można zdobyć doświadczenie konieczne do dalszej służby? Wielu w to wątpi. Na poziom kadry dowódczej nie wpłynęło dobrze także wprowadzenie za Macierewicza tzw. studiów generalskich w trybie zaocznym. Wcześniej oficer typowany do awansu miał rok na naukę i nie wykonywał w tym czasie innych zadań, choć formalnie zajmował jakieś stanowisko.
Wśród następców odchodzących dowódców byli oficerowie uzdolnieni, jak i tacy, których armia uznała wcześniej za nieprzydatnych. Łączyło ich jednak to, że musieli zdobywać doświadczenie w pośpiechu. Antoni Macierewicz przyczynił się do tego, że Wojsko Polskie miało wyrwę w kadrach większą niż po katastrofach lotniczych pod Mirosławcem i Smoleńskiem.
Dobra zmiana w portfelach
Dziś mamy 85 generałów i admirałów, głównie dlatego że Mariusz Błaszczak znacznie znormalizował politykę kadrową, choć i on wykonywał ruchy nietypowe. Gdy w ubiegłym roku zabrakło odpowiednich kandydatów do dowodzenia korpusem NATO w Szczecinie, Błaszczak sięgnął po generała broni Sławomira Wojciechowskiego, który zajmował stanowisko dowódcy operacyjnego rodzajów sił zbrojnych, jedno z czterech, gdzie do nominacji potrzebna jest zgoda prezydenta. Mimo że służba w szczecińskim korpusie jest bardzo prestiżowa i wymagająca, trudno ten ruch uznać za awans. Raczej za wskazówkę, w jakim stanie była wyższa kadra dowódcza.
Stosunek PiS do sił zbrojnych żołnierze widzą też w swoich portfelach. Obecne władze w ciągu czterech lat dwa razy dały wojsku podwyżki, podczas gdy rządy PO-PSL zdecydowały o trzech, ale w ciągu ośmiu lat (łącznie z tą, która na konta żołnierzy zaczęła płynąć od 2016 r., już za "dobrej zmiany"). Przy podwyżkach wyraźnie preferuje się szeregowych (w tym roku o 14 proc. więcej), podoficerów (11-13 proc.) i oficerów młodszych do stopnia kapitana (do 11 proc.). Uposażenia generałów i pułkowników w zależności od stopnia wzrosły nie więcej niż o 4 proc.
Nie specnaz, tylko worki z piaskiem
Priorytetem poprzedniego ministra były Wojska Obrony Terytorialnej. Do formacji szybko przylgnęło przezwisko "wojska Macierewicza". Krytykowała ją opozycja, nie zawsze merytorycznie. Dziś Platforma Obywatelska zapowiada w swoim programie likwidację WOT, ale ten rodzaj sił zbrojnych ma już za sobą "chrzest bojowy", czyli walkę ze skutkami gwałtownej pogody wiosną tego roku. "Terytorialsi" – jak swoich żołnierzy nazywa dowództwo WOT – nadają się do wykonywania takich pożytecznych zadań znacznie lepiej niż do walki ze specnazem, o czym swego czasu mówił Macierewicz. Ich pierwsze trzy brygady właśnie dostały sztandary od prezydenta. To docenienie dwóch lat funkcjonowania i szkolenia.
Widać jednak, że tworzenie WOT wyhamowało. Za Macierewicza zapowiadano, że w 2019 r. będzie tam 53 tysiące żołnierzy. Dziś są niecałe 22 tysiące.
Aktualny szef MON powołał do życia wojska obrony cyberprzestrzeni, ale jego prawdziwym konikiem jest 18. Dywizja Zmechanizowana. To nowy związek taktyczny tworzony od września 2017 r. we wschodniej Polsce. Powołanie dywizji nie jest jednak jednoznaczne z tym, że przybywa żołnierzy. Na razie mamy nowy sztab z batalionem, który wspiera jego funkcjonowanie. Nie przybyło nowych czołgów, armat ani wozów opancerzonych. Te dopiero są w planach. Dywizji podporządkowano dwie istniejące jednostki: 1. Brygadę Pancerną w Warszawie-Wesołej i 21. Brygadę Strzelców Podhalańskich w Rzeszowie. Będzie jeszcze trzecia, 19. Brygada Zmechanizowana, która powstaje się w Lublinie. I znów – tworzy się na bazie istniejących batalionów wydzielonych z istniejących brygad. W praktyce powstanie 18. Dywizji Zmechanizowanej będzie oznaczało, że we wschodniej Polsce powstaną dwa, może trzy nowe bataliony plus jednostki wsparcia. I to za kilka lat.
Budowanie przez osłabianie
- Budowa nowych jednostek zwykle odbywa się kosztem już istniejących – zwraca uwagę redaktor naczelny miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa" Mariusz Cielma. I wskazuje na przykład jednostek pancernych. Jeszcze za rządów PO zakupiono nową partię czołgów Leopard 2, które trafiły do brygady w Żaganiu, wtedy jednostki wysoce skadrowanej, czyli takiej, gdzie żołnierzy jest niewielu, a uzbrojenie czeka na mobilizację rezerwistów. Wraz z dostawami rozpoczął się nabór kadry. Większość przeszła z pobliskiego Świętoszowa, gdzie jest druga brygada na Leopardach w starszej wersji oraz ośrodek szkolenia na tego typu czołgach. Gdy ministrem był Macierewicz, ogłoszono, że Leopardy z Żagania trafią do warszawskiej Wesołej. Żołnierze zaczęli więc stopniowo przenosić się do Świętoszowa, ale tam nie było dla nich broni, bo czołgi tamtej brygady w międzyczasie skierowano do modernizacji (potrzebnej, ale opóźniającej się).
Tymczasem w garnizonie w Wesołej na ma odpowiedniego poligonu. Na pokazach dla VIP-ów i prasy zwykle prezentuje się pluton, czyli cztery wozy (brygada ma ich około setki). Nowe miejsce ćwiczeń ma być w Białej Podlaskiej, ale jeszcze nie rozpoczęła się jego budowa. Leopardy z warszawskiej dzielnicy najczęściej ćwiczą więc na Mazurach (Bemowo Piskie) lub na Podkarpaciu (Nowa Dęba).
Czekając na powódź, rozbieramy wały
Przykładów jest więcej. W konsekwencji decyzji NATO w 2017 r. utworzono w Polsce dowództwo wielonarodowej dywizji. Minister Macierewicz postanowił, że powstanie ono na bazie sztabu 16. Dywizji Zmechanizowanej w Elblągu. Ale 16. Dywizja nie została zlikwidowana, musiała funkcjonować i zarządzać podległymi brygadami (wielonarodowy sztab powołano do innych zadań). Resztki dowództwa przeniesiono do Białobrzegów na Mazowszu. Ponieważ w garnizonie brakowało miejsca, część oficerów pracowała w kontenerach, jakby przebywali na misji zagranicznej. Niedawno minister Błaszczak ogłosił, że sztab 16. Dywizji na stałe przeniesie się do Olsztyna.
– Nie wymyślono lepszego sposobu tworzenia nowych jednostek niż przez podbieranie kadr i sprzętu. Niektóre brygady od kilku lat są w rozsypce. Co do zasady i tak były uznawane za nieodpowiednio przygotowane do prowadzenia działań, ale w ostatnich latach poziom ich gotowości jeszcze bardziej obniżono. To efekt przede wszystkim decyzji podejmowanych przez polityków. Z jednej strony podkreślają oni zagrożenie militarne ze wschodu, z drugiej rozbijają integralność kluczowych oddziałów – komentuje Mariusz Cielma.
– To tak, jakby w obliczu powodzi rozbierać istniejące wały i budować nowe zamiast wzmacniać i naprawiać już istniejące - dodaje.
Sami Państwo oceńcie, czy to rozsądne.
(rafal_lesiecki@tvn.pl)