Costa Concordia zatonęła dziesięć lat temu. "Poszedłem do kościoła i otworzyłem go dla rozbitków"

Źródło:
PAP

Przyszli do mnie mieszkańcy i powiedzieli, że doszło do katastrofy morskiej i na brzeg płyną do nas ludzie; poszedłem do kościoła i otworzyłem go dla rozbitków - tak wspomina katastrofę statku Costa Concordia przed 10 laty u brzegów włoskiej wyspy Giglio ówczesny proboszcz tamtejszej parafii ksiądz Lorenzo Pasquotti.

- Umieściłem ich wszędzie, gdzie tylko się dało, na podłodze i w ławkach, daliśmy im ciepłą odzież, buty, koce, jakie miałem. Wszystko, co w naszej mocy robiliśmy razem z mieszkańcami Giglio - mówił w rozmowie z PAP ks. Lorenzo Pasquotti, przywołując w pamięci późny wieczór z 13 stycznia 2012 roku. Jak podkreślił kapłan, udzielenie pomocy setkom przemoczonych i zziębniętych ludzi, którzy dotarli na brzeg łodziami ratunkowymi i udzielenie im gościny w kościele pod wezwaniem świętych Wawrzyńca i Mamiliana koło portu na wyspie, było dla niego czymś zupełnie naturalnym.

OGLĄDAJ TVN24 NA ŻYWO W TVN24 GO

Ogromny wycieczkowiec z ponad 4300 osobami na pokładzie - pasażerami i członkami załogi, odbywający rejs po Morzu Śródziemnym, podpłynął do wyspy w Toskanii, zbaczając ze standardowego kursu, by wykonać stosowany tam gest, określony jako "pokłon", czyli pozdrowienie malowniczego miejsca, uważanego za perłę w tym rejonie. Statek długości 290 metrów zbliżając się do wyspy, uderzył w skałę morską.

W kadłubie powstała 70-metrowa wyrwa, przez którą zaczęła wlewać się woda. Kapitan jednostki Francesco Schettino początkowo starał się ukryć skalę katastrofy i bagatelizował ją w kontaktach z kapitanatem. Szybko również opuścił pokład, łamiąc wszelkie zasady żeglugi. Chaos opóźnił rozpoczęcie ewakuacji. Statek przechylił się, a następnie osiadł na mieliźnie. W katastrofie zginęły 32 osoby. Kapitan Schettino został skazany na 16 lat więzienia.

Wspomnienia księdza

- Otworzyłem kościół i przyjęliśmy przybyłych na ląd. Było wielu Włochów, ale też cudzoziemców z różnych części świata. Nagle w naszym kościele był tłum ludzi z tak odległych stron i w tej samej sytuacji - byli zziębnięci, przerażeni, zaniepokojeni o innych pasażerów, przemoczeni w zimną, styczniową noc - mówił ks. Lorenzo Pasquotti.

Wszyscy - dodał duchowny - znaleźli się na małej wyspie, która nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego kryzysu. - Patrząc na nich, poczułem, że to jest właśnie wyraz macierzyńskiej opieki Kościoła, idącego z pomocą tym, którzy jej potrzebują, tam, gdzie jest cierpienie - podkreślił ksiądz Pasquotti.

- Pomagając im tymi prostymi gestami, nie czuliśmy się w żadnym razie bohaterami, to chcę jasno powiedzieć. Zrobiliśmy coś normalnego, to, co należało zrobić w tamtym momencie - zaznaczył 71-letni kapłan. Zwrócił uwagę, że w akcji pomocy rozbitkom uczestniczyło wielu mieszkańców Giglio, którzy przynieśli do parafii ciepłe ubrania, napoje i jedzenie.

- Byli nawet tacy, którzy weszli na pokład przechylającego się i nabierającego wody statku, by pomóc ludziom z niego zejść. To piękne gesty, ale jednocześnie coś, co trzeba było zrobić. Są ludzie w potrzebie, trzeba im wyjść naprzeciw od razu, a nie zastanawiać się. Nie mówisz w takiej chwili: to nie jest moje zadanie, idziesz pomagać i koniec - powiedział ksiądz Pasquotti. - A ja przecież zrobiłem niewiele - dodał.

Ksiądz przypomniał, że w pierwszych latach po katastrofie miał kontakty z rozbitkami, którzy zostali przyjęci w kościele. Niektórzy wrócili na wyspę, przyszli do kościoła. - Oddali nam buty i ubrania, które im wtedy daliśmy. Przywieźli nam też słodycze - wspominał. - Ponieważ w kościele daliśmy im wtedy herbatniki, ciepłe jedzenie, to odwdzięczyli się, przywożąc nam przysmaki ze swoich rodzinnych stron - opowiadał włoski ksiądz.

Prace nad usunięciem wraku

Po katastrofie z 13 stycznia 2012 roku powstał zespół, który w kolejnych miesiącach pracował nad przygotowaniem procedury usunięcia gigantycznego wraku statku Costa Concordia, leżącego u brzegów wyspy Giglio. Największą taką operacją na świecie, śledzoną przez wszystkie media, kierował Nick Sloane z RPA. Panowała niepewność, czy uda się podnieść wrak i czy kadłub nie rozpadnie się. Akcja ta zakończyła się pomyślnie we wrześniu 2013 roku. Potem wrak został odholowany do portu w Genui. Jego demontaż trwał trzy lata, do 2017 roku.

Autorka/Autor:tas\mtom

Źródło: PAP

Tagi:
Raporty: