Jeżeli wejdą w życie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym, rozpocznie się wyraźny proces przekształcania obecnego systemu prawnego w kierunku państwa policyjnego. Wprawdzie poczucie pokrzywdzenia oraz wykluczenia części społeczeństwa przyczyniło się istotnie do zwycięstwa wyborczego koalicji obecnie rządzącej, ale nie usprawiedliwia to w jakiejkolwiek mierze naruszania elementarnych zasad rządzących prawdziwą demokracją. Prof. Adam Strzembosz dla Magazynu TVN24.pl.
Jeżeli wejdą w życie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym, rozpocznie się wyraźny proces przekształcania obecnego systemu prawnego w kierunku państwa policyjnego. Wprawdzie poczucie pokrzywdzenia oraz wykluczenia części społeczeństwa przyczyniło się istotnie do zwycięstwa wyborczego koalicji obecnie rządzącej, ale nie usprawiedliwia to w jakiejkolwiek mierze naruszania elementarnych zasad rządzących prawdziwą demokracją.
Prof. Adam Strzembosz dla Magazynu TVN24.pl.
W apelu do prezydenta RP o niepodpisywanie ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym użyłem słów, że Polsce grozi "demokracja policyjna". Używając tego oględnego określenia, chciałem ostrzec i pana prezydenta, i wszystkich Polaków przed państwem policyjnym, kryjącym się za fasadą pozornej demokracji.
Istnieje obecnie zagrożenie, że państwo rządzone przez większość wybraną demokratycznie, będzie odstępować od reguł demokracji. Jedną z tych reguł jest nietworzenie i niestosowanie dowolnego prawa. Dowolnego, czyli takiego, dla którego nie ma ograniczeń takich jak konstytucja czy prawa człowieka. Państwo, które odstępuje od tych reguł, jest państwem pozornie demokratycznym i zmierza nieuchronnie w kierunku państwa policyjnego.
Wszystko w rękach prezydenta
Zwróciłem się do prezydenta z apelem, ponieważ w jego ręku jest w tej chwili niezwykła władza. I czeka go bardzo trudna decyzja w sprawie uchwalonych przez Sejm ustaw dotyczących Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego, które poddają obie te instytucje politycznej kontroli. Nie wiem, jak ja zachowałbym się w sytuacji pana prezydenta - muszę to przyznać - bardzo niełatwej. Jednak jeżeli ktoś przysięga na Konstytucję, dopowiadając "tak mi dopomóż Bóg", to musi sam od siebie wymagać decyzji na najwyższym poziomie moralnym. Również obywatele mają prawo wymagać od niego takiej postawy. W sytuacji gdy prezydent złożył takie ślubowanie, ma przed sobą dwa wyjścia. Albo przejdzie do historii jako ktoś, kto ocalił polską demokrację, zdobył się na niezależne myślenie w stosunku również do swojego środowiska politycznego. Albo też przejdzie do historii jako ten, który się na to nie zdobył. I historia to oceni.
Nie chcę oceniać pana prezydenta moralnie, bo nie jestem ani księdzem w konfesjonale, ani też kimkolwiek powołanym do takich ocen. Boję się jednak, że na kartach historii nie znajdzie się dla niego miła laurka.
Sędziowie potraktowani gorzej niż policjanci
Do historii niewątpliwie przejdzie fakt, że państwo potraktowało sędziów Sądu Najwyższego gorzej niż policjantów. Gdy podwyższano wiek emerytalny policjantów, wyraźnie zaznaczono, że nowym przepisom podlegają funkcjonariusze dopiero rozpoczynający służbę. Ci, którzy już pracują, zachowywali stare prawa. Nazywa się to ochroną praw nabytych i jest fundamentalną zasadą demokratycznego państwa prawnego.
Tymczasem sędziowie Sądu Najwyższego, którzy podejmowali tę pracę, wiedząc, że przejdą w stan spoczynku w wieku 70 lat, dowiedzieli się, że będą jednak pracować krócej. Skrócenie okresu orzekania nie tylko narusza prawo, ale też szkodzi samej instytucji, bo przestaje się wykorzystywać ludzi, którzy już nabyli ogromne doświadczenie, a po 65. roku życia są tak samo sprawni umysłowo.
Pozory niezależności
Znacznie ważniejsze jest jednak to, co politycznie podporządkowanie sądownictwa może oznaczać dla obywateli. Uważam, że jeżeli kolejne ustawy wejdą w życie, zwiększy się poczucie osobistego zagrożenia ludzi przed nadużyciami władzy wykonawczej.
Dziś bywają formułowane różne, uzasadnione i nieuzasadnione, zastrzeżenia co do sądów. Głównym problemem była jednak przewlekłość, niezrozumiały język wyroków i uzasadnień - dla zwykłego człowieka zupełnie niejasny. Nie było do tej pory jednak poczucia w społeczeństwie, że sędziowie reprezentują czyjeś polityczne interesy.
Teraz idzie potężna zmiana. Należy obawiać się, że część wyroków będzie zapadać zgodnie z oczekiwaniami władzy, choć niekoniecznie będzie się to odbywać po telefonie z ministerstwa. Wydawanie wyroków sprzyjających władzy odbywa się przy zachowaniu pozorów niezależności nawet w dyktaturach.
W Polsce Ludowej po 1956 roku spraw politycznych sądy nie prowadziły dużo, ale niektóre z nich były dla władzy bardzo ważne. Uzyskiwanie oczekiwanego przez władzę wyroku odbywało się w ten sposób, że prezes sądu dobierał takich sędziów, co do których miał pewność, że oni wiedzą, czego się po nich oczekuje. Nie wydawano poleceń wprost, ale było jasne, że w każdym sądzie znajdzie się taki sędzia, który rozstrzygnie tak, jak władza sobie tego życzy.
Każdy może wejść w konflikt z władzą
Co do najbliższej przyszłości obawiam się, że w sprawach sądowych, w których interes państwa zostanie mocno zaznaczony, trudno będzie uzyskać sprawiedliwe orzeczenie. A interes państwa może mieć różne wymiary. Może być nim limuzyna pani premier, która zderzyła się z seicento. To, że ta prościutka sprawa toczy się już ponad rok (zamiast miesiąca), budzi obawy, czy organy ścigania przy niej nie manipulują.
Takie poczucie zagrożenia, o którym wcześniej wspomniałem, dotyczy właśnie takich spraw, w których przeciwko obywatelowi występuje prominentny przedstawiciel władzy wykonawczej - poseł, senator. Poczucie, że w takich sprawach nie uzyska się sprawiedliwości, jest w społeczeństwie coraz mocniejsze.
W sprawach zwykłych, np. spadkowych czy wpisach do ksiąg wieczystych, ludzie nie muszą się obawiać, że zostaną przez sądy niewłaściwie potraktowani. Każdy jednak musi liczyć się z tym, że w jego życiu zdarzy się naprawdę coś poważnego. Mam tu na myśli prawdziwy konflikt z władzą, nawet w jednostkowym wymiarze, jakim jest konflikt z policjantem. Każdy obywatel musi mieć więc poczucie, że ma za plecami niezawisły sąd. Jeżeli takiego poczucia zabraknie, ludzie będą czuć się niepewnie. Ja tak czułem się zawsze przed 1989 rokiem, gdy mijałem patrol milicji.
W państwie, w którym prawo nie chroni obywateli, a wręcz przeciwnie - uprzywilejowuje niektóre grupy i pewne interesy polityczne, ludzie mają prawo czuć się zagrożeni, nawet gdy nie mają spraw w sądzie.
Sądy są pod kontrolą
W debacie nad sądownictwem zwolennicy niekonstytucyjnych zmian, poddających sądy wpływom politycznym, mówią, że sądy nie mogą być władzą niekontrolowaną przez nikogo, że musi istnieć nad nimi rzeczywista kontrola społeczna.
To prawda, ale najskuteczniejszym systemem kontroli sądów są sądy wyższej instancji. W Polsce dziś uchyla się wysoki odsetek spraw rozstrzygniętych w pierwszej instancji, co świadczy o tym, że ta kontrola funkcjonuje. Jest też Sąd Najwyższy, w którym w trybie kasacji można ubiegać się o zmianę prawomocnego wyroku. Jest w końcu, a raczej należałoby powiedzieć "był", Trybunał Konstytucyjny, do którego każdy obywatel mógł zwrócić się ze skargą, gdy jakiś przepis naruszał jego prawa i wolności. W trybie skargi indywidualnej można było uzyskać orzeczenie, że jakiś przepis jest niekonstytucyjny, za czym szły konsekwencje dla spraw obywateli toczących się przed sądami.
Istnieje wydział w Ministerstwie Sprawiedliwości, powołany przez ministra Zbigniewa Ziobrę, który ma za zadanie patrzeć na ręce sędziom i prokuratorom, czy na przykład nie biorą łapówek. Są w końcu postępowania dyscyplinarne dla sędziów, które mogą być wszczynane z inicjatywy obywateli.
Kontrola społeczna nad sądami przejawia się również w tym, że sądy można krytykować i nie grożą za to konsekwencje, pod warunkiem, że krytyka nie narusza prawa.
Najbardziej widoczną i wymierną formą społecznej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości są ławnicy zasiadający w składach orzekających w sądach rejonowych. Ławnicy, czyli przedstawiciele społeczeństwa mający realizować właśnie prawo obywateli do uczestniczenia w wymierzaniu sprawiedliwości. Gdy byłem sędzią, orzekałem razem z ławnikami, i wiem, że rozmowy z nimi były bardzo owocne dla ostatecznej oceny jakiejś sprawy.
Nie ma podstaw sądy jednoznacznie oceniać źle
W tej chwili mówi się o sądach źle i coraz gorzej. Tymczasem ja nie znam - i nikt ze znanych mi osób też nie zna - żadnych wnikliwych badań nad jakością orzecznictwa. Gdyby jakaś placówka naukowa zebrała i przebadała reprezentatywną próbę wyroków, wiedzielibyśmy, czy złych orzeczeń jest dwa, czy dziesięć, czy dwadzieścia procent. Nikt jednak jak dotąd tego nie zrobił.
Tymczasem w debacie nad wymiarem sprawiedliwości psioczy się na sądy, wyciąga na światło dzienne jednostkowe przypadki nadużyć. Osoby publicznie recenzujące pracę sądów nie formułują opinii na podstawie wniosków z badań. Rzadko mówią nawet o tym, czego sami doświadczyli. Chętnie wygłaszają natomiast generalizujące opinie na podstawie tego, co usłyszeli w telewizji bądź wyczytali w internecie.
Mówiono ostatnio o kilku, może kilkunastu sprawach nadużyć dokonanych przez sędziów czy nieprawidłowych orzeczeniach. Ale nawet gdyby było ich nie kilkanaście, a tysiąc pięćset, to stanowiłyby one jedną setną promila z piętnastu milionów spraw rozpatrywanych przez sądy, co w końcu musi prowadzić do pozytywnej oceny, że sądy w Polsce pracują prawidłowo.
Śmieszy mnie więc, ale jednocześnie oburza, gdy wyciąga się na światło dziennie piętnaście przypadków i na ich podstawie formułuje ogólną złą ocenę pracy polskiego sądownictwa i postawy polskich sędziów.
Być może sądy zasługują na krytykę. Być może poziom orzekania obniżył się albo się podwyższył. My jednak tego nie wiemy, bo nikt tego przed zaprojektowaniem zmian nie zbadał. Ocena sądów dokonywana przez polityków oparta jest na wiedzy anegdotycznej.
Niezależne sądy, a wolne wybory
Projektowane zmiany w sądownictwie nie funkcjonują w próżni prawnej i legislacyjnej. Należy mówić o nich, mając w pamięci, że w parlamencie trwają prace nad zmianą prawa wyborczego. Wobec tego, że na prawie wyborczym się nie znam, czuję się uprawniony jedynie do poczynienia paru uwag.
Sąd Najwyższy orzeka o ważności wyborów. Sędziowie obecnie uczestniczą w organizacji systemu głosowania. Uważam za niebezpieczny zbieg takich okoliczności, jak ustanowienie politycznej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości przy jednoczesnym planowanym zwiększeniu wpływu ministra spraw wewnętrznych na to, kto ma być komisarzami wyborczymi i szefem Krajowego Biura Wyborczego.
Według planowanych zmian komisarzy wyborczych, którymi są obecnie sędziowie, ma się zastąpić komisarzami wskazywanymi przez ministra. Sędzia, jaki by nie był, z samej racji tego, że jest sędzią, daje gwarancję, że nie jest osobiście zainteresowany wynikiem wyborów. Komisarze powoływani z inicjatywy ministra takiej gwarancji nie dadzą.
Dotychczas o ważności wyborów rozstrzygała Izba Pracy, Ubezpieczeń Społecznych i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. W myśl projektowanych przepisów sprawy wyborcze trafią do nowej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Trzeba tu przypomnieć, że skład tej nowej izby powoła nowa, upolityczniona Krajowa Rada Sądownictwa. Mogą trafić do tej izby sędziowie niemający zaufania społecznego. Ich orzeczenia w sprawie ważności wyborów mogą spotkać się z uzasadnionym lub nieuzasadnionym niezadowoleniem społecznym. Celowo tu mówię "uzasadnionym lub nie", bo gdyby rzeczywiście doszło w Polsce do sfałszowania wyborów, to aż trudno mi o tym myśleć, ale mogłaby się polać krew.
Jest jeszcze jedna rzecz w projektowanych zmianach, która nie wiąże się wprawdzie bezpośrednio z sądami, ale daje pogląd na kierunek wprowadzanych zmian. Są nią kryteria uznawania ważności głosu. Dla mnie możliwość poprawienia na karcie wyborczej dokonanego wyboru to jest prosta droga do fałszowania wyborów.
Bywały już przypadki wielkich emocji społecznych, jakie towarzyszyły rozstrzyganiu o ważności wyborów. W 1995 roku, gdy Sąd Najwyższy orzekał o ważności wyborów prezydenckich, pod siedzibą sądu stał rozemocjonowany tłum. Wtedy kilku sędziów opowiedziało się przeciwko uznaniu wyborów, ale większość uchwaliła, że wybory są ważne. Świadczy to o tym, że sędziowie rozstrzygali w tej sprawie zgodnie z własnym sumieniem i toczyła się otwarta, nieskrępowana dyskusja. Chciałbym, żeby tak zostało. Tłum nie wymusił orzeczenia, które - przypomnijmy - zapadło przy zdaniach odrębnych kilkorga sędziów.
Dlaczego narodziło się zagrożenie dla demokracji
Kiedy w obliczu dzisiejszych wydarzeń z obawą patrzę w przyszłość, patrzę również wstecz na 28 lat polskiej wolności. Uważam, że wolność, którą uzyskaliśmy w 1989 roku, była wolnością pełną. Pytanie, czy odczuwają ją tak wszyscy obywatele.
Na pewno z tej wolności, w tym swobody działań gospodarczych, wynikło wiele dobrego dla jednych i niewiele dobrego dla innych. Z tego powodu uważam, że decyzja 500 plus jako podyktowana potrzebą wyrównania tego, co nie zostało do tej pory wyrównane, jest decyzją, którą ja rozumiem i podzielam.
Od wielu lat uważałem, że w sposób niesprawiedliwy z punktu widzenia warunków ekonomicznych są traktowane rodziny liczne. Choć to one zapewniają egzystencję narodu i byt na emeryturze tych ludzi, którzy nie mają dzieci albo mają jedno. Pozycja wielodzietnych była dla mnie wyraźną krzywdą. Miały one gorsze warunki kształcenia, odżywiania czy zapewnienia różnych przyjemności, które w dzieciństwie są przecież bardzo istotne. Pod tym względem był to system niesprawiedliwy - i mówię to jako ojciec czworga dzieci.
Społeczeństwo oczekiwało równomiernego wzrostu zamożności w miarę rozwoju gospodarczego kraju. Poprzednie władze głosiły teorię łódek, które wszystkie równo się podnoszą w miarę podnoszenia się poziomu wody. Teoria ta się nie sprawdziła. Różne części Polski i różne grupy społeczne znajdują się w radykalnie różnej sytuacji. W dodatku dostępność komunikacyjna i ceny wynajęcia mieszkań sprawiają, że możliwości poszukiwania lepszego losu gdzie indziej niż w miejscu zamieszkania są w Polsce mocno ograniczone.
Skandalem dla mnie jest możliwość istnienia w obrocie prawnym śmieciowych umów regulujących pracę. Miały być tymczasowym remedium na ogólnoświatowy kryzys. Cały czas jednak funkcjonują. Państwo nie zakazało ich stosowania, a jedyne, co z nimi zrobiło, to obłożyło umowy zlecenia obowiązkową daniną na ZUS.
Niebezpiecznym dla mnie zjawiskiem jest też to, że nie są zaspokojone pewne naturalne potrzeby młodzieży, jak potrzeba posiadania autorytetu, potrzeba wspólnoty czy życia w grupie. W związku z tym różne ugrupowania typu ONR mają dla młodzieży większą atrakcyjność, niż miałyby, gdyby istniały alternatywy. Taką alternatywą na pewno kiedyś było harcerstwo. Ono być może traci na atrakcyjności i na pewno nie jest dla wszystkich. Brak jednak podobnego ruchu młodzieżowego dziś sprawia, że ta naturalna potrzeba przynależności, uczestnictwa w czymś ważnym nie jest zaspokajana.
W opisanych wyżej warunkach część grup społecznych nie czuje się dobrze i powoduje to krytykę tak zwanej demokracji liberalnej.
Gdy jednak jestem pytany, czy to poczucie niesprawiedliwości i wykluczenia znacznej części społeczeństwa dało obecnie rządzącym legitymację do tak radykalnych zmian, jakie obecnie przeprowadzają, odpowiadam następująco: te niekorzystne zjawiska społeczne w jakimś stopniu umożliwiły zwycięstwo wyborcze obecnej koalicji rządzącej. Nie dają jednak jej prawa do łamania elementarnych zasad demokracji. Bo zarówno dla młodzieży, jak i dla ludzi, którzy mają poczucie niesprawiedliwości czy czują się wykluczeni, wolność jest jednakowo ważna.
Adam Strzembosz *
PS. O sprawach, które tu podejmuję, wiele już powiedziano, ale w obliczu postępujących zmian, należy jeszcze raz o nich przypomnieć.
Projekty ustaw pana prezydenta o Krajowej Radzie Sądownictwa i o Sądzie Najwyższym w stosunku do wcześniej uchwalonych i zawetowanych w lipcu, są poprawione, a nie naprawione. Te poprawione ustawy również naruszają Konstytucję.
Podstawowa zmiana polega na tym, że pan prezydent odebrał prokuratorowi generalnemu kosę, którą mógł kosić, jak chciał. Pozostawił sobie jednak nieduży nożyk, który też jest całkiem poręczny przy wpływaniu na pracę Sądu Najwyższego.
Dlaczego ustawy są niezgodne z Konstytucją
Pierwsza, ważna i być może w przyszłości brzemienna w skutki zmiana to skrócenie kadencji prezesa Sądu Najwyższego i sędziów w Krajowej Radzie Sądownictwa. Jest to też niebezpieczne dla samego pana prezydenta. Jeżeli w przyszłości parlament skróci ustawą kadencję prezydenta, będzie to nadużycie tego samego stopnia, w dodatku takie, które miało już precedens.
Ustawa o Sądzie Najwyższym jest sprzeczna z Konstytucją, ponieważ powołuje obok Sądu Najwyższego drugi pseudosąd, którego Konstytucja nie przewiduje. Mam na myśli Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. To jest izba tylko z nazwy, dlatego że jej prezes ma nie podlegać pierwszemu prezesowi Sądu Najwyższego, a posiadać równe mu uprawnienia. Uprawnienia te to między innymi prawo określania budżetu izby, własna kancelaria i szef tej kancelarii z uposażeniem sekretarza stanu, równym szefowi kancelarii całego Sądu Najwyższego. Jeżeli dodać to tego, że prezes Izby Dyscyplinarnej będzie miał odrębne służby administracyjno-gospodarcze, odrębne kadry i osobną ochronę, to jest to nic innego, jak drugi Sąd Najwyższy.
Konstytucja nie przewiduje dwóch Sądów Najwyższych. Przewiduje wyłącznie jeden. Jak jest jeden Sąd Najwyższy, to jest jeden jego szef. Nie ma przecież ministerstwa, w którym podsekretarz stanu ma uprawnienia równe ministrowi, ale wciąż formalnie byłby urzędnikiem tego ministerstwa.
Niezgodny z Konstytucją jest również zapisany w projekcie ustawy wybór sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa przez Sejm. Zwolennicy tego rozwiązania argumentują, że Konstytucja mówi o sędziach wybieranych do Krajowej Rady Sądownictwa, ale nie precyzuje, kto ma ich wybierać. Nie ma zatem - zdaniem rządzących - przeszkód, aby sędziów do KRS wybierał Sejm. Gdyby przyjąć to rozumowanie, to konsekwentnie trzeba uznać, że Konstytucja nie wskazuje również, kto ma powoływać do Krajowej Rady Sądownictwa przedstawiciela prezydenta. Czy powinien powoływać go prezydent? To też nie jest wprost wskazane w Konstytucji. Może więc przedstawiciela prezydenta powinien wybierać pierwszy prezes Sądu Najwyższego?
Dla mnie jest jasne, że pan prezydent zdawał sobie sprawę z niedopuszczalności takiego rozwiązania, aby sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa wybierał ktokolwiek inny niż sami sędziowie. Pan prezydent w pewnym momencie zaproponował, żeby w przypadku braku zgody w Sejmie, to on wskazywał sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa. Prosił jednak wtedy parlamentarzystów wszystkich opcji o zmianę Konstytucji. Jest dla mnie jasne, że prosił dlatego, że doskonale wiedział, iż nie ma możliwości swobodnego określania, jaka władza wybiera sędziów do Krajowej Rady. Pan prezydent doskonale też zdaje sobie sprawę, że przez 28 lat dla wszystkich było jasne, iż wskazywanie sędziów - członków Krajowej Rady Sądownictwa - przez zgromadzenia sędziowskie sądów różnych szczebli wynika wprost z konstytucyjnej zasady, że sądy są władzą odrębną i niezależną od innych władz.
Sądy oczywiście podlegają kontroli nie tylko społecznej, o czym była mowa powyżej, ale i kontroli dwóch pozostałych władz. Dlatego właśnie w Krajowej Radzie Sądownictwa zasiadają posłowie, senatorowie, minister sprawiedliwości i przedstawiciel prezydenta. Oni sprawują kontrolę, ale sędziowie mają decydujący głos. Jeżeli Rada wybrałaby sędziego w sposób kumoterski czy korupcyjny, to przecież parlamentarzyści czy przedstawiciel prezydenta natychmiast wynieśliby tę wiedzę na zewnątrz, upublicznili ją i mieliby do tego prawo, bo przecież po to tam zasiadają. Przez minionych 28 lat nie było ani jednego takiego przypadku, co moim zdaniem oznacza, że Krajowa Rada Sądownictwa działa właściwie.
Do czego może doprowadzić skarga nadzwyczajna
Skarga nadzwyczajna narusza stabilność orzeczeń. Narusza też pewien tok logicznego rozumowania. To tworzenie superinstytucji na wzór znanej z PRL rewizji nadzwyczajnej, która ma uwzględniać przesłanki sprawiedliwości społecznej, co jest niezwykle szerokim pojęciem.
Jeżeli uznaje się, że istnieje paląca potrzeba wzruszania prawomocnych wyroków, to należałoby pomyśleć o rozszerzeniu instytucji wznowienia postępowania, zapisanej w procedurach sądowych.
Poza tym skarga nadzwyczajna wcale nie wzmocni, a osłabi zaufanie obywateli do państwa. Bo jeżeli ma dotyczyć wszystkich wyroków z ostatnich dwudziestu lat, to należy się spodziewać, że wpłyną setki tysięcy wniosków o uchylenie prawomocnych wyroków. Już dziś Prokurator Generalny i Rzecznik Praw Obywatelskich powinni wnioskować każdy o dodatkowe kilkaset etatów dla prawników wyspecjalizowanych w rozpatrywaniu wniosków o skargę nadzwyczajną.
Znamienne jest, że w ostatnim etapie prac sejmowa komisja sprawiedliwości skreśliła przepis, wedle którego skargę nadzwyczajną będą mogli wnosić posłowie i senatorowie. Jestem przekonany, że do parlamentarzystów dotarła świadomość, że ich biura zostałyby zalane setkami tysięcy próśb od osób, które przegrały sprawę - czy to karną, czy cywilną. Żadna z nich nie mogłaby być pozostawiona bez odpowiedzi. Posłowie i senatorowie musieliby oceniać, czy dana sprawa spełnia wymogi do wniesienia skargi nadzwyczajnej, czy też należy ją odrzucić, do czego nie są w większości przygotowani ani merytorycznie, ani organizacyjnie.
Gdyby tego przepisu nie skreślono, biura poselskie i senatorskie ugrzęzłyby w wielotysięcznej masie skarg nadzwyczajnych i nie byłyby w stanie nadać im dalszego biegu. W ten sposób miliony Polaków byłyby rozczarowane Sejmem i Senatem, czego przewrotnie bardzo sobie bym życzył, ponieważ byłaby to - bolesna wprawdzie - ale jednak lekcja skutków stanowienia złego prawa.
* Adam Strzembosz - profesor nauk prawnych, sędzia w stanie spoczynku. Współtworzył kształt sądownictwa w wolnej Polsce. Był pierwszym po 1989 roku pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, przewodniczącym Trybunału Stanu i przewodniczącym Krajowej Rady Sądownictwa.
(Powyższy tekst jest spisaną ustną wypowiedzią Profesora dla Magazynu tvn24.pl)