Satrapowie śpią spokojnie. Rok wyborów w Afryce


Ledwie zdążono podliczyć i ogłosić wyniki wyborów w Ugandzie i Republice Środkowoafrykańskiej, a już do elekcji ruszyli mieszkańcy pustynnego Nigru i wyspiarskich Komorów. W tym roku przywódców wybierać będzie jedna trzecia afrykańskich państw.

Wybory w Ugandzie i Republice Środkowoafrykańskiej uznawano za wyjątkowo ważne. Te środkowoafrykańskie miały zakończyć trwającą czwarty rok wojnę domową, ugandyjskie zaś - odpowiedzieć na pytanie, w jakim stanie jest afrykańska demokracja w kraju uchodzącym do niedawna za jej przykład.

Wbrew obawom wybory w RŚA przebiegły spokojnie, a ich zwycięzcą ogłoszony został były premier Faustin-Archange Touadera. Pokonany przez niego Anicet-Georges Dologuele, również były premier, pogodził się z porażką i uznał rywala za prawowitego przywódcę. Powyborcza zgoda politycznych przeciwników była warunkiem niezbędnym do tego, by nowym władzom udało się przywrócić pokój po wojnie domowej, w której wyniku zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a milion – jedna piąta ludności – stało się uchodźcami. Teraz wszystko zależeć będzie od przywódców muzułmańskiej koalicji partyzanckiej Seleka, która na początku 2013 r. zdobyła stolicę kraju Bangi i obaliła rządzącego od 2003 r. chrześcijańskiego prezydenta Francois Bozizego. Rządy Seleki przerodziły się w pogromy chrześcijan i grabieże stolicy oraz wywołały błyskawiczne powstanie chrześcijan, stanowiących większość ludności kraju. Chrześcijańskie bojówki Anti-Balaka wyparły rebeliantów ze stolicy i przystąpiły do odwetowych pogromów muzułmanów, a wojna groziła przerodzeniem się w konflikt religijny. Seleka nie wystawiła do wyborów własnego kandydata, ale z 30 pretendentów to właśnie profesor matematyki Touadera, choć chrześcijanin i premier za rządów Bozizego, uchodził za polityka, któremu najlepiej uda się pogodzić zwaśnione chrześcijańskie południe z muzułmańską północą.

W Ugandzie bez zmian

W Ugandzie wygrał panujący od 30 lat prezydent Yoweri Museveni, do niedawna ulubieniec Zachodu, stawiany przezeń Afryce za przykład dobrego i sprawiedliwego przywódcy. Tym razem jednak Zachód skrytykował sposób, w jaki jego faworyt zapewnił sobie wygraną, w tym prześladowania opozycji i aresztowania politycznych rywali. - Nie potrzebuję, żeby mnie ktoś pouczał – skwitował Museveni protesty zachodnich przywódców.

Zachód obawia się, że w ślady Museveniego pójdą inni afrykańscy prezydenci i tak jak Ugandyjczyk zlekceważą zalecane przez Zachód ograniczenie do dwóch liczby prezydenckich kadencji. Jesienią w sąsiedniej Demokratycznej Republice Konga (DRK), po dwóch kadencjach urząd powinien złożyć rządzący od 2001 r. prezydent Joseph Kabila, który jednak za wszelką cenę stara się przedłużyć swoje rządy. W położonej na drugim brzegu granicznej rzeki Republice Konga (Kongo-Brazzaville) rządzący czwartą dekadę Denis Sassou-Nguesso już dawno wykreślił z konstytucji kadencyjny limit i w marcu jako murowany faworyt znów wystartuje w wyborach prezydenckich.

Satrapowie spokojni o wynik

Nikt nie zagrozi też w kwietniu prezydentowi Czadu Idrissowi Deby’emu, który rządzi od 1990 r. i startuje w wyborach już po raz piąty. Deby obiecuje, że jeśli znów wygra, przywróci konstytucyjny limit prezydenckich kadencji, który w 2005 r. osobiście kazał wykreślić.

Podobnymi ograniczeniami nie będą sobie zawracać głowy inni prezydenci, których pod koniec roku czekają nowe reelekcje - Ali Bongo Ondimba w Gabonie (rządzi od śmierci zmarłego w 2009 r. ojca, Omara, który panował przez prawie pół wieku), Teodoro Obiang Nguema Mbasogo w Gwinei Równikowej (najdłużej – od 1979 r. – panujący przywódca w całej Afryce) i marzący o pójściu w ich ślady Yahya Jammeh w Gambii (rządzi od 1996 r.).

O ile wyborcze triumfy satrapów z Gabonu, Gwinei Równikowej, Gambii, Republiki Konga i Ugandy czy ewentualna wygrana Kabili w DRK zostaną uznane na Zachodzie za porażkę demokracji, o tyle wygrana Deby’ego w Czadzie przywitana zostanie w Waszyngtonie, Paryżu i Brukseli z ulgą. Czadyjski dyktator jest od lat najważniejszym wojskowym sprzymierzeńcem Zachodu w wojnie z afrykańskimi dżihadystami buszującymi po Sahelu i Saharze. Zaprawieni w bojach czadyjscy żołnierze walczą z dżihadystami w Mali i Nigerii i nikt tak jak oni nie przyda się do patrolowania pustynnej części Libii, zawłaszczanej przez muzułmańskich rebeliantów. Względy bezpieczeństwa sprawiają też, że w niedzielnych wyborach w Nigrze - sąsiedzie Czadu, Nigerii i Mali - na Zachodzie trzymano kciuki za wygraną urzędującego od 2011 r. prezydenta Mahamadou Issoufou. W niedzielę prezydenta wybierano także według bardzo skomplikowanej procedury na Komorach, a elekcje czekają w tym roku także Dżibuti, Republikę Zielonego Przylądka, a także Wyspy Św. Tomasza i Książęcą, Maroko, Benin, Ghanę, Wybrzeże Kości Słoniowej i Zambię.

Wielka niewiadoma w RPA

Niezwykle ważne, choć tylko samorządowe wybory odbędą się także w Republice Południowej Afryki, gdzie rządzący od upadku apartheidu Afrykański Kongres Narodowy (ANC) traci zwolenników, za to z każdym rokiem umacnia się jego reputacja partii nieudolnej i skorumpowanej. O ile w wyborach krajowych ugrupowaniu Nelsona Mandeli udaje się utrzymywać przewagę nad rywalami (najbliższe wybory odbędą się dopiero w 2019 r.), o tyle w samorządowych ANC ponosi coraz boleśniejsze porażki, mogące zwiastować bliski koniec jego rządów w Tshwane (Pretorii) i Kapsztadzie. Choć wybory w Ugandzie zdają się marnie wróżyć demokracji w Afryce, to złe wrażenie powinny zatrzeć już lutowe wybory w Beninie, a także planowane pod koniec roku wybory w Ghanie i Zambii. W Afryce mimo regularnie przeprowadzanych wyborów nadal rzadko się zdarza, by władza w pokojowy i uczciwy sposób przechodziła z rąk rządzących do opozycji, jednak w Beninie, Ghanie i Zambii od dawna nie jest to już niczym nowym.

Autor: mtom / Źródło: (Wojciech Jagielski) PAP

Tagi:
Raporty: