Ołeksij Breus, inżynier konstruktor urządzeń jądrowych i operator czwartego bloku elektrowni w Czarnobylu był jednym z tych, którzy 26 kwietnia 1986 r. z narażeniem życia robili wszystko, co mogli, by ratować sytuację. Później, na żądanie radzieckiego KGB, on i jemu podobni nie mogli opowiadać o tym, co się stało.
– 26 kwietnia 1986 r. miałem dzienną zmianę. Przyjechałem do pracy, nie wiedząc, co się stało w nocy. Do czwartego bloku wszedłem o godz. 7, po sześciu godzinach od eksplozji reaktora – wspomina w rozmowie z tvn24.pl Ołeksij Breus. W dniu awarii pracownicy elektrowni, mimo zagrożenia, że otrzymają śmiertelną dawkę napromieniowania, pracowali przez osiem godzin lub dopóty, dopóki mogli ustać na nogach. Ołeksij był jednym z nich.
Zobaczył zrujnowany reaktor już z okien autobusu. Podjeżdżał nim do pracy w elektrowni z pobliskiego miasta Prypeć, w którym mieszkał. – Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, było niedowierzanie. To nie jest możliwe! Pomyślałem o braterskiej mogile, o tym, że pod zwałami mogła zginąć cała nocna zmiana. Dla mnie było to absolutnie niezrozumiałe. Po co nas tutaj przywieźli, co tu jeszcze można zdziałać? Po raz pierwszy w życiu poczułem, że włosy stają mi na głowie. Od tamtej pory wiem, że słowa "włosy stanęły dęba" to nie jest zwykła metafora – wspomina Breus.

Ołeksij szedł do swojego miejsca pracy – pulpitu sterowania czwartego bloku – przestępując przez kawałki grafitu, omijając przeszkody z gruzu. Przy pulpicie, położonym w odległości kilkudziesięciu metrów od reaktora, poziom napromieniowania sięgał 800 mikrorentgenów na sekundę, co tysiąckrotnie przewyższało dopuszczalny poziom dla pracowników elektrowni. Jednak, jak się później okazało, miejsce to i tak było jednym z "najczystszych" z tych, w których znalazł się w tym dniu Breus.
Piękna brązowa opalenizna
– Promieniowanie nie ma ani smaku, ani koloru, ani zapachu. Jest niewidzialne, nie można go poczuć. Jednak mimo wszystko mam swoje wspomnienia z nim związane. Nie chodzi o problemy zdrowotne, które pojawiły się z czasem, ale o doznania w momencie napromieniowania – opowiada Breus.
Jednym z takich doznań było poczucie upływającego czasu. Operator wraz z trzema kolegami ze zmiany przez jakiś czas przebywał w zrujnowanym i podtopionym pomieszczeniu w pobliżu reaktora, próbując przywrócić do niego dopływ wody. Najprawdopodobniej było to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc, w których wówczas znalazł się Breus. Kiedy wrócił do pulpitu sterowania, wykonał to, co do niego należało: zostawił w służbowym zeszycie notatkę o tym, co robił, gdzie i o której godzinie. Kiedy spojrzał na zegarek, zdziwił się, jak bardzo jego postrzeganie czasu zostało wykrzywione. Mężczyzna był przekonany, że jest już południe i że przy reaktorze spędził kilka godzin. Tymczasem był tam zaledwie 30 minut.
Urzędnicy z Moskwy od czasu do czasu dzwonili do elektrowni i żądali, by za wszelką cenę podawać wodę do reaktora
Ołeksij Breus
– Później ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Poczułem, że jestem gotowy zrobić wszystko, co będzie możliwe, czułem uniesienie i jakąś niedorzeczną uroczystość. Kilka lat później dowiedziałem się, że była to tzw. euforia radiacyjna. Właśnie takie skutki może wywołać wysoki poziom napromieniowania – wspomina Breus.
Gdy uczucie uniesienia minęło, operatora zaczęło mdlić. Nudności przeszły, kiedy sięgnął do wojskowej apteczki po przeciwwymiotną pigułkę. Apteczka była w pomarańczowym pudełku. Przyniósł ją Serhij Kamysznyj, szef zmiany hali czwartego reaktora.
Wieczorem, kiedy Breus skończył pracę i zdjął służbowy biały uniform, zdziwiła go piękna brązowa opalenizna, która pokryła całe ciało. Zeszła jednak po trzech dniach. Jak twierdzi nasz rozmówca, był to dowód, że jego organizm walczył ze skutkami napromieniowania.
Instrukcje i polecenia z Moskwy
W dniu awarii jednym z kluczowym zadań Ołeksija Breusa i innych operatorów było ochłodzenie zniszczonego reaktora. – Wymagały tego wszystkie instrukcje, kierownictwo elektrowni, wymagali także urzędnicy z Moskwy, którzy od czasu do czasu dzwonili do elektrowni i żądali, by za wszelką cenę podawać wodę do reaktora – wspomina.
Najpierw do podawano tę ze specjalnych zbiorników. Później jej zabrakło, dlatego pracownicy zaczęli pobierać wodę z pobliskiej rzeki. Breus, inżynier z wykształcenia, twierdzi, że z punktu widzenia zasad obowiązujących w jego zawodzie było to zwykłe "świętokradztwo", jednak wówczas priorytety były inne. Napełnienie baków wodą z rzeki wymagało pracy w bezpośredniej bliskości reaktora, pod ścianami zrujnowanej budowli. Najbardziej narażony na niebezpieczeństwo był przełożony Breusa, Wiktor Smagin, który ok. godz. 11 rozkazał wszystkim opuścić miejsce pracy. Dla Breusa była to trudna decyzja: oznaczało to, że mimo wymogów obowiązujących procedur i poleceń z "góry" musiałby uznać dalsze działania za bezcelowe.
Ostatni przycisk
Po zaleceniu Smagina przy pulpicie sterowania pozostały dwie osoby – on sam, jako najwyższy rangą operator bloku, i Breus jako drugi rangą. Stan Smagina z powodu silnego napromieniowania stale się pogarszał. Pozostał jednak na swoim miejscu, wysyłając Breusa do trzeciego bloku. Jednak Ołeksij do końca zmiany kilkakrotnie wracał do pulpitu sterowania w czwartym bloku, uruchamiał niezbędne przełączniki, by przywrócić dostawy wody, wyłączał urządzenia, które zagrażały bezpieczeństwu, kontrolował odczyty. Przez cały czas utrzymywał kontakt z innymi operatorami, którzy – zgodnie ze wskazówkami "z góry" – mieli za wszelką cenę doprowadzić do odchłodzenia reaktora.
Ok. godz. 16, kiedy zapasów wody rzecznej w zbiornikach było wystarczająco dużo, operator przycisnął na pulpicie ostatni przycisk, który miał włączyć pompę. Nadzieje jednak zgasły wraz z próbą jej uruchomienia. Jedyna pompa, która ocalała po wybuchu, nie zadziałała.
Wysiłki podejmowane przez operatorów w dniu katastrofy, w środku czwartego bloku, w którym doszło do eksplozji, to jedno, ale warunki w jakich to robili, to drugie. Breus mówi, że oprócz pożaru i napromieniowania byli narażeni również na wiele innych niebezpieczeństw.
Operatorów, mokrych od wody i potu, raził prąd z zerwanych drutów. W powietrzu unosił się gryzący, trujący dym i pył radioaktywny
Ołeksij Breus
– Z rozerwanych rur buchały strumienie gorącej pary wodnej i wody radioaktywnej. Operatorów, mokrych od wody i potu, raził prąd z zerwanych drutów. W powietrzu unosił się gryzący, trujący dym i pył radioaktywny. Zrujnowane konstrukcje trzymały się na słowo honoru. W niektórych miejscach trzeba było pracować pod betonowymi bryłami zwisającymi z dachu. Chybotały się i mogły runąć w każdej chwili – wspomina w rozmowie z tvn24.pl Ołeksij Breus.
"Nie załapał się na listę chorych"
26 kwietnia 1986 r. Breus wyszedł z pracy po godz. 16. Według służby dozymetrycznej elektrowni w Czarnobylu dawka promieniowania, którą wówczas otrzymał, stanowi 120 rem (1,2 w siwertach). Obecne przepisy ukraińskie stanowią, że dawka promieniowania operatorów elektrowni atomowych nie może przekraczać 2 rem w ciągu roku. Normy w Związku Radzieckim obowiązujące w 1986 r. dopuszczały dawkę 5 rem rocznie. Śmiertelna dawka to 600 rem, 100 rem prowadzi do ostrej choroby popromiennej. Breusowi lekarze nie postawili jednak takiej diagnozy.
– Być może mój organizm nie zareagował na promieniowanie zgodnie z oczekiwaniami. A może być też tak, że nie załapałem się na listę chorych, bo w 1986 r. lekarze zawczasu zareagowali na zakazy urzędników w sprawie stawiania diagnoz związanych z promieniowaniem – opowiada operator.
Breus jeszcze przez dwa dni pracował w trzecim bloku. Od czasu do czasu słyszał nad sobą ciężkie uderzenia, od których wszystko się trzęsło. To były worki z piaskiem - piloci śmigłowców zrzucali je na czwarty reaktor. Później kierownictwo zakazało Breusowi pracy w elektrowni. Do połowy maja przebywał "w rezerwie" w obozie pionierskim Bajkowy położonym nieopodal miasta Czarnobyl.
Po trzech dniach od katastrofy do obozu zaczęli ewakuować innych operatorów. Poziom promieniowania w pobliskim mieście Prypeć, gdzie mieszkali, rósł, przekraczając w niektórych miejscach 1 Roentgen na godzinę.
Nieustające szkolenie
Do katastrofy w Czarnobylu pochodzący z rosyjskiego Kubania Breus wiódł zwykłe życie. Do miasta Prypeć, położonego w odległości kilku kilometrów od elektrowni, które powstało z myślą o jej pracownikach, przyjechał z Moskwy w 1982 r. Był dyplomowanym konstruktorem urządzeń atomowych. Ukończył Moskiewski Państwowy Uniwersytet Techniczny im. Baumana. Uczelnią kierował wówczas prof. Nikołaj Dolleżal, konstruktor reaktorów elektrowni w Czarnobylu.
– Cztery lata pracy w tym miejscu były dla mnie nieustającym szkoleniem. Przechodziłem przez systematyczne testy i badania medyczne. W wolnej chwili grałem na gitarze, pisałem wiersze i uczyłem się języka angielskiego. Poświęcałem czas także rysowaniu – mówi Breus.
O politycznych wydarzeniach na świecie dowiadywał się nie tylko z gazet radzieckich, ale także z przeglądu prasy międzynarodowej, opieczętowanej "do użytku służbowego". Trafiała ona do Breusa dzięki niedopatrzeniu lokalnych urzędników, bo był przeznaczony dla działaczy partii komunistycznej. Później, gdy radziecka propaganda obarczała operatorów winą za katastrofę w Czarnobylu, Breusa to niezwykle oburzało. Sam zaczął pisać teksty do gazet ukraińskich. Publikowały wszystkie – z wyjątkiem tych, które dotyczyły Czarnobyla.
Cztery lata pracy w elektrowni były dla mnie nieustającym szkoleniem. Przechodziłem przez systematyczne testy i badania medyczne
Ołeksij Breus
Później w jednej z kijowskich redakcji powiedzieli mu wprost: publikowanie artykułów na ten temat zostało zabronione. Kilka miesięcy po katastrofie Breus, podobnie jak inni operatorzy, musiał stawić się w urzędzie KGB i podpisać dokument, w którym zobowiązał się, że nie będzie rozgłaszał informacji o Czarnobylu. Pierwszy punkt dokumentu mówił o zakazie ujawniania "prawdziwych przyczyn katastrofy".
"Iskra w baku"
Według ocen niezależnych, także międzynarodowych ekspertów, którzy badali przyczyny katastrofy w Czarnobylu, reaktor eksplodował po tym, kiedy nie zadziałał prawidłowo przycisk AZ-5 (zabezpieczenie awaryjne piątego stopnia), przeznaczony do awaryjnego wyłączenia reaktora. Nacisnął go inżynier Leonid Toptunow.
– On miał do tego prawo i powinien był to zrobić. Przycisk ten miał być hamulcem awaryjnym, który miał zatrzymać pracę reaktora w każdej sytuacji, niezależnie od jakichkolwiek okoliczności: awarii czy usterek na czwartym bloku, kwalifikacji operatora, błędnych działań, burzy czy trzęsienia ziemi. Właśnie w taki sposób miał być zaprojektowany ten przycisk i tego wymagają normy konstrukcyjne w przemyśle jądrowym. Jestem z wykształcenia konstruktorem, zasady te dobrze mi wpoili, kiedy byłem studentem. Jednak z powodu błędów w projekcie reaktora przycisk ten może zadziałać odwrotnie – zamiast zatrzymać, rozpędzając reaktor. Można to porównać do sytuacji, kiedy kierowca auta przyciska hamulec, a jego działania, z powodu usterek w konstrukcji samochodu, wywołują iskrę w baku paliwowym – tłumaczy Breus.
Podważanie radzieckich kłamstw
Za zasługi w likwidacji skutków katastrofy Breus został uhonorowany medalem. Otrzymał także III grupę inwalidzką. Lekarze nie przyznali jej jednak z powodu choroby popromiennej. Taka diagnoza nigdy nie została postawiona.
Z Prypeci operator został ewakuowany do Kijowa, do wieżowców, budowanych dla kijowian. W czasie katastrofy budynki jeszcze nie miały dachów. Kiedy Breus się wprowadził do nowego mieszkania, najpierw zmierzył poziom napromieniowania. Przekraczało dopuszczalne normy. Operator zeskrobał ze ścian oraz sufitu tynk i położył nowy. Mieszkanie przez dwa lata miało status "służbowego i tymczasowego".
W 1988 r., kiedy lokal został wyczyszczony z "radioaktywnych brudów", a jego status prawny uregulowany, do Breusa przyjechały z Leningradu żona Galina i córka Ania, która urodziła się w tym mieście we wrześniu 1986 r.
Breus nie mógł już pracować w elektrowni z powodu otrzymanej dawki promieniowania. Postanowił zatem zdobyć dodatkowy zawód. Cztery lata po katastrofie inżynier uzyskał dyplom dziennikarza. Pisał o problemach, które pozostały po Czarnobylu: ekologii, energetyce jądrowej, przyczynach katastrofy. Pisał nie tylko do ukraińskich czy rosyjskich gazet, ale także do amerykańskich. W swoich publikacjach podważał radziecką wersję przyczyn katastrofy, która obarczała winą operatorów. Opisywał także złą sytuację tych, którzy likwidowali skutki katastrofy.
Pod koniec lat 90. XX wieku Breus zajął się malarstwem. Od 2003 r. bierze udział w wystawach i projektach artystycznych w składzie grupy Stront-90. Jednoczy ona artystów, którym los Czarnobyla nie jest obojętny.