"To pytanie do Ducha Świętego, a nie do Tadka Cymańskiego". Wiceszef klubu PiS ucieka przed postawieniem diagnozy, kto rozbił koalicję PO-PiS. Dwaj najzaciętsi dziś przeciwnicy nie tak dawno blisko ze sobą współpracowali. Gdy pytamy, co ich wtedy jednoczyło, zgodnie odpowiadają: wspólny wróg.
Mija właśnie 15 lat od podpisania pierwszego porozumienia między PO a PiS. 13 czerwca 2002 partie przypieczętowały wystawienie wspólnych list w wyborach samorządowych. Potem próbowały razem sformować rząd. Wspólne listy sukcesu jednak nie przyniosły, a rząd PO-PiS ostatecznie nie powstał. Po latach dawni koalicjanci stali się zaciekłymi wrogami.
Inne to były czasy
Kilkoro politycznych liderów, których autorytet uznawały obie strony, już nie żyje. Dość wspomnieć Macieja Płażyńskiego, Lecha Kaczyńskiego, Zbigniewa Religę, Grażynę Gęsicką czy Zytę Gilowską. Religa, Gęsicka i Gilowska, choć byli ekspertami PO, weszli do rządu PiS w 2005 roku. Transfer ludzi między ugrupowaniami czy zwykła współpraca nie były wtedy uznawane za oczywistą zdradę.
- Przepływ ludzi między oboma ugrupowaniami był czymś oczywistym - wspomina Joanna Kluzik-Rostkowska, była minister pracy w rządzie PiS, późniejsza minister edukacji w rządzie PO. - Te partie miały ze sobą naprawdę wiele wspólnego. Łączyły je przede wszystkim postsolidarnościowe korzenie. Gdy w 2004 roku zdecydowałam się wejść do polityki, zastanawiałam się, czy mam pójść do Tuska czy do Kaczyńskiego, ale wtedy był to wybór czysto towarzyski.
PiS to byli głównie działacze AWS skupieni wokół Lecha Kaczyńskiego. PO zaś założyli: Donald Tusk (dawna UW), Maciej Płażyński (dawna AWS) i Andrzej Olechowski (wówczas niezależny, dawniej związany z AWS).
Przełom XX i XXI wieku to był jeszcze czas, gdy główną osią podziału na scenie politycznej było pochodzenie. Partie dzieliły się na postkomunistyczne i postsolidarnościowe, zwane również posierpniowymi. Dwa razy, w 1993 i 2001 roku, obóz postsolidarnościowy poniósł dotkliwą porażkę, bo wybory parlamentarne zdecydowanie wygrywało SLD. Z kolei wybory roku 1997, gdy ugrupowania posierpniowe wystąpiły jako zjednoczona Akcja Wyborcza Solidarność, doprowadziły AWS do stabilnych rządów (w koalicji z Unią Wolności). Miarą tej stabilizacji był choćby fakt, że Jerzy Buzek był pierwszym w demokratycznej Polsce premierem, który rządził przez pełną czteroletnią kadencję.
Ostatecznie jednak AWS rozpadła się, to samo spotkało Unię Wolności. SLD tymczasem urosło w siłę i w 2001 roku wprowadziło do Sejmu 216 posłów, będąc bardzo blisko samodzielnych rządów. Obóz postsolidarnościowy znalazł się w głębokiej defensywie.
Razem przeciw postkomunistom z bardzo słabym wynikiem
W 2002 roku oba ugrupowania podjęły rozmowy o połączeniu sił w jesiennych wyborach samorządowych. Politycy, którzy brali w nich udział, wspominają, że jedną z przyczyn zawiązania współpracy była chęć zapobieżenia powtórce druzgocącego zwycięstwa SLD, również w samorządach.
- Wspólny przeciwnik to był istotny czynnik jednoczący - wspomina Ludwik Dorn, wówczas jeden z liderów PiS. - PO i PiS to były wówczas jedyne liczące się na scenie politycznej siły postsolidarnościowe. Uznaliśmy, że trzeba trzymać się razem.
- Wróg był ważnym elementem jednoczącym wówczas działania PO i PiS - potwierdza politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, dr hab. Jarosław Flis. - Należy jednak pamiętać, że od 2002 roku ustawodawca znacząco zmniejszył liczebność rad w samorządach lokalnych, a zwłaszcza w sejmikach województw. Do tej stosunkowo niewielkiej liczby mandatów startowało wiele komitetów wyborczych, zarówno tych partyjnych, jak i stricte samorządowych. Zdobycie dziesięciu procent głosów niekoniecznie dawało szansę na wejście do sejmiku. Było dużo komitetów i dużo niewiadomych. Połączenie sił PO i PiS wydawało się więc koniecznością. Matematyka okazała się decydująca.
Ostatecznie oba ugrupowania wystawiły wspólne listy do 14 z 16 sejmików wojewódzkich i w każdym z tych województw wprowadziły od 2 do 14 radnych.
W sumie PO-PiS zdobył 79 mandatów w sejmikach. Nie był to jednak sukces, bo wybory znów wygrał SLD. Lepsze zaś wyniki niż koalicja PO-PiS (79) uzyskały nawet: Samoobrona (101) i Liga Polskich Rodzin (92).
- Postrzeganie wśród wyborców było takie, że jak mamy wybierać między spółką komuchów a spółką solidaruchów, to dla nas miejsca tu nie ma. To dlatego lepsze wyniki niż PO-PiS uzyskały wtedy ugrupowania protestu, czyli LPR i Samoobrona – mówi Dorn.
- To był taki eksperyment, który pokazał, że nie zawsze łączenie przynosi takie zyski, jak można by się było tego spodziewać - ocenia dr hab. Jarosław Flis. - Z jednej strony oba ugrupowania miały silną motywację do jednoczenia się, bo przykłady AWS i UW pokazały, że po rozsypce można całkiem zniknąć z polityki. Z drugiej zaś okazało się, że część twardego elektoratu PiS przeniosła swoje głosy na LPR, bo kojarzyła PO z dawną Unią Wolności.
Tamto doświadczenie z wyborów samorządowych z 2002 roku nauczyło oba ugrupowania tyle, że nie przekreśliły współpracy w przyszłości, ale już w wyborach parlamentarnych w 2005 roku wystartowały osobno.
- Myśmy sobie w PiS powiedzieli wtedy: nigdy więcej koalicji z PO, bo to niczemu nie służy. Oni tracą, ale my tracimy bardziej - mówi Ludwik Dorn. - Nie służy to ani nam, ani Rzeczpospolitej, bo rosną w siłę ugrupowania protestu gotowe rozwalić wszystko.
Przyjęto taktykę, że współpraca owszem, ale po wyborach, a przed wyborami ma być ostra rywalizacja. - Pamiętam, że ja wtedy myślałem o wspólnych projektach i współpracy programowej. Chciałem o tym z nimi rozmawiać, a Dorn na to: "Nie! Jest za wcześnie. Teraz jest walka polityczna na śmierć i życie. A dopiero po wyborach możemy zacząć pracować nad wspólnymi projektami" - potwierdza Antoni Mężydło, dziś w PO, wówczas w PiS.
Miała być to wielka koalicja, a trwała wielka kampania
W wyborach parlamentarnych w 2005 roku wygrało Prawo i Sprawiedliwość (155 mandatów) z niewielką przewagą nad Platformą Obywatelską (133 mandaty). Wydawało się, że oba ugrupowania są niejako skazane na współpracę. PiS wykluczało koalicję z SLD, z PSL (25 mandatów) nie utworzyłoby większości. A koalicję z ugrupowaniami, jak to wówczas mówiono, skrajnymi - jak Samoobrona i Liga Polskich Rodzin, brano pod uwagę w ostatniej kolejności.
- Pierwszym i naturalnym partnerem wydawała się wtedy Platforma Obywatelska - wspomina Kazimierz Marcinkiewicz, premier pierwszego rządu PiS, do którego Platforma ostatecznie nie weszła.
Na przełomie września i października trwały rozmowy koalicyjne. Od początku jednak toczyły się w atmosferze niesprzyjającej porozumieniu. Partie miały układać się w sprawie sformowania rządu, a tymczasem ich liderzy - Lech Kaczyński i Donald Tusk - rywalizowali w tym czasie o prezydenturę.
Pierwsze rozmowy koalicyjne między PiS a PO odbyły się 29 września 2005 roku, na dziesięć dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich. Nie przybliżyły porozumienia nawet o krok, bo partie nie ustaliły nawet, nad czym mają pracować.
"Spór dotyczył tego, czy program rządzenia ma przedstawić PiS, a PO się do niego ustosunkuje - co proponowała Platforma, czy też - jak chciało PiS - obie partie mają go wypracować wspólnie. (...) Podczas trwających około dwóch godzin rozmów reprezentanci PiS wiele razy zarzucali Platformie, że chce odgrywać rolę recenzenta programu ich partii. Przedstawiciele PO odrzucali ten zarzut. Podkreślali, że PiS jako zwycięzca wyborów powinien przedłożyć program rządzenia, a nie program wyborczy. Zapewniali, że jeśli PiS taki program przedstawi, PO odniesie się do niego życzliwie" - informowała wtedy Polska Agencja Prasowa.
Negocjacje w sprawie sformowania wspólnego rządu trwały jeszcze miesiąc. Z każdym dniem jednak atmosfera między koalicjantami była coraz bardziej napięta, a nieformalny protokół rozbieżności stawał się coraz obszerniejszy.
W drugiej turze wyborów prezydenckich obróciła się scena polityczna
9 października 2005 roku okazało się, że liderzy układających się ugrupowań będą rywalizować o prezydenturę. Do drugiej tury wyborów przeszli: przewodniczący Platformy Obywatelskiej Donald Tusk i honorowy prezes Prawa i Sprawiedliwości Lech Kaczyński. Politolog, który od początku obserwuje rozwój stosunków między PO a PiS, upatruje początku końca współpracy właśnie w kampanii przed drugą turą tych wyborów.
- Zaczęło rozpadać się SLD, kandydat lewicy zdobył zaledwie 10 procent głosów. Skończył się podział sceny politycznej na postkomunistyczną lewicę i postsolidarnościową szeroko rozumianą prawicę. Aktualny zaczął być podział na Polskę liberalną i Polskę solidarną. Był to zupełnie inny podział niż wcześniej obowiązujący. Analizując postawy wyborców, którzy wcześniej określali się jako zwolennicy lewicy i prawicy, nie sposób było przewidzieć ich miejsca na osi Polska solidarna a Polska liberalna - tłumaczy dr hab. Jarosław Flis.
Kiedy zapłonęły wszystkie mosty
Gdy jednak pytamy aktorów tamtych wydarzeń o cezurę, po której już było wiadomo, że koalicji nie będzie, że wszystkie mosty są już spalone, podają różne momenty.
- Według mnie było to wystawienie przez Platformę jako kandydata na marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, polityka jawnie wrogo nastawionego do Prawa i Sprawiedliwości - mówi Ludwik Dorn.
Ten były wiceprezes partii braci Kaczyńskich wspomina również, że w PiS powstało wrażenie, że Platforma w pewnym momencie bardziej pozorowała negocjacje, niż rzeczywiście je prowadziła. Rozmowy z kandydatem na premiera z PiS Kazimierzem Marcinkiewiczem prowadził kandydat na wicepremiera z PO Jan Rokita. Jednak na najważniejsze spotkania liderów partii w sprawie zawiązania koalicji Donald Tusk Jana Rokity nie zabierał.
Jan Rokita nie odpowiedział na nasze pytania dotyczące koalicji PO-PiS. W książce "Jan Rokita. Anatomia przypadku. Rozmowa z Robertem Krasowskim" niedoszły wicepremier z Krakowa wspomina:
"Kiedy zaś [Tusk - red.] przegrał [w drugiej turze wyborów prezydenckich - red.] , miał naturalną skłonność do myślenia w kategoriach przyszłego odwetu za klęskę, a nie teraźniejszej koalicji na warunkach stawianych przez zwycięzców. (...) Ja (...) od momentu przegranych wyborów nie mogłem dyktować ani tempa wydarzeń, ani warunków koalicji. Miałem już jawnie nieprzyjaznego Tuska za plecami i musiałem czekać na inicjatywę ze strony Kaczyńskiego. Bardzo deprymująca sytuacja. A Kaczyński – jak się miało okazać – po dwóch zwycięstwach nabrał takiej pewności siebie, że powstanie koalicji zaczął traktować jako jedną z możliwości, bynajmniej nie najbardziej oczywistą" - wspomina Rokita w wywiadzie rzece z 2013 r.
Inny uczestnik tamtych wydarzeń, Stefan Niesiołowski z PO, twierdzi dziś, że od samego początku nie wierzył w powstanie koalicji PO-PiS z powodu cech osobowościowych Jarosława Kaczyńskiego.
- Nie wierzyłem w to od początku. Byłem temu przeciwny i od początku też o tym mówiłem. Znam Jarosława Kaczyńskiego i wiem, że jakikolwiek układ lub porozumienie z nim jest stratą czasu - uważa Niesiołowski.
W powstanie koalicji rządowej PO-PiS wierzył wtedy natomiast, jak dziś zapewnia, Tadeusz Cymański z Prawa i Sprawiedliwości.
- Wierzyłem, ale byłem naiwny. Naiwnej wiary nie należy się wstydzić - naucza Cymański i kończy sentencją: - A tak bardzo blisko byli siebie, patrzyli na siebie, głaskali się jak on i ona. Ale cóż, nienawiść jest podszewką miłości, a kto przestaje być przyjacielem, nigdy nim nie był.
O tym, że Jarosław Kaczyński i Donald Tusk nie zamierzali zawrzeć koalicji, a tylko pozorowali rozmowy, bo takie było wówczas oczekiwanie części partyjnych dołów, przekonany jest były premier pierwszego rządu PiS Kazimierz Marcinkiewicz. Przyznaje jednocześnie, że nieopatrznie dostarczył przywódcom obu partii pretekstu, żeby się rozstać.
- Po ostatnim spotkaniu z Jankiem Rokitą, gdybyśmy byli bardziej rozumni i powiedzieli: "Okej, są różnice, ale to się da utemperować", to pewnie nie dalibyśmy pretekstu liderom do powiedzenia: "No to nie mamy o czym rozmawiać". A my właśnie wtedy skupiliśmy się bardziej na pokazaniu różnic, niż tego, co nas łączy. I to dało pretekst liderom, żeby powiedzieć dosyć - wspomina Marcinkiewicz.
Rozwodowi nie zapobiegł nawet arcybiskup
Rozwodowi obu ugrupowań nie zapobiegło również spotkanie ostatniej szansy, któremu patronował ówczesny metropolita gdański abp Tadeusz Gocłowski, a odbywało się ono 30 października 2005 r. w pałacu arcybiskupim.
Ostatecznie po zerwaniu współpracy z PO, PiS podpisał tzw. pakt stabilizacyjny, ale jak to się wtedy mówiło, noszący cechy umowy koalicyjnej z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. W rządzie Kazimierza Marcinkiewicza wicepremierami zostali Ludwik Dorn (PiS), Zyta Gilowska (bezpartyjna), Roman Giertych (LPR) i Andrzej Lepper (Samoobrona).
Na to, że PiS skłania się ku sojuszowi z Samoobroną i LPR, już wcześniej wskazywały pewne znaki na politycznych salonach i w sali plenarnej Sejmu. 26 października Sejm wybrał na marszałka Marka Jurka, a nie proponowanego przez PO Bronisława Komorowskiego. Jurka poparły Kluby: PiS, LPR, Samoobrony i PSL. W serii pytań zadawanej kandydatom i szefom klubów Wojciech Olejniczak z SLD zapytał Ludwika Dorna z PiS, czy za Jurkiem stoi koalicja PiS, LPR i Samoobrony. Dorn nie odpowiedział na to pytanie.
Dziś Ludwik Dorn przyznaje, że negocjacje PiS z Samoobroną i LPR trwały już w czasie, zanim doszło do zerwania rozmów z PO.
- Było to tworzenie sobie bezpiecznika. Ale też nie było to żadne oszustwo wobec partnera. Stało się jasne, że Platforma nie widzi swojego interesu w koalicji z PiS. Po prostu: rządzi sytuacja. Często ludziom tak bardzo trudno przyjąć to do wiadomości, że jeżeli wystąpią jakieś racjonalne przesłanki, to sytuacja prowadzi nas tam, gdzie wcale nie chcielibyśmy iść - zauważa Dorn.
Dwa rządy PiS - Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, popierane przez LPR i Samoobronę przetrwały do lipca 2007 roku, gdy wskutek kryzysu związanego z tzw. aferą gruntową w Ministerstwie Rolnictwa, koalicja rozpadła się, a jesienią odbyły się przedterminowe wybory, które doprowadziły do wyłonienia rządzącej większości w postaci koalicji PO i PSL, powtórzonej po wyborach z 2011 roku.
Wielkie koalicje są dziś niepotrzebne
Przysłowie mówi, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale w obliczu dzisiejszego ostrego konfliktu między PiS a PO, aż ciśnie się na usta pytanie, czy współpraca między dawnymi koalicjantami byłaby możliwa i dziś. Jeżeli tak, to pod jakimi warunkami. Choćby miała to być abstrakcyjna figura myślowa. Gdy pytamy o to polityków, znów pojawia się motyw… wspólnego wroga. Którego jednak obecnie nie ma.
- I dopóki nie będzie takiego wspólnego wroga, który będzie zagrażał zarówno PiS, jak i PO, raczej będziemy w stanie takiej emocjonalnej wojny - przewiduje Joanna Kluzik-Rostkowska, kiedyś w PiS, dziś w PO.
Kazimierz Marcinkiewicz podziela tę diagnozę z jednym zastrzeżeniem. Jego zdaniem oba ugrupowania są obecnie tak zantagonizowane, że jedyny wróg, którego PO i PiS uznają za wspólnego, może przyjść z zewnątrz. To zaś scenariusz, którego ani PiS, ani PO, ani Polsce w ogóle, nie należy życzyć. Oba ugrupowania pozostaną więc - według Marcinkiewicza - w stanie permanentnego konfliktu, który obecnie bardzo przybrał na sile.
Politolog zauważa z kolei, że obecnie ewentualna koalicja PO i PiS jest nie tylko niemożliwa, ale i niecelowa.
- Wielkie koalicje, zawierane między przeciwnikami politycznymi, są możliwe i potrzebne wtedy, gdy na scenie politycznej pojawia się znaczące ugrupowanie nieposiadające zdolności koalicyjnej, tzw. niedotykalne. Polska scena polityczna jest obecnie tak zbudowana, że zarówno PO, jak i PiS, gdyby nie mogły rządzić samodzielnie, zawsze znajdą jakiegoś koalicjanta pozwalającego uzyskać większość i nie muszą brać pod uwagę konieczności sojuszu ze swym największym przeciwnikiem - tłumaczy dr hab. Jarosław Flis.
Tadeusz Cymański z PiS uważa zaś, że to w sumie dobrze, że PO i PiS stoją obecnie po dwóch stronach politycznej barykady.
- Społeczeństwo się różni i scena polityczna powinna w pewnym stopniu być echem tej różnicy. Odbiciem tego, co jest w domach i w umysłach Polaków. I mamy tę różnicę. I to jest dobrze - mówi wiceprzewodniczący klubu Prawa i Sprawiedliwości.