Ukraina, Mariupol. Ukrainka, która straciła męża, opowiada o ataku na teatr

Źródło:
TVN24
Ukrainka o rosyjskim ataku na Teatr Dramatyczny w Mariupolu
Ukrainka o rosyjskim ataku na Teatr Dramatyczny w MariupoluTVN24
wideo 2/3
Ukrainka o rosyjskim ataku na Teatr Dramatyczny w MariupoluTVN24

Z mężem i synami ukrywała się w Teatrze Dramatycznym w Mariupolu. Po rosyjskim ataku więcej go nie zobaczyła. Wciąż jednak ma nadzieję. - Oddałabym wszystko, żeby wrócił, nawet ranny i bez pamięci, nosiłabym go na rękach - mówi. Materiał magazynu "Polska i Świat".

- Czasem sobie myślę, że może stracił pamięć, bo przecież nieraz po wojnie ludzie wracali do domu po wielu latach. Oddałabym wszystko, żeby wrócił, nawet ranny i bez pamięci, nosiłabym go na rękach, gdyby tylko wrócił - rozpacza matka nastolatków. Jej mąż Igor zniknął 16 marca, kiedy Rosjanie zrzucili bombę na Teatr Dramatyczny w Mariupolu. Schroniły się tam setki mieszkańców ukraińskiego portowego miasta.

- Wszyscy przyjeżdżali schronić się w teatrze. Nikt nie pomyślał, że mogą spaść bomby. Napisaliśmy przecież na biało wielkimi literami, że w środku są dzieci. Sami to pisaliśmy. Myśleliśmy, że to najbardziej bezpieczne miejsce - podkreśla kobieta.

Mąż kobiety był rybakiem. Jego ciało nie zostało odnalezione, ale nie ma go też na żadnej liście żywych osób. W momencie ataku stał na zewnątrz i na kuchni polowej gotował obiad dla rodziny i przyjaciół, którzy byli w piwnicy.

Ukrainka o rosyjskim ataku na Teatr Dramatyczny w Mariupolu

- Usłyszałam huk, zrobiło się ciemno, straciłam równowagę. Dwaj synowie poszli szukać ojca, bo wiedzieli, w którym miejscu stał. Wrócił starszy, 16-letni syn cały zapłakany i mówi, że taty nie ma, że widział ciała innych osób, ale ojca nie - wspomina żona Igora.

- Nie wiem sama, co ja wtedy czułam. Ogłuchłam na chwilę. To była ogromna pustka. Bo masz dwóch synów, którzy pytają się ciebie, co robić, a ty nie wiesz, co robić, bo w jednej chwili zawaliło ci się całe życie - dodaje.

Zniszczony teatr w MariupoluReuters

Po ataku na teatr kobieta razem z synami uciekła do innego schronu. Tam przeżyła kolejne piekło. - Schowaliśmy się w schronie przychodni stomatologicznej. Było tam może około 60 osób. I pewnego dnia ktoś wrzucił coś do środka. Zrobiło się czarno i duszno. Było pełno dymu. Ludzie wpadli w panikę, zaczęli krzyczeć, tratować siebie nawzajem. To było straszne - opowiada.

- W takim momencie nie patrzysz, jak idziesz i po czym. Czy to czyjaś ręka, czy plecy, czy to osoba, która chwilę wcześniej dzieliła się z tobą jedzeniem, nieważne. Myślisz tylko o tym, żeby przeżyć. Ty i twoje dzieci - przyznaje.

Igor w dniu wybuchu wojny miał 51. urodziny

Po kilkunastu dniach kobiecie z synami udało się uciec z Mariupola. Nie podajemy jej imienia ani nazwiska, bo planuje wrócić do miasta, w którym została jej córka z wnuczką. Byli w innym schronie i przez wiele tygodni nie było wiadomo, czy oni także zginęli. Rodzina szukała Igora w każdy możliwy sposób.

- Jest może jeden procent szans, że udało mu się uniknąć śmierci, ale mąż stał przy samej ścianie i tam gdzie stał, widzieliśmy ogromną górę gruzu. Nie wiem, co z ciałem, bo oni sprzątnęli cały gruz, nie patrząc na nic - stwierdza kobieta.

Igor

Igor w dniu wybuchu wojny obchodził 51. urodziny. - Wrócił z pracy i mówił do mnie: nie przeżywaj. To potrwa pewnie ze dwa, trzy dni. To niemożliwe, żeby w XXI wieku ludzie się nie dogadali - wspomina.

Autorka/Autor:Sylwia Piestrzyńska

Źródło: TVN24

Tagi:
Raporty: