– Nie mogłem mówić, wyszedłem. Musiałem się zamknąć w łazience – Andrzej Seweryn, gdy pytam go o film "Ostatnia rodzina", nie jest w stanie ukryć emocji. Zagrał w nim Zdzisława Beksińskiego. Aktor nagrodzony za tę rolę Złotym Lampartem na festiwalu w Locarno w rozmowie z tvn24.pl opowiada o blisko 50-letniej karierze scenicznej, polityce i niezwykłym spotkaniu z Beksińskimi.
"Ostatnia rodzina" to pełnometrażowy debiut fabularny Jana P. Matuszyńskiego, twórcy głośnego i wielokrotnie nagradzanego dokumentu "Deep Love" (2013 r.). Jest to historia Zdzisława Beksińskiego – jednego z najważniejszych malarzy i fotografików XX wieku oraz jego syna Tomasza – dziennikarza muzycznego i tłumacza filmowego. Ważną postacią w tej historii jest żona Zdzisława, Zofia (fenomenalna w tej roli Aleksandra Konieczna), która pełni rolę łącznika zarówno między ojcem a synem, jak i między mężem a światem zewnętrznym.
Nie jest to typowe dzieło biograficzne. Twórcy sięgnęli po sprzęt, którego używał Beksiński do filmowania swojej rzeczywistości, oraz włączyli do filmu niektóre fragmenty nagrań malarza. Jednak Matuszyńskiemu udało się coś więcej – z tragicznej historii ojca i syna uczynił zrozumiałą, uniwersalną opowieść o więzach rodzinnych, o fascynacjach i szaleństwie, o wzajemnym oddziaływaniu na pozostałych członków rodziny.
Film jest jednym z faworytów Konkursu Głównego 41. Festiwalu Filmowym w Gdyni. Do kin "Ostatnia rodzina" wejdzie 30 września.
Z Andrzejem Sewerynem spotykamy się w gabinecie dyrektorskim Teatru Polskiego w Warszawie, któremu szefuje od sześciu lat. To miejsce ze szczególną atmosferą, klimatem. Prawdziwa przestrzeń artystyczna – niewielki pokój wypełniony po brzegi książkami, gazetami, listami, dokumentami. Seweryn wydaje kilka poleceń w sekretariacie, siada i zaczyna…
Już można? Wie pan, pamiętam taką historię z Paryża, z Theatre du Soleil, którego szefową jest wielka reżyserka Ariane Mnouchkine. Zrobiła kiedyś własną wersję kilku sztuk Szekspira, m.in. "Ryszarda III", granego w klimacie teatru japońskiego. Objechała z tym spektaklem cały świat. Po jednym z nich, a byłem przy tym, podeszła do niej dziennikarka ze Szwecji i chciała zrobić z nią wywiad. Ariane wtedy powiedziała: "proszę pani, ja już nie mogę udzielać wywiadów, ja się po prostu powtarzam". Pomyślałem sobie: co za bzdury ona opowiada? Ktoś przyjeżdża ze Szwecji, ogląda wszystkie sztuki, zachwycony, a Ariane kaprysi…". Otóż znalazłem się dziś w roli Ariane. Prowadzę liczne rozmowy z mediami, z czego się, rzecz jasna, bardzo cieszę, ale też boję się, żebym, tak jak Ariane, nie powtarzał się. Ten wstęp, na przykład, to jest coś zupełnie nowego.
TOMASZ-MARCIN WRONA, TVN24.PL: Cieszę się, że to mnie spotkało. Może uda mi się znaleźć te elementy, które jeszcze nie wybrzmiały. Zacznijmy od "Ostatniej rodziny". Rola Zdzisława Beksińskiego, to kolejna w pana dorobku rola biograficzna…
Tak. To moja czwarta taka rola. Pierwszą w pewnym sensie biograficzną była postać Jeremiego Michała Wiśniowieckiego ("Ogniem i mieczem", reż. Jerzy Hoffman – red). Przecież istniała taka postać. Na szczęście bądź nieszczęście, niewiele o nim wiedziałem. Przeczytałem jakieś informacje historyczne, jednak to mało. Moja rola była dziełem ekipy bez szczególnego uwzględniania cech, które mógłby mieć prawdziwy Wiśniowiecki.
