Ma ząbki, więc może zjeść. A że włożył kabanosa do nosa? Trudno. Ile trzeba czekać, żeby bateria rozlała się w żołądku dziecka? Ani minuty! A jeśli mały człowiek ściągnie na siebie ze świątecznego stołu talerz z barszczem? Jedźmy na SOR, bo oparzenie tłustą zupą są gorsze niż poparzenie herbatą. I mamo, nie blenduj zupy, do której wpadła ci żarówka. Bo na ostry dyżur może być za późno.
Półtoraroczny Antek* trafił do szpitala, bo zadławił się kabanosem. A dokładnie: wciągnął go przez nos, po tym, jak dostał go do rączki i poszedł się bawić. Nagle zaczął się krztusić, kaszleć.
Lekarze, pod których opiekę chłopczyk trafił, doskonale pamiętają Antka: był wydolny oddechowo. Został osłuchany, wykonano zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej. W trybie natychmiastowym zapadła decyzja o znieczuleniu i poddaniu go zabiegowi bronchoskopii.
Z oskrzela chłopczyka lekarze wyjęli 3-centymetrowy kawałek kabanosa. Antek trafił na oddział. Po zabiegu zmagał się z zapaleniem płuc, konieczna była kuracja antybiotykami. Po kilku tygodniach chłopiec wrócił do zdrowia i do domu.
Lekarze nie byli zdziwieni, widzieli straszniejsze przypadki. Zdziwieni za to wydawali się rodzice. Jeszcze na sali chorych przyznali, że kabanosy to lwia część Antkowej dwuskładnikowej diety – obok mleka matki. Na argument, że to nie jest dieta dla dziecka mającego nieco ponad rok, mama chłopca miała odpowiedzieć: "ma ząbki, to może zjeść". Razem z ojcem byli zdziwieni na wieść o tym, że poza kabanosem i mlekiem matki dziecko powinno jeść też cokolwiek innego.
O Antku i innych dzieciach, dużych i małych, opowiadają nam lekarki pracujące w krakowskich szpitalach. O tych chwilach nieuwagi rodziców bądź ich bezmyślności, za które dzieci płacą często wysoką cenę, nierzadko do końca życia. Opowiadają to przed świętami, kiedy oparzeń, zadławień, upadków ze schodów może być więcej niż w każdym innym momencie w roku.
– Dorośli narażeni są na dużo więcej prac przedświątecznych. Jest też większe ryzyko niedostrzeżenia zagrożenia dla ich pociech – ocenia dr Anna Chrapusta, ordynatorka Małopolskiego Centrum Oparzeniowo-Plastycznego w szpitalu im. Rydygiera w Krakowie.
Dzieci dławią się wszystkim. Najgorsze są baterie
Dzieci dławią się codziennie. Ostatnio "na topie" są orzeszki zjadane razem z czekoladą. Dużo ich lekarze wyciągają z dziecięcych oskrzeli. Tak jak Antek, maluchy dostają pożywienie do rączek i radośnie hasają po mieszkaniu. Do buzi wkładają też przedmioty, którymi się bawią albo które znajdą w mieszkaniu. Większość z nich wychodzi z tego bez szwanku, niektóre jednak takiego szczęścia nie mają.

4-letni Michał połknął monetę, złotówkę. Utknęła w przełyku. W szpitalu dostał kolor czerwony według systemu segregacji pacjentów Triage. Musiał zostać przyjęty na cito. Badania, prześwietlenia, decyzje, stół operacyjny – wszystko trwało około godziny. Mimo starań lekarzy nie dało się nic zrobić. Doszło do perforacji przełyku, krew zalała drogi oddechowe Michałka. Chłopczyk zmarł.

Baterię połknął 15-miesięczny Tomek. Na przyjazd do szpitala rodzice zdecydowali się dopiero po ośmiu godzinach. Dlaczego tak późno? Nie wiemy. Bateria zdążyła się wylać w żołądku. Endoskopia w trybie pilnym, potem transport do innego szpitala.
Lekarka nie wie, co działo się z chłopcem później. Mówi, że skutki połknięcia baterii przez tak małe dziecko mogą być fatalne. Nierzadko dochodzi do oparzeń wewnętrznych, perforacji ściany żołądka, a w efekcie do zapalenia otrzewnej. To śmiertelnie niebezpieczne.

Jak niebezpieczny może być obrus?
Poparzenia też zdarzają się niemal codziennie – kawą, herbatą, wrzątkiem. Ściągniętymi z obrusa, z kuchenki. No i mama ma tylko dwie ręce. Jedną trzyma dziecko, drugą świeżo zaparzoną kawę, przy uchu, ramieniem podtrzymuje telefon. – Widziałam taką mamę na własne oczy – mówię lekarce.
