Nie zdziwiły mnie oklaski, jakimi ludzie żegnali Kardynała, kiedy trumna z jego ciałem opuszczała Bazylikę Ojców Franciszkanów, a potem długi pochód tysięcy krakowian zaprowadził go na Wawel. Znowu się okazało, że na tę jedną chwilę pogodził i połączył zwaśnionych polityków, ludzi zamożnych i ubogich, krakowską profesurę i kwiaciarki, które przyniosły pożegnalny bukiet w dowód wdzięczności za to, że im się zawsze pierwszy kłaniał. Zygmunt zabił doniośle, a Kraków pożegnał kogoś więcej niż tylko swojego biskupa.
Kiedy media podały informację o śmierci kard. Franciszka Macharskiego, od razu pojawiły się - całkiem słuszne zresztą – opinie, że oto żegnamy "jednego z największych biskupów końca XX wieku”, a nawet „ostatniego Księcia Kościoła”. Te kwantyfikatory są jak najbardziej uzasadnione, ale ponieważ miałem okazję przez kilkanaście lat być świadkiem i obserwatorem różnorakich działań Kardynała Franciszka, moja pierwsza refleksja była taka, że odszedł człowiek. Zwyczajnie dobry, empatyczny i bardzo zaangażowany nie tylko w to, co robił, ale i z kim się spotykał, rozmawiał, kogo odwiedzał. Był mistrzem prostych gestów, które potem urastały do symbolicznych, a czasem przełomowych wręcz działań. O kilku z nich chciałbym opowiedzieć, ale najpierw osobiste wspomnienie.
Wsiadaj, podwiozę cię
Była druga połowa lat 90., pracowałem już wtedy w diecezjalnym Radiu Plus i choćby z tej racji z kardynałem spotykałem się dość często, także robiąc różne reporterskie relacje z kościelnych wydarzeń. Po jednej z pielgrzymek do Kalwarii męczyłem się strasznie, chcąc opowiedzieć słuchaczom „co Kardynał miał na myśli”, a każdy, kto go słuchał, wie, że jego homilie do łatwych nie należały. Z niemałym trudem „posklejałem” to, co zapamiętałem z kazania, zrobiłem relację, nagrałem ją do któregoś serwisu i …odetchnąłem z ulgą.
Chcąc szybko wrócić z Kalwarii do Krakowa, szukałem kogoś, kto mógłby mnie zabrać. Podpytuję znajomych i nagle słyszę: z nami ksiądz może pojechać. Odwracam się , bo głos brzmi dziwnie znajomo, i... Nie myliłem się, propozycja padła od kardynała Macharskiego. Wgramoliłem się do kardynalskiego samochodu (co ciekawe, nigdy nie używał jakichś wielkich limuzyn, tylko jeździł zwykle starymi modelami forda, volkswagena czy - jak na końcu - skody). Jedziemy w milczeniu, bo kardynał coś czytał, ale kiedy zbliżyła się pełna godzina, nagle prosi kierowcę o podgłośnienie radiowych wiadomości.
„No to posłuchamy, coś tam ludziom naopowiadał” - usłyszałem jednym uchem i lekko mnie zmroziło, bo streszczanie kazań Kardynała naprawdę nie było łatwą sztuką. - "To sobie zafundowałem podróż”, pomyślałem tylko. Z głośników popłynęła relacja, a radio ucichło. Kardynał poważnie stwierdza, że jakiegoś przykładu, o którym opowiedziałem. to on sobie nie przypomina. Po czym z uśmiechem dodaje: „ale wiesz co, w sumie o to chodziło, żeby tak to ludzie odebrali”. Odetchnąłem z ulgą.
Niezapowiedziana wizyta
Inne osobiste wspomnienie związane jest z odwiedzinami przez kardynała naszego rodzinnego domu. Był akurat w okolicy na tzw. wizytacji biskupiej. Wiadomo: powitania, kwiatki, wierszyki, uroczyste msze, spotkania z różnymi grupami wiernych. Jednym słowem, niedziela wypełniona co do minuty. Po jednej z mszy Kardynał pyta mnie o rodziców i braci - jak żyją, gdzie mieszkają itd. Odpowiadając na jego pytania, trochę żartobliwie mówię, że najlepiej gdyby wpadł dziś do nas po obiedzie, bo akurat rodzina jest w komplecie. „Dobry pomysł” - usłyszałem tylko. Po dwóch godzinach ktoś dzwoni do drzwi. Mama idzie otworzyć i nagle dobiega mnie znajomy głos: „przyjechaliśmy z proboszczem was odwiedzić”.
Wpadliśmy rodzinnie w lekka panikę, mama mnie obsztorcowała, że nic jej wcześniej nie powiedziałem. Dzieci płaczą, szwagierki robią wielkie oczy, bracia zaskoczeni, w sumie nikt z nas nie wie, co robić. A Kardynał, widząc tę naszą panikę, tylko się uśmiecha się i mówi: „ale ja tu przyjechałem was odwiedzić, a nie wizytować”.
Do dziś te odwiedziny są jedną z najmilej wspominanych rodzinnych chwil.
Z dystansem do polityki
Kardynał Macharski potrafił okazać swoją życzliwość szczególnie wobec tych ludzi, którym się wydawało, że już na nic i na nikogo nie mogą liczyć. Pamiętam jedno z kazań, chyba wygłoszonych podczas procesji św. Stanisława na Skałkę w 1988 roku. Wcześniej, w kilku miejscach w Polsce wybuchły robotnicze protesty i strajki. Choć dziś może się wydawać, że było to na chwilę przed Okrągłym Stołem, to mało kto pamięta, że Solidarność i strajkujący byli w totalnym odwrocie. Małe poparcie społeczne, słaby odzew i zrozumienie. I właśnie wtedy Kardynał Macharski, zwykle dystansujący się od polityki, otwarcie i bardzo mocno upomina się o prawa robotników, popiera ich protest i nagłaśnia strajki.
A skoro już piszę o polityce, to warto wspomnieć, że ówczesny metropolita krakowski miał do polityki i polityków spory dystans. Nieżyjący już jeden z najwybitniejszych krakowskich działaczy związkowych i wieloletni senator Stefan Jurczak opowiadał mi, jak postanowił poprosić go o mediację, kiedy na początku lat 90. środowisko ludzi Solidarności podzieliło się i zaczęło zwyczajnie się kłócić, mając różne oczekiwania. Kardynał, mimo pewnych oporów, zgodził się przyjąć skłócone strony.
„Przychodzimy do Eminencji, siadamy przy stole i …cisza”, wspominał po latach Jurczak. A ponieważ czuł się trochę „organizatorem” spotkania, zwrócił się do Kardynała z prośbą o radę. Zamiast tego usłyszał: „Chcecie jakiejś rady? Nie, sami musicie postanowić, co robić. Ja jestem tu tylko po to, żebyście mieli się gdzie i u kogo razem się spotkać. No i żeby nikt potem nie wypierał się ustaleń, jak do czegoś dojdziecie”. Okazało się, że pod takim patronatem, choć bez słowa jakiejkolwiek sugestii, politycy się pogodzili.
Nie komentował, działał
Potem wiele razy miałem okazję widzieć, że choć Kardynał znakomicie orientował się w sprawach politycznych i dużo o różnych działaniach (także zakulisowych) wiedział, nigdy nie pozwolił sobie na jakieś publiczne pouczanie czy karcenie. Generalnie stronił od otwartego i jednoznacznego angażowania swojego autorytetu w sprawy, które były - jego zdaniem - domeną innych. Za taką właśnie postawę był mocno krytykowany w czasie stanu wojennego: że kazania mało ostre, zero odniesień do sytuacji politycznej. Nie wiem, czy Kardynał przejmował się tą krytyką, ale wiem, że nie miał oporów, by podejmować bardzo konkretne działania, zupełnie nie przejmując się tym, co pomyśli władza.
Kiedy trzeba było pójść do internowanych, wymusił na władzach widzenie i opiekę ze strony miejscowych duszpasterzy. Zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, na terenie kurii biskupiej, a więc w miejscu względnie bezpiecznym, założył Arcybiskupi Komitet Pomocy Uwięzionym i Internowanym, który stał się jednym wielkim magazynem żywności, lekarstw i ubrań rozdawanym w pierwszej kolejności rodzinom poszkodowanym i prześladowanym przez komunę.
Potem, już za wolnej Polski, równie zdecydowanie kazał założyć w diecezji Caritas, bo jego fascynacja osobą Brata Alberta, który został wyniesiony na ołtarze dzięki zaangażowaniu Kardynała, nie była tylko symboliczna, ale przekładała się na realne działania. I pomyśleć, że robił to syn jednej z najbogatszych w Krakowie kupieckich rodzin! Zresztą i z tego swego pochodzenia lubił czasem pożartować, kiedy tłumaczył, że skoro mu dali na imię Franciszek, to musieli się spodziewać, że może im zrobić podobny numer jak jego święty patron.
"Przed wojną sugerowano, że powinienem się przygotować do poprowadzenia rodzinnego biznesu, a ja wtedy uciąłem sprawę szybko: Na mnie nie liczcie. Mam inne plany" - wspomniał moment, kiedy rodzina dowiedziała się, że celem ich syna będzie kapłaństwo. Po przeżyciu wojennej zawieruchy (pracował jako goniec w odpowiedniku urzędu pocztowego podlegającego wówczas Dyrekcji Monopolu Generalnej Guberni), zaraz w 1945 r. skierował swoje kroki do seminarium duchownego, gdzie zdążył jeszcze poznać dobrze zapowiadającego się księdza i młodego uczonego, Karola Wojtyłę. Jak się miało okazać, ta przyjaźń związała ich na resztę życia.
Wywiad, którego nie było
Kardynał Macharski doceniał media i dziennikarzy, ale namówienie go na jakiś większy materiał, zwłaszcza jakiś wywiad "o przyjaźni z papieżem w tle", było rzeczą wręcz nierealną. Dziennikarze (a co najmniej raz w roku zapraszał wszystkich, od prawa do lewa na kolędowanie i coś słodkiego) mieli z reguły otwarte drzwi przy okazji każdej większej uroczystości czy ważniejszego wydarzenia.
"Łapało się" wtedy Kardynała na tzw. setkę , czasem dawał się namówić na jakiś komentarz do spraw aktualnych. Lubił też opowiedzieć coś o Janie Pawle II, ale nigdy w tych historiach nie pojawiała się jego osoba, a przecież doskonale się znali i przyjaźnili. Po prostu uważał, że uzewnętrznianie tych historii byłoby jakimś nietaktem wobec osoby samego papieża. Kiedy już był na emeryturze, jedno z wydawnictw zaproponowało mi zrobienie wywiadu-rzeki z Kardynałem pod kątem jego przyjaźni z Karolem Wojtyłą. Kiedy zacząłem robić podchody, czy w ogóle się na coś takiego zgodzi, szybko padła odpowiedź, że nie ma najmniejszych szans.
Na nic się zdały sugestie, że to ważne dla historii, że trzeba opowiedzieć, żeby uratować prawdę o jakichś zdarzeniach. Kardynał był niewzruszony i uśmiechając się delikatnie, kręcił tylko głową. Podobny pomysł miał inny krakowski dziennikarz, Jurek Sadecki, autor ciekawych publikacji o Kościele jeszcze w tzw. drugim obiegu. Kardynał cenił go za rzetelność i uczciwość oraz dobry warsztat. Kiedyś usłyszałem od niego, że wywiad-rzeka z Macharskim byłby dla niego zwieńczeniem dziennikarskiej kariery. Pokiwałem głową i poradziłem, żeby się zwyczajnie zwrócił z prośbą. Świeccy zawsze byli bardziej uprzywilejowani od księży - pomyślałem, życząc mu powodzenia.