Potem przyszła rola prymasa Stefana Wyszyńskiego ("Prymas – Trzy lata z tysiąca", reż. Teresa Kotlarczyk). Oglądałem materiały zdjęciowe, filmowe. Rozmawiałem z ludźmi, którzy go znali, czytałem to, co pisał – na przykład "Zapiski więzienne". Nauczyłem się mówić jak on, ale wydawało mi się wtedy, że jest to niesłuszne – inną wzbudziłbym reakcję niż ta, której bym pragnął. Dlatego nie mówiłem "Wyszyńskim". Przede wszystkim ciążyła nad nami – całą ekipą filmową – ogromna odpowiedzialność. Ten film był bowiem oczekiwany, co najlepiej skomentował kardynał Franciszek Macharski. Po premierze podszedł do mnie i powiedział: "Bardzo się bałem… serdecznie panu gratuluję". Ludzie znali prymasa, wszyscy wiemy, jakie znaczenie miała jego postać w historii mojej ojczyzny, w życiu publicznym, dla religii, Kościoła, polityki, dla historii Polski.
Trzecią taką rolą była wreszcie rola Adama Warczewskiego (vel Janusza Wajnera – red.), inspirowanego postacią Pawła Jasienicy, w "Różyczce" (reż. Jan Kidawa-Błoński – red.). Nie chodziło nam o identyfikowanie postaci bohatera z Jasienicą, natomiast jego życie było dla mnie materiałem do budowania roli. I w końcu jest Beksiński, o którym wiedziałem najwięcej z tych wszystkich postaci. Ale nawet ta wiedza nie pozwala mi sądzić, że znam Zdzisława Beksińskiego.
Byłem przekonany, że znał pan Beksińskiego.
Nie. Osobiście nie. Materiałów o nim było bardzo dużo: od nagrań wideo, dźwiękowych, zdjęć przez pisane przez niego opowiadania po tysiące listów, dziennik i książkę Magdaleny Grzebałkowskiej. To, co łączy te cztery przygody, to fakt, że w każdej z nich w gruncie rzeczy decydującą rolę odgrywały scenariusze i reżyserzy. Porównuję to do sytuacji, którą przeżyłem w Comedie Francaise przy "Don Juanie". Proszę spojrzeć, tu wisi ten kostium (Andrzej Seweryn wskazał wiszący na ścianie kostium z pamiętnej sztuki z 1993 r. – red.).
Próbowałem czytać książki o Don Juanie, których było coraz więcej i więcej. I któregoś dnia nagle uświadomiłem sobie, że przecież mam trzech przyjaciół, którzy pomogą mi w budowaniu postaci. A mianowicie: reżysera – znakomitego Jacquesa Lassalle'a, świetnego scenarzystę – Moliera, który napisał genialny utwór, i trzecią osobę, którą skromnie dołączam do tej dwójki – siebie samego. Ja z moją wrażliwością, z moim światem i moim doświadczeniem. Ten model sytuacji powtórzył się również przy filmie "Ostatnia rodzina", gdy zetknąłem się ze znakomitym młodym reżyserem, 32-letnim Jankiem Matuszyńskim oraz ze świetnym scenarzystą Robertem Bolesto.
Nie bał się pan tej współpracy? W końcu to był debiut fabularny reżysera.
W ogóle nie stawiałem sobie takich pytań.
Jakim reżyserem jest Matuszyński?
Piekielnie precyzyjnym. Janek dostrzegał najmniejsze moje błędy. Nie byłem w stanie przed nim ukryć popełnionego błędu i sprawić, żeby zaakceptował ujęcie. Po każdym takim wskazywał: "tu jest coś, tu też". I zawsze przyznawałem mu rację.
Ostateczną wersję filmu widział pan w Locarno. Jaka była pana reakcja?