Nie komentuje. Opowiada: rok temu na oddział trafił 3-letni chłopczyk poparzony olejem prosto z patelni. Dziecko samo ściągnęło na siebie naczynie, rozgrzany tłuszcz oblał jego główkę. Na SOR-ze leki przeciwbólowe, opatrywanie ran, usuwanie martwej tkanki. Tym razem obyło się bez przeszczepu skóry.
Inna historia. Do szpitala przyjeżdżają rodzice z 3-miesięcznym niemowlęciem. Jego skóra jest poparzona w 50 procentach! Co się stało? Dziecko zostało wystawione na 30-stopniowy upał, w samej pieluszce, na cztery godziny. Co robili rodzice? "A, grillowaliśmy sobie" – tłumaczyli lekarzom.
W szpitalu pojawili się dzień później, bo "dziecko miało zaczerwienioną skórę". Nie dawali się przekonać, że to, co zrobili, było nieodpowiedzialne. Dopiero, gdy po trzech dniach na główce niemowlęcia pojawiły się surowicze bąble, do mamy dotarło, że mogło skończyć się tragedią. W placówce dziecko spędziło siedem dni. Przebarwienia na głowie zostaną mu najpewniej do końca życia.
Podobnie jak innym dzieciom blizny. Dr Chrapusta wspomina z kolei wydarzenie z początków jej zawodowej kariery. Do szpitala zgłosili się rodzice z 5-letnim dzieckiem mającym poparzenia na połowie ciała.
– Tuż przed świętami, po świniobiciu, w ogromnym garze gotował się rosół. 5-letnie dziecko, cofając się, wpadło do środka. Poparzone nie zostały jedynie górna część tułowia, głowa i ręce. Skończyło się bardzo źle – tyle pamięta dr Chrapusta z przypadku sprzed 20 lat.
A mówi o tym, bo chce przestrzec: oparzenia rosołem czy barszczem są jeszcze gorsze niż oparzenia kawą lub herbatą. Każda tłusta potrawa ma dużo wyższą temperaturę niż gorąca woda. Nierzadko konieczny jest przeszczep. – To początek deformacji, które zwiększają się wraz ze wzrostem dziecka. Powstają tzw. przykurcze wzrostowe – mówi lekarka.
Duże dzieci
Kiedy zapytaliśmy lekarkę z oddziału chirurgicznego, jaki przypadek jej najbardziej zapadł w pamięć, bez wahania odpowiedziała: 9-latek na quadzie. Chłopczyk dostał pojazd w prezencie, a rodzice stwierdzili, że może na nim jeździć sam – taki duży już…
Gdy 9-latek szarżował po lesie, pojazd się przewrócił. Z uszkodzeniem okolic szyi chłopiec trafił do szpitala. Jego stan był bardzo ciężki. Potrzebne były intubacja i… cud. Przeżył. Przez wiele tygodni dochodził do siebie. Nigdy jednak nie odzyska pełnej sprawności. Przynajmniej raz w roku musi zgłaszać się do szpitala, gdzie zostaje poddany zabiegowi poszerzania tchawicy.

Pewnie można było opisanych przypadków uniknąć. Może wystarczyłoby poświęcić dzieciom więcej uwagi, zachować nawet przesadną ostrożność. Lekarze mówią jednak o wypadkach, przy których nasuwa się im tylko jedno słowo: bezmyślność.
Bo jak inaczej określić zachowanie ojca, który przywiózł do szpitala swojego 8-letniego syna z odciętymi opuszkami u trzech palców? Próbowali je przyszyć, ale się nie przyjęły, opatrzyli rany. W końcu padło pytanie: jak do tego doszło? Ojciec tłumaczył, że jego syn bawił się siekierą, bo "przecież musi się uczyć męskiego zajęcia, jakim jest rąbanie drewna".
Można tak bez końca opowiadać, mówią lekarze, a dane z jednego pogotowia tylko to potwierdzają.
W tym roku zespoły ratownictwa medycznego były wzywane prawie 190 razy na pomoc dzieciom, które uległy urazom w domu w Krakowie i okolicach. – Upadki ze schodów, łóżek, uderzenia o stół – wymienia Joanna Sieradzka z krakowskiego pogotowia. Oprócz tego ratownicy zanotowali około 50 przypadków oparzeń kawą, herbatą czy innym gorącym płynem.
– Zdarzały się też pogryzienia przez psa czy upadek z okna. To jednak sytuacje jednostkowe – podkreśla Sieradzka.
Stało się
Za nieupilnowanie dziecka nikt kar się nie domaga. Ale też – co podkreślają lekarze i inne służby – bezmyślności karać nie można.
W szpitalach funkcjonuje procedura zakładania Niebieskiej Karty, ale jest ona stosowana jedynie w wypadkach, gdy lekarze podejrzewają, że rodzice nad dzieckiem się znęcają.
– Jednak jeżeli jest to jednorazowy przypadek i pomimo zachowania środków ostrożności i sprawowania należytej opieki nad dzieckiem dochodzi do wypadku losowego, nie ma podstaw do wdrażania procedury Niebieskiej Karty – tłumaczy nam Anna Zbroja z małopolskiej policji.
Lekarze rodziców przestrzegają, a także tłumaczą im, jak w sytuacji, gdy do wypadku dochodzi, powinni się zachować. Na przykład w przypadku poparzenia należy natychmiast zdjąć z dziecka ubranie i polewać oparzone miejsce zimną wodą – wyjaśniają. Na co, według ich relacji, rodzice mają swoją odpowiedź, że "nie są lekarzami, więc skąd mieli to wiedzieć".
Bywa, że nie poczuwają się też do odpowiedzialności. Lekarzom tłumaczą, że w czasie gdy doszło do wypadku, dziecko przebywało pod opieką babci czy innego członka rodziny. "Nie wiedzieliśmy, nie przewidzieliśmy", mówią niektórzy. "Stało się" – ucinają inni.
– Dzielimy rodziców na dwie grupy: pierwsza i przeważająca to ci, którzy mają świadomość, że doszło do przeoczenia. W związku z rosnącą aktywnością dziecka pojawiło się ryzyko, które trudno było przewidzieć. Są też rodzice, którzy wypierają myśl o tym, że wypadek można było przewidzieć.
– Ja polecam wszystkim rodzicom, by usiedli na podłodze w swoim mieszkaniu i rozejrzeli się dookoła. Niech zwrócą uwagę na wszystkie przedmioty, które mogą zainteresować dziecko: kubki z gorącymi napojami, drobne przedmioty, kable – mówi lekarka z Krakowa.
Doktor Google
A co, jeśli rodzic w ogóle nie chce konfrontować się z lekarzem i próbuje problem rozwiązać na własną rękę? Wtedy z pomocą przychodzi internet. W sieci roi się od zapytań rodziców, którzy opisują przypadłość dziecka i proszą internautów o pomoc czy radę.
Niektóre z zapytań są tak absurdalne, że aż trudno w nie uwierzyć. Tak jak wpis matki, który znaleźliśmy na jednym z forów internetowych.
"Jak wyłowić szkło, które rozbiło mi się do garnka zupy dla dzieci? Poszła mi w drobny mak żarówka. Macie jakiś patent na wyłowienie, jeśli nie chcę wylewać?" – pyta mama. Inni forumowicze tłumaczą: "musisz wylać nic z tym nie zrobisz!". – Nie mogę wylać garnka. A jak zblenduję wszystko? – pyta oszczędna mama.
Nawet jeśli ten wpis był tylko prowokacją, to podobnych zapytań jest mnóstwo. Dziecko ma wysypkę od kilku dni? Mamy robią zdjęcie, pokazują innym mamom i pytają: "co to jest?". Kilkumiesięczne niemowlę wymiotuje od tygodnia? Inne mamy na pewno będą wiedzieć lepiej, do lekarza nie będzie trzeba iść.
Oczywiście jeśli wystąpił jakiś nieznaczny objaw, wysypka, krostka, możemy sprawdzić w sieci, co już, natychmiast powinniśmy zrobić, a przede wszystkim, czy powinniśmy się martwić i gnać na ostry dyżur. Ale konsultować się w ten sposób, jeśli dziecko wymiotuje przez tydzień?
O to, skąd się bierze taki opór przed pójściem do specjalisty, zapytaliśmy wprost psychologa społecznego z dyplomem, Mariusza Makowskiego. Mówi nam, że jedną z przesłanek zwlekania z pójściem do specjalisty może być wstyd. Bo rodzice będą musieli się tłumaczyć.
– To jest bolesne dla samooceny rodzica, kiedy musi skonfrontować się z innym dorosłym, który powie: "dałeś plamę, kiepski z ciebie rodzic, skoro w takim stanie przywozisz dziecko" – wyjaśnia psycholog.
Dodaje jednak, że to nie jedyny powód, dla którego rodzice wybierają internet zamiast pediatry.
– Żyjemy w epoce doktora Google. Warto zastanowić się, dlaczego on jest taki popularny. Wiemy, jak funkcjonuje NFZ, na wizyty trzeba czekać, ciężko się dostać do specjalisty. Trochę trudno się dziwić, że ludzie uprawiają samoleczenie, a pomocy szukają tam, gdzie wydaje się ona być pod ręką. Nie potępiałbym też do końca tych rodziców, którzy wybierają to, co jest pod ręką – wyjaśnia Makowski.
Dodaje, że istnieje też coś takiego jak wiara w "dowód słuszności". – Jeśli na forum kilka osób powie "tak, to tylko wysypka, moje dziecko też to miało, przeszło po kilku dniach", ludzie są w stanie uznać to za wiążące.
Zaznacza jednak, że o ile czasami w wypadku dorosłych leczenie za pomocą internetu się sprawdza, to z dziećmi jest trudniej. One nie zawsze potrafią wyartykułować swoje potrzeby czy bolączki.
*Imiona dzieci zostały zmienione na potrzeby publikacji