Koszykarze zrobili furorę grą, trener jak generał z filmów wojennych motywował ich płomiennymi przemowami, a ich szef po zwycięstwach klął przed kamerami ze szczęścia. Polska reprezentacja jechała na mistrzostwa świata do Chin jak na ścięcie, a wraca z największym sukcesem od 1997 roku.
Gdy odlatywali do Chin, żegnano ich z obawami. W kraju brakowało optymistów, bo na koszykarskie mistrzostwa świata Polacy jechali pierwszy raz od 52 lat. W Europie także nie wyrobili sobie szczególnej marki, bliżej było im do chłopców do bicia niż do potęg. Ostatnie mistrzostwa naszego kontynentu skończyli na odległym, 18. miejscu. Wszystkich drużyn w turnieju było 24.
Przed chińskimi mistrzostwami pozytywnie nie nastrajały również wyniki spotkań kontrolnych: 10 meczów, siedem porażek. Wielkich oczekiwań więc być nie mogło.
- Obawiałem się, że chłopaki psychicznie tego nie udźwigną, bo to duża impreza, długo czekaliśmy na udział w niej polskiej reprezentacji, korzystne dla nas losowanie rozbudziło nasze oczekiwania. Pojawiła się presja, że przy takim losowaniu wyjście z grupy jest obowiązkiem. Stąd moje obawy, na szczęście bezpodstawne – przypomina swoje wątpliwości sprzed mistrzostw Cezary Trybański, pierwszy Polak, który zagrał w NBA, najlepszej koszykarskiej lidze na świecie.
Polacy mieli więc nie przynieść wstydu, czyli nie przegrać wszystkiego w grupie, a przy odrobinie szczęścia może awansować do drugiej rundy turnieju.
Polska na mistrzostwach świata w koszykówce »
4-0 i ćwierćfinał
Tymczasem dwunastu kolosów (średnia wzrostu w polskiej drużynie to 199 cm) wylądowało w Chinach, wzięło się ostro do pracy i zaczęło robić furorę. Panowie wygrali pierwszy mecz, także drugi z gospodarzami i sędziami wspierającymi ich niezrozumiałymi decyzjami, później kolejny i jeszcze jeden - po istnej wojnie z faworyzowanymi Rosjanami. Cztery występy, cztery zwycięstwa i miejsce w ćwierćfinale. Nikt się tego nie spodziewał.
- Liczyłem na wyjście z grupy. Dla mnie już to byłby sukces. Ale że dostaniemy się do ósemki mistrzostw świata? Nawet o tym nie śniłem – nie może wyjść z podziwu Maciej Zieliński, były reprezentant kraju, legenda polskiego basketu.
Kibice przed telewizorami przecierali oczy ze zdumienia, a ich serca zdobywał cieszący się z sukcesu jak dziecko, ale jednocześnie wypowiadający się jak dumny ojciec, trener kadry. - Kocham was, kocham ten zespół – tak dziękował koszykarzom na swój sposób trener Mike Taylor, główny architekt sukcesu.
"Musicie to zobaczyć"
To, jak potrafi przemawiać, pokazał światu nieco wcześniej, przed meczem z Chinami. Najpierw w wideo wyemitowanym przez Polski Związek Koszykówki przypomniał, ilu jest Chińczyków: 1,4 miliarda. Czyli ogromna potencjalna widownia i tłumy, którym można zagrać na nosie.
- I ja gwarantuję wam, że po tym meczu oni będą wiedzieć, kim jest Mateusz Ponitka, kim jest A.J. Slaughter, kim jest Damian Kulig. Będą doskonale wiedzieć, kim jest każdy z was. Każdy, kto będzie patrzył w telewizor, zobaczy, czym jest polska koszykówka – obiecał.
Jak na wojnie, na odprawie przed decydującą bitwą. Gęsia skórka gwarantowana. Pomogło. Na boisku była dramaturgia, dogrywka i zwycięstwo Polaków.
Próbkę oratorskich możliwości Taylora w jednym z pierwszych podsumowań mistrzostw zachwalała nawet Międzynarodowa Federacja Koszykówki (FIBA). "Musicie to zobaczyć" – zachęcano na jej stronie.
Przemowa doczekała się wersji z chińskimi napisami.
Już po meczu Taylor dodał: - Wysłaliśmy wiadomość do każdego: hej, tutaj jest Polska.
Jego zawodnicy śmieją się, że jest jak amerykański pastor. Znajduje odpowiednie słowa, a przy okazji gwarantuje u słuchaczy ciarki na plecach. Tak trafia z przekazem.
W szatni przemawia mocnym głosem, nieznoszącym sprzeciwu, ale już trakcie meczu, gdy przekazuje zawodnikom wskazówki, tembr rozemocjonowanego Amerykanina wskakuje na najwyższe tony, co zauważyli Hiszpanie. "Wyjątkowy głosik trenera Polaków. Czy to Myszka Miki?" – dowcipkowali redaktorzy sportowego dziennika "Marca".
Luz i tort na twarzy
Mike Taylor to Amerykanin, który prowadzi reprezentację Polski od 2014 roku.
- Został trenerem w wyniku konkursu organizowanego przez PZKosz. Polecili nam go Czesi, gdyż Taylor w latach 2010-2013 był asystentem trenera reprezentacji Czech. Szukaliśmy wtedy kogoś z rynku amerykańskiego, aby budować kadrę w oparciu o Marcina Gortata i kogoś w miarę młodego, żądnego ewentualnych sukcesów – przypomina okoliczności nominacji ówczesny prezes Polskiego Związku Koszykówki Grzegorz Bachański.
Trenera wiąże z Czechami szczególna więź. Jego żoną jest Alice, urodzona w Ostrawie. W 2015 roku na świat przyszedł ich syn Luke.
Wybór selekcjonera przyjęto w środowisku sceptycznie. Taylor był anonimowy, bez doświadczenia w wielkiej koszykówce i inny niż poprzednicy: radosny, optymistyczny, otwarty. Żaden typ zimnego zamordysty, który wydaje tylko rozkazy. Powoływanych przez siebie zawodników nie traktował jak podwładnych, ale jak partnerów. Kazał im zwracać się do siebie nie "coach", a po prostu "Mike".
- Wprowadził amerykańskie podejście: luz i optymizm. Na początku mocno go krytykowano w środowisku koszykarskim za zbytnio skrócony dystans z zawodnikami i ten pamiętny tort urodzinowy, który wylądował na jego twarzy – wspomina Trybański.
Za aprobatą Taylora do zwyczajów kadry weszło świętowanie urodzin któregoś z reprezentantów kremowym ciastem na głowie. Dwa lata temu, przed mistrzostwami Europy, akurat przypadały 45. urodziny trenera. Nie było zlituj się, on również musiał ścierać z twarzy bitą śmietanę, a "prezentem", jakim oberwał, PZKosz pochwalił się w mediach społecznościowych.
Głowa wisiała na włosku
Taylor od początku nie miał łatwo. Kadra pod jego rządami głównie zawodziła, a on co najmniej dwukrotnie był bliski dymisji.
Pierwszy raz, po wspomnianym EuroBaskecie w 2017 roku, który dla Polaków skończył się katastrofą - z jednym zwycięstwem i pięcioma porażkami. Drugi raz, na początku eliminacji tegorocznych mistrzostw świata, po laniu od Węgrów, koszykarskiego średniaka w europejskiej hierarchii. W kraju zażądano głowy trenera, a w wysuwaniu takich postulatów prym wiedli byli reprezentanci. Przełożeni Amerykanina wykazali się jednak cierpliwością i go oszczędzili. Polski Związek Koszykówki dał mu kolejną szansę, a Taylor odpłacił się za zaufanie.
Prowadzona przez niego reprezentacja odniosła dwa nieoczekiwane zwycięstwa z naszpikowanymi graczami NBA drużynami Chorwacji i Włoch. Można było świętować historyczny awans do mistrzostw świata, pierwszy od 1967 roku.
Układanka bez Gortata
Metody Taylora wypaliły, a wcześniejsze niepowodzenia i trenera, i samych zawodników, wszystkich zahartowały. Na mistrzostwa świata do Chin trener Polaków zabrał dziewięciu z 12 koszykarzy, którzy dwa lata temu przyłożyli się do blamażu na EuroBaskecie.
- Wyciągnięto wnioski z tego, co się nie udało. To musiało skonsolidować drużynę. Trenera nie zwolniono i dano mu szansę na kontynuację jego wizji. Efektem są teraz kosmiczne wyniki – przyklaskuje cierpliwości związkowych działaczy Zieliński.
- Drobne rzeczy spowodowały, że ta drużyna się ze sobą zżyła. Potrzeba było czasu, żeby zmienić mentalność wewnątrz zespołu. Jesteśmy takim narodem, który nieustannie na coś narzeka, wiecznie mu się coś nie podoba, a Taylor dał tym chłopakom pozytywnego kopa – dopowiada Trybański.
Amerykanin doskonale poukładał reprezentacyjne puzzle. Paradoksalnie kadrze na zdrowie wyszły decyzje Marcina Gortata i Macieja Lampego. Pierwszy przez 12 sezonów uczył się koszykówki od najlepszych w NBA, drugi był liderem drużyny w eliminacjach mistrzostw. Obydwaj zrezygnowali z występów w kadrze. Polska przestała być drużyną z gwiazdą, wokół której wszystko się kręciło. Liczyć zaczął się zespół.
- Kluczem było znalezienie ludzi, którzy oddadzą serce dla reprezentacji. Nie ma u nas żadnych ego, są ludzie, którzy przyszli tu, by harować – podkreślał amerykański szkoleniowiec.
Każdy potrafi eksplodować
- Stworzyła się drużyna, w której każdy może mieć swój świetny mecz i nagle eksplodować – zauważa Zieliński.
Z Wenezuelą, w pierwszym meczu mistrzostw, błysnął rezerwowy skrzydłowy Michał Sokołowski (16 punktów, najwięcej z całej drużyny). W kolejnym, z Chinami, kluczowe punkty zdobył Damian Kulig, który długo odmawiał trenerowi powrotu do kadry. Tuż przed turniejem w końcu dał się namówić, ale wrócił na warunkach Taylora, jako zmiennik Adama Hrycaniuka, podstawowego środkowego.
Z Wybrzeżem Kości Słoniowej i Rosją najskuteczniejszy był kapitan Adam Waczyński (kolejno 16 i 18 punktów), ale na lidera armii Taylora wyrósł ledwie 26-letni Mateusz Ponitka, jeden z najmłodszych w zespole.
Poza boiskiem stonowany i stroniący od kamer, a na nim największy walczak w drużynie. Mateusz jest przebojowy i nigdy nie pęka. Jak nakręcony skacze do odbitych piłek i popisuje się przechwytami, często kluczowymi, jak ten z Chinami, dzięki któremu w decydującej kwarcie udało się gospodarzy dogonić, a następnie ich pokonać.
Krew i łzy
Do umiejętności czysto koszykarskich dodaje charakter. Nie boi się fizycznego kontaktu z rywalami. Gdy trzeba, to stanie w obronie zespołu, jak po prowokacyjnym wpisie Marcina Gortata, który umniejszał wagę zwycięstwa z Chinami.
"Czemu nie możesz nam normalnie pogratulować?" – zapytał Ponitka publicznie starszego kolegę.
Gdy z Rosją zarobił przypadkowy cios od kolegi z drużyny, zalał się krwią. Opuścił parkiet na chwilę, na czas założenia opatrunku na rozciętej wardze. Szybko wrócił i całe szczęście, bo to on podał do Aarona Cela, który na nieco ponad dwie minuty przed końcem meczu dał Polsce prowadzenie 72:68 i za chwilę czwarte zwycięstwo w mistrzostwach, przybliżające nas do ćwierćfinału i miejsca wśród najlepszej ósemki turnieju.
To po tym spotkaniu Cel nie wstydził się łez przed kamerami. – Wspaniały mecz, ale ciężki - widać było po nim, że miał problem z wykrztuszeniem słów. To było wzruszenie.
- Wspaniale, wspaniale – dodał jeszcze z mocno zaszklonymi oczami.
Aaron to ponaddwumetrowy chłop. Tacy też mają prawo do łez. Urodził się we Francji, ale mówi płynnie po polsku. Jego rodzice tutaj się urodzili, z czasem wyemigrowali.
Bez związku z Polską, ale z polskim paszportem
Za konstruowanie akcji w reprezentacji odpowiada Amerykanin A.J. Slaughter. Tak, w koszykówce to nic dziwnego. FIBA zezwala na grę w drużynie narodowej jednego naturalizowanego zawodnika. Slaughter to autorski pomysł selekcjonera. Wypatrzył go podczas jednego z meczów w USA i namówił na grę dla Polski, mimo że ten z naszym krajem miał tyle wspólnego, ile Michael Jordan. Czyli nic.
- To zawodnik o wyjątkowych umiejętnościach, ale również bardzo dobry człowiek, spokojny, życzliwy. Uwielbiam go – wymieniał zalety rodaka trener.
Tyle wystarczyło. Polsce brakowało klasowego rozgrywającego, w końcu znalazła. Slaughter dostał paszport i mógł zacząć grać z orłem na koszulce.
Olek i tata koszykarz na wózku
W kadrze najmłodszy jest Aleksander Balcerowski. Ma 18 lat, na mistrzostwach świata młodszego gracza nie było. Wyróżnia się wzrostem (w butach to nawet 220 cm) i całkiem niezłą jak na swoje warunki koordynacją ruchową. Na co dzień gra w klubie na Wyspach Kanaryjskich, ale może tam długo nie zagrzać miejsca.
Kogo o niego by w środowisku nie zapytać, to każdy powie to samo: Olek ma papiery, by być czwartym Polakiem, po Trybańskim, Lampem i Gortacie, który zagra w NBA. Tam takich jak on, wysokich, ale przy tym bardzo ruchliwych i z dobrym rzutem z dystansu, bardzo cenią. Balcerowski sposobem poruszania się po boisku bardzo przypomina Kristapsa Porziņgisa, Łotysza, który robi w USA zawrotną karierę.
Balcerowski jest synem reprezentanta Polski w koszykówce na wózkach. - Gdyby nie on, to nie zacząłbym grać w koszykówkę – powtarza Olek w wywiadach.
Pan Marcin ma przerwany rdzeń kręgowy, to efekt wypadku samochodowego. Miał 21 lat, gdy do niego doszło, Olka jeszcze nie było na świecie. Tata też był nieźle zapowiadającym się koszykarzem. Tragedii nie rozpamiętywał długo, w baskecie na wózkach jest człowiekiem instytucją. W reprezentacji rozegrał ponad 300 meczów, grał w klubach hiszpańskich, niemieckich i włoskich. Cztery razy zdobywał Puchar Europy.
Tak się złożyło, że mistrzostwa Europy koszykarzy na wózkach i mistrzostwa świata w tradycyjnej koszykówce zbiegły się w czasie. Balcerowski senior ze swoją kadrą zajął w turnieju rozgrywanym w Polsce szóste miejsce.
Szalony prezes
Jest jeszcze prezes Polskiego Związku Koszykówki Radosław Piesiewicz, który w Chinach dał się poznać z innej strony. Po obfitującym w emocje do samego końca zwycięskim dreszczowcu z gospodarzami wparował do szatni z gracją kibica fanatyka.
- Panowie, kocham was, ku**a. To jest kawał dobrej roboty. Po prostu jesteście najlepsi na świecie. Brawo chłopaki, kocham was, ku**a – ekscytował się, składając gratulacje każdemu koszykarzowi z osobna. Było jeszcze parę nieparlamentarnych słów o stronniczym sędziowaniu, ale mniejsza o to. Wszystko zarejestrowała kamera.
Później tłumaczył się emocjami, że przeżywa mecze jako kibic.
Nikt nie robił afery. Prezes Piesiewicz powiedział dosadnie to, co myśleli w tamtym momencie wszyscy kibicujący polskim koszykarzom, ale może bali się głośno to wyrazić.
Argentyńczycy byli pierwszymi, którzy zatrzymali Polaków na mistrzostwach, ale po dotkliwej porażce, różnicą 26 punktów, nikt w naszym obozie nie panikował. Orły Taylora miały awans do upragnionego ćwierćfinału w kieszeni, kolejny raz okazało się, jak trudno zmobilizować się na mecz o pietruszkę. W dodatku trafili na klasową drużynę, od początku typowaną do miejsca medalowego.
Kocha ten zespół
Niemniej w szatni znów była przemowa. Trener i tym razem wiedział, w jakie tony uderzyć.
- Jesteśmy drużyną po wygranych, jesteśmy drużyną po przegranych. Nie ma wymówek. Musimy trzymać się razem przed kolejnym meczem – przekonywał.
Próbował zmotywować swoich zawodników do jeszcze jednego wysiłku, bo wiedział, że w ćwierćfinale poprzeczka będzie zawieszona zdecydowanie wyżej. Polska trafiła na Hiszpanów, drużynę wybitną, z którą nie wstyd jest przegrać.
Hiszpania przyjechała do Chin po złoty medal. Czterech z jej 12 zawodników na co dzień zarabia w NBA, pozostali grają w rodzimej lidze, najlepszych koszykarskich rozgrywkach w Europie. To druga reprezentacja w rankingu FIBA (Polska jest 25.). Wyżej klasyfikuje się tylko Amerykanów, ale oni są z innej galaktyki.
Każdy inny wynik niż zwycięstwo Hiszpanów byłby nie lada sensacją. Tymczasem Polacy przez trzy czwarte meczu grali z nimi jak równi z równym. Wstydu nie przynieśli.
- Hiszpanie to wielcy zawodnicy, my staraliśmy się im ze wszystkich sił postawić. Kocham ten zespół i jestem dumny z tego, jak reprezentowaliśmy Polskę – przyznał Taylor po nieprzynoszącej ujmy porażce.
On i jego zespół już przeszli do historii. Miejsce wśród ośmiu najlepszych drużyn świata to największy sukces reprezentacji polskich koszykarzy od 1997 roku. Wtedy Polacy zajęli w mistrzostwach Europy siódme miejsce.