Po jakimś czasie się spotykamy i pytam: Jak tam Twój pomysł? Zgodził się? A Jurek spokojnie opowiada, jak Kardynał docenił najpierw propozycję, potem się zastanawiał, a na końcu niestety musiał go przeprosić, że nic z tego nie będzie. Kiedy ktoś się "wstrzelił" i wyczuł, że Kardynałowi zależy na rozpropagowaniu jakiegoś tematu, często związanego z osobą św. Faustyny lub ideą Bożego Miłosierdzia, zawsze mógł liczyć nawet na serię rozmów i to do telewizji!
Co ciekawe, doceniał media i obecność tematów religijnych zwłaszcza w mediach komercyjnych. Nie było zbyt wielką tajemnicą, że ojciec Tadeusz Rydzyk miał zamiar zbudować Radio Maryja najpierw w Krakowie. Kiedy przedstawił propozycję Kardynałowi, ten zareagował w swoim stylu: "Ojcze, to świetny pomysł! No, ale chyba Kraków to nie najlepsze miejsce". Widząc zdziwienie zakonnika, już spokojnie dopowiedział: "my też robimy tu swoje radio, więc jakby to wyglądało, gdybyśmy rywalizowali między sobą". Swojego nastawienia wobec inicjatywy Ojca Dyrektora, na ile go poznałem, nie zmienił do końca.
Kardynalskie esemesy
I na koniec jeszcze jedno wspomnienie, związane tym razem z wykorzystaniem dobrodziejstwa techniki w codziennym życiu. Kiedyś, chyba przy okazji papieskiej pielgrzymki w 1997 r. namówiliśmy Kardynała, żeby kupił sobie komórkę. Początkowo, choć miał ją zwykle w kieszeni kardynalskiej sutanny, bywała zazwyczaj wyłączona. Z czasem Kardynał przekonał się, że to pożyteczne urządzenie i dzwonił zupełnie bez powodu, po prostu mając chwilę czasu, żeby z kimś pogadać. Prawdziwa rewolucja przyszła jednak, kiedy odkrył esemesy. Wysyłał ich mnóstwo, jak podczas pamiętnego czuwania na Błoniach po śmierci Jana Pawła II, kiedy on sam już poleciał do Watykanu. Przewodniczący wówczas modlitwie bp Guzdek otrzymał nagle esemesa, którego po chwili odczytał publicznie. Setki tysięcy Krakowian usłyszało: „Jestem z Wami i przy Św. Piotrze. Tu i tam Wasz”. Ale znacznie wcześniej, zarówno księża, jak i dziennikarze dostawali kardynalskiego esemesa przy okazji swoich imienin czy po lekturze jakiegoś artykułu. Bardzo krótkie wiadomości podpisywał zwykle inicjałami „+FM” albo skrótem „Fra”.
Zasuszony dla Pana
Po Krakowie krążyły też liczne anegdoty, które czasem kolportował sam Kardynał. Jedna z nich np. mówiła, że powinien mieć na wizytówce pod nazwiskiem wydrukowane „zasuszony dla Pana”, co dobrze oddawało jego ascetyczny wygląd.
Choć nie odmawiał nikomu swojego towarzystwa podczas np. organizowanej na krakowskim Rynku wigilii dla ubogich czy śpiewaniu kolęd u Siemachy, to sam nie "bywał". Po prostu nie lubił podniosłych uroczystości czy jakichś „akademii”. Jeśli musiał gdzieś się pojawić „bo tak trzeba było”, po oficjalnej części zwykle znikał „po angielsku”. Wyjątkiem od tej reguły była filharmonia. Nawet już będąc na kościelnej emeryturze, wręcz czekał na chwile, kiedy opiekujący się nim ks. Robert Tyrała, sam zresztą z wykształcenia muzyk, zabierał go do dawnego Domu Akcji Katolickiej na obrzeżu Plant, gdzie po wojnie znalazła swoją siedzibę Filharmonia Krakowska.
To właśnie tam Kardynał Macharski uwielbiał spędzać wolne chwile, zajmując swoje miejsce na balkonie (zwane czasem „lożą kardynalską”, które to określenie Kardynała przyprawiało o mdłości) i zanurzał się w muzyce. Zresztą to właśnie znakomita znajomość muzyki i swoboda prowadzenia czasem zawiłych dyskusji w kilku językach zjednywała mu dodatkową sympatię i uznanie.
Posypały się ordery
Jakoś tuż przed odejściem na emeryturę "posypały się" wszelkie możliwe odznaczenia i wyróżnienia. Kardynalską sutannę przyozdobił Order Uśmiechu, francuska Legia Honorowa i niemiecki Wielki Krzyż Zasługi. Z rąk prezydenta Komorowskiego otrzymał Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia, który odbierał w skromnym domu sióstr Albertynek, gdzie zamieszkał na emeryturze. Order przyznał mu prezydent za "wybitne zasługi w działalności duszpasterskiej, za chrześcijańskie świadectwo humanizmu i tolerancji, za osiągnięcia w pracy na rzecz porozumienia społecznego i zaangażowanie w sprawę dialogu chrześcijańsko-żydowskiego”. Faktycznie w każdym wymiarze był to człowiek nie tylko deklaracji, ale i konkretnego czynu.
Klasztor Albertynek stał się dla niego domem na ostatnie lata życia, a siostry zapewniały potrzebną opiekę i pomoc. Czuwały także do końca, kiedy po wypadku w czerwcu znalazł się w Szpitalu Uniwersyteckim. Tam swojego "brata", jak sam powiedział, odwiedził papież Franciszek, tam przyjeżdżali też regularnie jego bliscy, w tym krakowska rodzina i znajomi księża i biskupi.
Kardynał znosił cierpienie w absolutnie chrześcijańskim duchu. Kiedy wcześniej miał problemy ze zdrowiem na tle onkologicznym, lekarze stwierdzili, że konieczna jest chemioterapia. A on, usłyszawszy diagnozę, stwierdził tylko, że jeśli Bóg zechce go zachować przy życiu, poradzi sobie i bez chemii, którą można dać komuś bardziej potrzebującemu. Choroba była ciężka, ale ostatecznie wyzdrowiał.
Generalnie wychodził wiele razy z opresji, kiedy np. po upadku złamał miednicę. Niestety, po ostatnim wypadku i złamaniu kręgosłupa Kardynał Macharski do swojego domu i swoich sióstr już nie wrócił. Jak to zauważył krakowski biskup pomocniczy Grzegorz Ryś, nawet jego śmierć była symboliczna z wieloma odniesieniami do jego wielkiego przyjaciela Jana Pawła II: tuż po zakończeniu ŚDM, które papież wymyślił, w Roku Miłosierdzia - a obaj poświęcili cale swoje kapłańskie życie promowaniu tej idei, w poranek o godz. 9.37 (Jan Paweł II umarł wieczorem o 21.37).
Oklaski na pogrzebie
Aż trudno sobie wyobrazić, że nigdy nie spotkamy już jego charakterystycznej postaci w czarnej, zwyczajnej sutannie zagadującej krakusów i turystów, kiedy szedł z ulicy Franciszkańskiej ścieżkami wijącymi się wzdłuż Plant na Wawel. Może dlatego nie zdziwiły mnie oklaski, jakimi ludzie żegnali Kardynała, kiedy trumna z jego ciałem opuszczała Bazylikę Ojców Franciszkanów, a potem długi pochód tysięcy krakowian zaprowadził go na Wawel. I znowu się okazało, że na tę jedną chwilę pogodził i połączył zwaśnionych polityków, ludzi zamożnych i ubogich, krakowską profesurę i kwiaciarki, które przyniosły pożegnalny bukiet w dowód wdzięczności za to, że im się zawsze pierwszy kłaniał. Zygmunt zabił doniośle, a Kraków pożegnał kogoś więcej niż tylko swojego biskupa.
Odszedł po prostu zwyczajny, ale za to bardzo dobry człowiek.