Kristina i Kira więcej nie będą chodzić, ich kariery brutalnie przerwał dramat na treningu. Są sparaliżowane od pasa w dół. Karolina na pewien czas straciła czucie w ręce i nodze, w tym samym momencie opuściła ją również ochota do życia. Wszystkie trzy walczą, jak walczyły, bo w ich DNA nie ma czegoś takiego jak kapitulacja.
Kristina Vogel pamięta huk, to było uderzenie z potworną siłą. Potem zrobiło się ciemno.
Był wtorek, dzień jak co dzień. Kolejny ciężki trening w życiu dwukrotnej mistrzyni olimpijskiej, najbardziej utytułowanej zawodniczki w historii tej dyscypliny. Królowa kolarstwa torowego, 11-krotna mistrzyni świata, wylewała poty na welodromie w Chociebużu, we wschodnich Niemczech. Przygotowywała się do Grand Prix Niemiec.
- To był zwykły dzień. Planowaliśmy parę rzeczy na popołudnie, kolega z reprezentacji Max Levy miał urodziny. Trenowałam z moją koleżanką Pauline Grabosch. Była przede mną i kiedy ruszyła, nie widziałam już nic. Po prostu ciemność – Vogel próbowała odtworzyć niedawno sekundę po sekundzie z tamtego wtorku, 26 czerwca.
Reszty dowiedziała się od najbliższych. Gdy jechała z prędkością ponad 60 km/h, wpadła na młodego kolarza z Holandii, który w żadnym wypadku nie powinien wtedy przechadzać się po torze. Uderzenie zrobiło swoje, ona upadła i uderzyła głową o twarde podłoże.
- W pierwszych sekundach, gdy się ocknęłam, wiedziałam, że jestem sparaliżowana, że więcej już nie stanę na nogach i nie będę chodzić. Leżałam na torze i powtarzałam sobie: oddychaj, oddychaj – opowiadała.
Wyrok w wieku 27 lat
Przy Kristinie wyrósł tłum. Przez chwilę nie dawała znaku życia. Ktoś zdjął jej buty, ale ona nic nie czuła. Nie czuła stóp, w ogóle nie czuła nóg. - W tamtym momencie pomyślałam, że to koniec. Zwróciłam się do kolegi, żeby trzymał mnie za rękę. "Max, nie zostawiaj mnie, nie puszczaj mojej ręki", prosiłam go. W tamtej sekundzie bardziej bałam się, że zostanę sama, niż że więcej nie będę mogła chodzić – wspominała.
- Nie wygląda to dobrze - przyznał dopytywany przez dziennikarzy trener niemieckiej kadry Detlef Uibel. Obawiano się najgorszego.
Zawodniczkę przetransportowano do kliniki w Berlinie. Neurochirurdzy nie pozostawili złudzeń: przerwany rdzeń kręgowy. Wyrok w wieku 27 lat.
- Wszystkie wypadkowe przypadki przerwania rdzenia, takie z pełnym przerwaniem funkcji, są uznawane na całym świecie za nieuleczalne. U pacjenta pozostaje brak jakichkolwiek funkcji nerwowych poniżej miejsca uszkodzenia – tłumaczy Lesław Zub, neurochirurg z Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu.
Grand Prix Niemiec się odbyło, ale mało kto myślał wtedy o wynikach. W Cottbus, dzień po wypadku, pojawiła się polska kadra, a z nią psycholog naszej drużyny Daria Abramowicz. Miała pełne ręce roboty.
- To były bardzo trudne zawody. Wszystkich ta sytuacja mocno dotknęła, nie tylko reprezentację Niemiec. W przypadku takich sytuacji mówimy o interwencji kryzysowej, bo zawodnicy bardzo mocno odczuli coś takiego. Wsparcie psychologiczne było wtedy szczególnie istotne – przyznaje psycholog sportu.
Każdy oddech sprawiał ból
Minęło dwa i pół miesiąca, zanim mistrzyni pozbierała się i pokazała publicznie. W połowie września zaprosiła dziennikarzy na konferencję do salki berlińskiego szpitala. Przed kamery i aparaty fotograficzne wjechała na wózku. Ubrana odświętnie, miała na sobie białą bluzkę, ciemne spodnie i czerwone szykowne buty. Była uśmiechnięta, ale później nie raz i nie dwa z oczu popłynęły jej łzy, gdy opowiadała o czerwcowym dramacie.
Pierwsze dwa dni po wybudzeniu ze śpiączki były najtrudniejsze, najbardziej wymagającą walką w życiu. - Każdy oddech sprawiał mi ból. Szczerze? Myślałam, że nie przeżyję. Po pierwszej operacji był problem, żeby dobrać dla mnie odpowiednie leki – wspominała Vogel.
Na jednej operacji się nie skończyło, ale dziś się nie łudzi. – Nie będę chodzić, szybko do mnie to dotarło – oznajmiła.
Kristina przyznała, że czuje się jak dziecko, które musi się uczyć wszystkiego na nowo, ale nie rozpamiętuje i nie zamierza się załamywać. - Łzy tutaj nie pomogą. Jest, jak jest. Jestem gotowa stawić czoła wyzwaniu, zrobię, co w mojej mocy. Pytanie "dlaczego ja?" nic nie zmieni. Chcę wrócić do życia, być jak najmniej zależna od czyjejś pomocy. Muszę być tak samo silna, jak w czasach kariery – zapowiedziała.
Pierwszy raz w życiu nie czuje presji, że musi coś osiągnąć. Nie musi udowadniać, jak jest dobra. – Mogę dziś robić coś nowego. Naprawdę jestem szczęśliwa, czuję się wolna. Czeka na mnie jakaś droga, może do sportu, może nie – oznajmiła.
Jeszcze nie zdecydowała, czym będzie się zajmować. Przed wypadkiem dzieliła kolarstwo z pracą w policji.
Jest twarda, nie da się złamać. Podnosi się po upadku, po którym wielu nie widziałoby sensu życia. Duża w tym zasługa jej narzeczonego. Michael to też kolarz torowy. Przez ostatnie miesiące nie opuścił Kristiny nawet na chwilę. – Bez niego nie byłabym tym, kim teraz jestem. Przez pierwszy tydzień spał na krześle przy moim łóżku. Cały czas trzymał mnie za rękę – dziękowała Vogel.
- To szalone, nie? Drugi raz jest przy mnie w takiej sytuacji. Może to miłość? – uśmiechnęła się do dziennikarzy.
W 2009 roku została potrącona przez samochód podczas treningu i przez dwa dni była w śpiączce. Miała wtedy złamane kręgi, szczękę oraz rękę.
- Ona z tego nie wyjdzie – przewidywano. Wyszła, a później posypały się złote medale.
Kilkanaście dni temu kolarska mistrzyni pokazała się na krótkim wideo, na którym podnosi się z wózka i własnymi siłami, pokonując bezwładne nogi, przenosi się na szpitalne łóżko. Kristina cały czas jest uśmiechnięta, a wyraz jej twarzy mówi: - Ja wam jeszcze pokażę.
Nie trafiła w materac
22-letnia Kira Gruenberg była obiecującą tyczkarką, rekordzistką Austrii, czwartą zawodniczką mistrzostw świata juniorek. Trzy lata temu w Innsbrucku miała swój ostatni trening w karierze. Jej dramat wydarzył się na oczach najbliższych. Dochodziła godzina 10.
"Salka treningowa, jak zwykle. Trenuję pod okiem taty, moja mama filmuje, a ja się rozgrzewam. W końcu wybieram wysokość czterech metrów. Tysiąc razy nic się nie wydarzyło. Ale tym razem zamiast na macie wylądowałam szyją na metalowej skrzyni, na końcu rozbiegu, gdzie wkłada się tyczkę. Kilka sekund później zdaję sobie sprawę, że nic nie będzie takie jak dawniej. Pęknięty piąty kręg szyjny, rdzeń kręgowy poważnie uszkodzony. Przede mną nagła dwugodzinna operacja, tygodnie spędzone w szpitalu i siedmiomiesięczna rehabilitacja. Wiele straciłam, ale moja radość życia pozostała" – tak Austriaczka opisała na swoim blogu dzień 30 lipca 2015. Dzień, jaka sama to ujęła, który wiele zmienił.
I znów diagnoza była jak wyrok, bo medycyna nie ma recepty na odtworzenie połączeń nerwowych w odcinku szyjnym. – Obrażenia są trwałe, a prognozy nie pozostawiają nadziei na pozytywny wynik – rozłożył ręce jej menedżer Thomas Herzog po szczegółowych badaniach.
Na szczęście to nie jest paraliż od szyi w dół, jak na początku myśleli lekarze. Kira nie czuje nóg, nie rusza również palcami u rąk. Mimo wszystko nie załamała się. - Wiem, że jestem niepełnosprawna fizycznie, ale mój umysł wciąż jest aktywny. Nie poddam się. Mam zamiar coś z tym zrobić – zapowiedziała, gdy tylko dotarło do niej, że będzie przykuta do wózka inwalidzkiego.
Marzy, żeby samodzielnie zjeść
Najpierw za cel postawiła sobie przechodzenie kolejnych etapów rehabilitacji, tak żeby kiedyś mogła samodzielnie zjeść i umyć zęby. – Zamierzam pewnego dnia pokroić coś nożem i zjeść widelcem, to będzie niezwykle trudne, bo nie jestem w stanie niczego utrzymać w ręku – przyznała trzy miesiące po katastrofalnym w skutkach upadku.
Wzięła się ostro do pracy. Nauczyła się specjalnej techniki oddychania dla paraplegików, czyli tak jak ona dotkniętych porażeniem kończyn dolnych. Dziś może poruszać ramionami. Rok temu przy asyście fizjoterapeuty i dzięki egzoszkieletowi, urządzeniu umożliwiającemu reedukację chodu, postawiła nawet pierwsze kroki w nowym życiu.
Była tyczkarka uznała, że jej życie nie jest bezcelowe. Postanowiła pomóc takim jak ona. – Chcę ułatwiać życie niepełnosprawnym – ogłosiła. Dziś ma 25 lat. Rok temu została politykiem, pracowała w ministerstwie sportu, a od 2017 roku z ramienia Austriackiej Partii Ludowej zasiada w parlamencie austriackim. Została też rzeczniczką rządu ds. niepełnosprawnych. – W ostatnich latach w tej dziedzinie wiele się poprawiło, ale wciąż jest co ulepszać – ogłosiła.
Nieśmiało wybiega w przyszłość. – Jestem kobietą i pewnie, że chcę mieć dziecko. To możliwe, ale nie spieszę się – przyznała na łamach austriackiego magazynu "Bunte".
Odechciało się jej żyć
Karolina Riemen-Żerebecka półtora roku temu doznała poważnego wypadku. Upadła podczas treningu przed mistrzostwami świata w skicrossie (bezpośrednia rywalizacja czterech narciarzy, którzy zjeżdżają z góry z prędkością 120 km/h, mając do pokonania trasę napakowaną skoczniami i zakrętami). Lekarze nie mieli dobrych wieści: doszło do wylewu w pniu i lewej półkuli mózgu. Karolina miała sparaliżowaną połowę ciała i kłopoty z mową. Ze względu na uraz czaszkowo-mózgowy utrzymywano ją w śpiączce farmakologicznej. Czarny scenariusz zakładał, że do końca życia będzie musiała korzystać ze szpitalnej aparatury. W pewnym momencie odechciało jej się żyć.
- Przyznaję, miałam chwilę załamania. Po wypadku mój mózg przeszedł swego rodzaju reset, jego połączenia nerwowe musiały zostać odnowione. Byłam połowicznie sparaliżowana, nie czułam nogi i ręki. Uczyłam się od nowa przełykania wody i połykania pokarmu. To był stan, kiedy człowiekowi odechciewa się wszystkiego. Musiałam narodzić się po raz drugi – opowiada dziś.
Ta dziewczyna z gór - bo pochodzi spod Zakopanego - jak na góralkę przystało, zacisnęła zęby, wzięła się za rehabilitację i szybko doszła do siebie.
- Siłę dawali mi najbliżsi. Moja mama, mąż. Wszyscy codziennie powtarzali rzeczy, które słyszałam już po tysiąc razy, ale cierpliwie wbijali mi do głowy, że moja sprawność wróci. Cały dzień miałam wypełniony rehabilitacją: ćwiczenie ruchowe, później ręki, były zajęcia z psychologiem, bo ćwiczyłam procesy myślowe, czyli zapamiętywanie i kojarzenie, był też logopeda – Riemen-Żerebecka wspomina konsekwencje wypadku w Sierra Nevada.
Operacja zamiast igrzysk
Udało się, w końcu wróciła do wyczynowego sportu. Pech jej jednak nie opuścił. Akurat szykowała się do startu w igrzyskach w Pjongczangu, miała już spakowaną torbę do Korei, ale podczas treningu w Austrii doznała urazu kręgosłupa. - Organizm nie wytrzymał i wysunął mi się dysk. Było podejrzenie, że podczas najmniejszego ruchu znowu może sparaliżować mi prawą nogę – przypomina sobie diagnozę lekarzy.
W dniu, kiedy miała wylecieć na igrzyska, trafiła na stół operacyjny. Olimpijskie zmagania obejrzała w telewizji. Nie zamierzała się jednak poddawać i znowu podjęła walkę.
Przed powrotem do treningów, w marcu tego roku, ogłosiła: - Po raz ostatni oglądam skicross w telewizji. Zrobię znowu wszystko, będę próbować do upadłego, stracę wszystkie dyski, żeby stanąć w bramce startowej po raz kolejny.
Zawzięła się i od dwóch miesięcy trenuje z pełnym obciążeniem. Po operacji była już parę razy w górach, za chwilę znów ucieka na stok.
- Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała. Gdyby taka była, to pewnie już by to zrobiła. Kocham narty, to sens mojego życia – podkreśla, szeroko się uśmiechając.
Jej cel się nie zmienił. To igrzyska, tym razem Pekinie, w 2022 roku. – Po co tam pojadę? Oczywiście, że po medal – odpowiada natychmiast.
Mistrzowie życia
Skąd taka siła u ludzi, żeby podnosić się po kolejnych upadkach? Nie łudźmy się. Nie wszyscy są gotowi, żeby poradzić sobie jak Kristina, Kira i Karolina.
- Każdy z nas jest wyposażony w pewnego rodzaju zasoby do radzenia sobie z różnymi wyzwaniami. Niektórzy ludzie będą potrafili radzić sobie z traumatycznymi doświadczeniami typu klęska żywiołowa, korzystając wyłącznie z własnych zasobów. Inni będą potrzebowali pomocy psychoterapeutycznej. Tak samo jest ze sportowcami: niektórzy będą w stanie poradzić sobie z bardzo trudnymi sytuacjami, jak kontuzja czy brutalne przerwanie kariery. A inni będą potrzebowali wsparcia specjalistycznego - tłumaczy psycholog sportu Daria Abramowicz.
Ale tak się składa, że sportowcy, przyzwyczajeni do nieustannej walki, porażek i zwycięstw, są bardziej odporni na ewentualne dramaty.
- Wielcy mistrzowie sportu w drodze do mistrzostwa muszą pokonać wiele trudności i zakrętów. Zdobywają ogromne doświadczenie i jeżeli te doświadczenia są przepracowane, czyli jeśli wyciągają z nich wnioski, to mają kapitał, który mogą wykorzystać, gdy przychodzi ekstremalna sytuacja. Taki mistrz sportu, który staje się tak naprawdę mistrzem życia, jest w stanie skuteczniej sobie poradzić z traumatyczną sytuacją – nie ma wątpliwości Abramowicz.