Wcześniej widziałem wersję gotową, powiedzmy, w 80 proc. Oglądaliśmy film z żoną w studiu. Po projekcji wyszliśmy w milczeniu. Musiałem się ukryć w łazience, zostać sam ze sobą. Byłem wstrząśnięty tym, co zobaczyłem. Sam byłem zaskoczony moją reakcją, przecież znałem film ze zdjęć. Dopiero po chyba pół godzinie zaczęliśmy rozmawiać.
W niektórych scenach miałem wrażenie, że widzę nie pana jako Beksińskiego, ale samego Beksińskiego.
Traktuję to jako komplement (śmiech).
Ale to chyba sukces, tak "oszukać" widza?
To jest, wie pan, rezultat pracy zespołu: Tomka Matraszaka – charakteryzatora, Emilii Czartoryskiej – kostiumologa, Jagny Janickiej, która zrobiła dekoracje będące odzwierciedleniem prawdziwego wystroju tych miejsc. Jest to też efekt współpracy z partnerami, z którymi grałem: Olą Konieczną i Dawidem Ogrodnikiem, Andrzejem Chyrą. Oczywiście także z Kacprem Fertaczem, bo przecież te zdjęcia, sposób filmowania nas, odgrywają ogromną rolę w tworzeniu postaci. Może się wydawać, że sfilmują cię od tyłu, sfilmują od przodu, z daleka, z bliska, że to nie ma żadnego znaczenia. Ma, wszyscy wiemy, że ma. To również tworzy rolę.
Podkreślił pan, że film jest efektem współpracy. Widz w łatwy sposób może zauważyć, że na planie doszło do twórczego zderzenia silnych osobowości. Jak się panu grało z Dawidem Ogrodnikiem i Aleksandrą Konieczną?
Wspaniale. Powiedziałbym, że wzorowo. Być może dzięki temu, że wszyscy troje jesteśmy absolutnie różni. Bardzo szanuję inteligencję Oli, jej spokój w pracy i fakt, że w tym trójkącie znalazła swoje miejsce. Podziwiam też zaangażowanie Dawida, jego talent. To jest aktor, z którym warto się mierzyć. A wszyscy pracujemy również w teatrze.
Pańska rola została osadzona na niuansach. Chodzi mi o gesty, sposób mówienia. Magia Beksińskiego, którą pan stworzył, tkwi w właśnie w szczegółach. Czy zbudowanie takiej kreacji było dla pana wyzwaniem?
Zastanawialiśmy się, do jakiego stopnia imitować postać, gdzie miałaby się zaczynać moja rola. Myślę również – co jest bardzo ważne – że w filmie mamy za zadanie pokazanie życia ludzi na przestrzeni prawie 30 lat. I te postaci się zmieniają. Nie chodzi tu tylko o ich sposób funkcjonowania w świecie, ale także o zmiany fizyczne. To akurat był radosny aspekt naszej pracy – cóż piękniejszego może być w tym zawodzie, jeśli nie możliwość przyklejenia sobie nosa, wąsów i udawanie kogoś innego.
Stworzenie tej roli to także rezultat mojej wieloletniej pracy w teatrze, ponieważ jest to miejsce, gdzie można w większym stopniu niż w kinie kreować kogoś innego, niż się jest. To jest związane zarówno z literaturą, którą się realizuje, jak i z czasem poświęconym na tworzenie postaci. W zasadzie w teatrze pracuje się dłużej, chociaż przy "Ostatniej rodzinie" przygotowywaliśmy się przez kilka miesięcy – naturalnie nie codziennie. Jestem wdzięczny reżyserowi i producentowi, że mi zaufali. A mogli obsadzić tę rolę kimś innym.
W bardzo ogólny sposób porównałem sobie pana biografię, a w zasadzie to, co o panu zostało napisane…
A to jest różnica. Prawdziwe fakty z mojego życia nie zawsze się zgadzają z tym, co zostało napisane… (śmiech).
Dlatego to podkreśliłem. Jednak porównałem niektóre informacje o panu z tym, co przeczytałem o Zdzisławie Beksińskim. Wyłonił się z tego porównania obraz dwóch bardzo różnych postaci, z odmiennym spojrzeniem na świat. Znalazł pan coś w Beksińskim dla siebie?
Bardzo głęboko przeżyłem swoje spotkanie z prymasem Wyszyńskim. To było moje doświadczenie duchowe – mogę tak dzisiaj powiedzieć. Jeśli chodzi o osobę Zdzisława Beksińskiego, myślę, że odkryłem świat, który mnie porusza, mogę powiedzieć, że Beksiński stał mi się bardzo bliski. Relacje pomiędzy Zdzisławem, Zofią i Tomkiem Beksińskimi były niestandardowe, ale piękne. To byli ludzie naprawdę głęboko kochający się. Uważam, że nasz film jest filmem o miłości. O codziennej, trudnej miłości.
Jak bardzo trudnej, ilustruje nawet rozkład mieszkań Beksińskich. Całość filmu rozgrywa się w kilku zagraconych pomieszczeniach i w ciasnym korytarzu. Wszystko to osobne światy. No i ta absolutnie niezwykła pracownia artysty. Dlaczego Zdzisław Beksiński nigdy nie zdecydował się na wyjazd z Polski? Pan wykonał ten krok.
Próbował w latach 80. Przy pomocy Dmochowskiego (Piotra Dmochowskiego, marszanda malarza – red.) zamierzał wyjechać do Francji. Poprzez ten kontrakt chciał wejść na rynki zagraniczne ze swoją sztuką. Czegoś zabrakło, żebyśmy się spotkali w Paryżu.
Wydaje się, że to Tomek trzymał całą rodzinę w Warszawie. Czy ta historia mogła zakończyć się inaczej?
Nie potrafię na to odpowiedzieć.
"Aktor jest od grania, nie politykowania" – mnóstwo takich komentarzy pojawiło się ostatnio, gdy do kin wchodził "Smoleńsk". Pan ma na swoim koncie doświadczenia opozycyjne. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem, że artysta nie powinien komentować polityki?
Żyjemy w wolnym, demokratycznym kraju. Każdy obywatel ma prawo wypowiadania się w sprawach polityki. Mało tego. Każdy obywatel ma prawo wypowiadania się na każdy temat. Zdarza się rzeczywiście, że czasami to, co mówią ludzie niedziałający w polityce, nie tylko artyści, jest żenujące. Niestety, żenujące jest często też to, co mówią politycy.
Dlaczego pan, jako dyrektor teatru, wybitny aktor unika wypowiedzi na temat polityki?
Jeśli uważnie przejrzy pan moje wypowiedzi publiczne, dostrzeże, że nie unikam polityki. Mówię o niej na swój sposób. Widząc szerzącą się wokół agresję, staram się jej nie ulec. Nic, co dzieje się tutaj, nie pozostawia mnie obojętnym. Uważam np., że to, co dzieje się wokół Trybunału Konstytucyjnego, osłabia naszą demokrację.
To odwróćmy sytuację – co zrobić z tym, gdy to politycy wypowiadają się o kulturze?
Myślę, że są ludzie, którzy mówią bardzo odpowiedzialnie i poważnie o kulturze. Są też tacy, którzy albo niewiele rozumieją, albo mają niezrozumiałe dla mnie intencje.
Kilka lat temu mówił pan, że "patriotyzm jest zaniedbywany, że zaniedbuje się to, co narodowe".
(śmiech) I co? Nie miałem racji?
Ale mówił pan również, że w polskich teatrach brakuje polskiego repertuaru. Co pan myśli o wypowiedzi ministra kultury Piotra Glińskiego na temat polskich filmowych superprodukcji historycznych?
Wyprodukowanie polskiej superprodukcji w stylu hollywoodzkim to bardzo trudne przedsięwzięcie – finansowo, organizacyjnie, artystycznie. Wątpię, czy jesteśmy w stanie dorównać amerykańskiemu przemysłowi filmowemu produkującemu "global movies" Spielberga, Lucasa, Camerona. Poza kwestią organizacyjną należy sobie postawić pytanie o cel takiej produkcji. Co chcielibyśmy opowiedzieć światu? Od dziesiątek lat robimy to i tak wspaniale naszymi polskimi produkcjami szanowanymi na całym świecie.
A jeśli mowa o polskim repertuarze teatralnym, to proszę popatrzeć na ten dokument. (Seweryn pokazuje mi teczkę – red.) Jest to podsumowanie sześciu lat mojej dyrekcji. Kilka przykładów z repertuaru, który zrealizowaliśmy: "Album snów" Czesława Miłosza, "Polacy", "Nowy Don Kichot" Aleksandra Fredry, "Żeglarz" Jerzego Szaniawskiego, "Mazepa" Juliusza Słowackiego, "Parady" Jana Potockiego, "Bolesław Śmiały" i "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego i tak dalej. W planie mamy kilkanaście spektakli największych polskich twórców. Realizuję taki program, jaki sobie stworzyłem wiele lat temu. Nie czekałem na 25 października 2015 r.
Nie niepokoi pana to, co się dzieje w polskim teatrze – począwszy od zdjęcia "Golgota Picnic" z programu Malta Festival w 2014 r. po ostatnie wydarzenia w Teatrze Polskim we Wrocławiu związane z wyborem nowego dyrektora teatru?
Leszek Kołakowski mówił, że "gorzej jest zabraniać". Jeśli dobrze pamiętam, dyrektor Merczyński (Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival w Poznaniu – red.) podjął decyzję, aby nie zagrać przedstawienia. Uległ naciskowi pewnej części społeczeństwa. Było to oburzające. Nie wiem nic o żadnych interwencjach ze strony ówczesnej władzy.
Sprawa nominacji nowego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu stawia kilka poważnych pytań przed władzami i artystami. Krystian Lupa – jeden z najwybitniejszych twórców teatru nie tylko w Polsce, ale i na świecie – nie wyklucza dziś emigracji! Trzeba zrobić wszystko, aby tak się nie stało. Czy nowa dyrekcja będzie w stanie dogadać się z zespołem? Nie zazdroszczę dyrektorowi Morawskiemu (Cezaremu Morawskiemu, nowemu dyrektorowi Teatru Polskiego we Wrocławiu – red.), do którego zwracają się również znani artyści z apelem, by podał się do dymisji. Od dawna środowisko domagało się konkursów na stanowiska dyrektorów teatrów. Celem miała być transparentność i zmniejszenie dyktatu władzy. Czy tak się stało? Konkursy są dzisiaj w wielu miejscach przedmiotem krytyki.
W 1970 r. August Grodzicki (polski dziennikarz, pisarz i krytyk teatralny – red.) przewidział panu "piękną przyszłość na scenie". Było to piękne niemal 50 lat?
Myślę, że moje porażki filmowe i teatralne – a było przecież tego dużo – czegoś mnie uczyły, dobrze na mnie wpływały. Zawsze dobrze jest dostać w dupę. Mnie się to przydawało i ciągle przydaje. Nie wiem, czy moje życie było piękne, ale było pasjonujące. 33 lata spędziłem we Francji. Jestem aktorem francuskim i polskim. Wychowałem się w Polsce, ale dłużej pracowałem we Francji niż tu.
(Andrzej Seweryn bierze leżącą obok kartkę i długopis i zaczyna rozpisywać poszczególne etapy swojej drogi zawodowej – red.).
Zacząłem w 1968 r. i pracowałem do 1980 r. – to jest 12 lat, doliczmy do tego cztery lata studiów, czyli mamy w sumie 16 lat. Teraz pracuję w Polsce od sześciu lat – powiedzmy, że daje to 22 lata. Pozostaje więc 11 lat różnicy. Jestem pewien, że zdążę jeszcze przechylić ten bilans na stronę polską.