"Nie zatrzymamy się w Gomie". Kolejna wojna w sercu Afryki


Partyzanci, którzy we wtorek zajęli Gomę w Demokratycznej Republice Kongo, grożą, że jeśli prezydent Joseph Kabila nie spełni ich warunków, ruszą na Kinszasę i odbiorą mu władzę. Kabila, który dotąd nie zgadzał się na rozmowy z buntownikami, będzie musiał zacząć się z nimi układać.

- Nie zatrzymamy się w Gomie, lecz pomaszerujemy na Kinszasę - ogłosił w środę na stadionie w Gomie, stolicy prowincji Kiwu Północne, jeden z przywódców rebelii płk Vianney Kazarama. - Pan Kabila powinien oddać władzę, którą w zeszłym roku zdobył, fałszując wyniki wyborów prezydenckich - dodał. Kazarama wezwał też kongijskich żołnierzy, policjantów i urzędników, by wypowiadali służbę Kabili i przechodzili na stronę powstańców. W środę w południe partyzanci zajęli bez walki miasteczko Sake, położone ok. 20-30 km na południe od Gomy na drodze wiodącej do Bukavu, największej metropolii krainy Kiwu, która stanowi następny cel powstańców.

Kto walczy? Rebelianci to kongijscy Tutsi, którzy wiosną zdezerterowali z rządowego wojska. Oskarżają Kinszasę o pogwałcenie ugody, która zakończyła ich poprzednie powstanie z lat 2008-2009. Gwarantowała im posady w rządowym wojsku i faktyczną władzę nad wschodnimi prowincjami Demokratycznej Republiki Konga (DRK). Od 1996 r. kongijscy Tutsi nieustannie wznoszą zbrojne bunty na wschodzie kraju. Wspierani przez rodaków rządzących sąsiednią Rwandą, a także sojuszniczą Ugandę, walczą o autonomię dla ich krainy Kiwu, którą Kampala i Kigali chcą przekształcić w swoją strefę buforową, a także surowcowe i rolnicze zagłębie.

Wojna od lat. Miliony ofiar W 1996 r. wywołane przez nich powstanie zakończyło się ich zwycięskim marszem na oddaloną o ponad półtora tysiąca kilometrów Kinszasę i obalenie prezydenta Mobutu Sese Seko. Jego miejsce zajął przywódca powstania Laurent-Desire Kabila, protegowany Rwandy i Ugandy. Gdy w 1998 r. próbował uwolnić się spod kurateli Kampali i Kigali, te wywołały na wschodzie Konga kolejną rebelię, która przerodziła się w najkrwawszą wojnę współczesnej Afryki. W konflikcie zginęło prawie 5 mln ludzi, a przerwała go dopiero interwencja państw afrykańskich i wojsk ONZ w 2003 r. Po śmierci Kabili w 2001 r. w zamachu zastąpił go syn, Joseph, obecny prezydent DRK. Po wygranych wyborach w 2006 r. Kabila też próbował wyzwolić się spod dominacji Ugandy i Rwandy, a także wspieranych przez nie partyzanckich komendantów, których zgodnie z układem pokojowym poprzyjmował do rządowego wojska i administracji.

Nieustanne waśnie Kongijscy Tutsi poczuli, że tracą wywalczone na wojnie wpływy i w 2008 r. wzniecili nową rebelię, wspieraną przez Rwandę i Ugandę. Wtedy wystarczyło, by partyzanci stanęli u bram Gomy, a Kabila zawarł z nimi pokój, znów przyjął ich do wojska i oddał faktyczną władzę nad kongijskimi wschodem. Gdy po wygranych w listopadzie 2011 r. wyborach znów spróbował pozbyć się watażków Tutsi z wojska i administracji, w Kiwu wybuchło kolejne powstanie, a specjalnie przysłani przez ONZ eksperci orzekli, że partyzantów znów wspierają Rwanda i Uganda.

Sąsiedzi się wypierają Oba kraje temu zaprzeczyły, a Uganda zagroziła, że wycofa swoje wojska z Somalii, co skazałoby tamtejszą misję pokojową na klęskę. Uganda oświadczyła też, że skoro świat nie docenia jej pokojowych wysiłków, wycofuje się z roli mediatora w kongijskim konflikcie i wkrótce wszyscy przekonają się o konsekwencjach. Kilka dni później partyzanci zajęli Gomę, a Rwanda obwieściła, że upadek miasta jest chyba najlepszym dowodem na to, że aby rozwiązać kongijski konflikt, Kabila musi zacząć rozmawiać z buntownikami.

Dotąd Kabila kategorycznie nie zgadzał się na rozmowy, ale przyparty do muru będzie musiał się na nie zapewne zgodzić. Na swoje wojsko nie może liczyć - na widok partyzantów żołnierze biorą nogi za pas, przed ucieczką plądrując miasta, których mieli strzec.

Bezradne ONZ Kabila nie może też liczyć na wojska ONZ, która szkoliły jego rządową armię i nadzorowały przestrzeganie rozejmu. Jednak półtora tysiąca "błękitnych hełmów" z RPA, Urugwaju i Indii przyglądało się tylko, jak rebelianci bez jednego strzału zajmowali Gomę. - Nie jesteśmy tu po to, by zastępować rządowe wojsko, lecz by strzec ludności cywilnej - ogłosił rzecznik ONZ.

Francja i była metropolia kolonialna Belgia domagają się, by zmienić mandat wojsk ONZ w Kongu, dzięki czemu 17 tys. żołnierzy z wojsk pokojowych (nigdy wcześniej i nigdzie ONZ nie wystawiło tak licznego wojska) mogłoby wymuszać pokój zagrożony przez rebelię. Rada Bezpieczeństwa ONZ potępiła rebeliantów i nałożyła sankcje na dwóch ich przywódców, ale nie wspomniała słowem o udziale Ugandy i Rwandy w wojnie. Państwa te nie obawiają się potępienia. Uganda wie, że jest niezbędna w Somalii, a Rwanda od lat gra na wyrzutach sumienia Zachodu, który w 1994 r. nie zrobił nic, by nie dopuścić do ludobójstwa prawie miliona rwandyjskich Tutsich.

Rozmowy trwają Zapędzony do narożnika Kabila pojechał we wtorek do Kampali, by przy okazji narady państw regionu Wielkich Jezior (ministrowie dyplomacji zaapelowali w środę, by Unia Afrykańska przysłała do Konga wojska pokojowe), spotkać się z ugandyjskim prezydentem Yowerim Musevenim, a przede wszystkim Paulem Kagame z Rwandy, którą Kinszasa oskarża o zbrojną agresję. Anonimowy ugandyjski dyplomata zapewniał dziennikarzy, że to Kabila prosił o spotkanie z Kagame. Kongijczyk zdaje sobie sprawę, że stawką w grze jest jego władza i jeśli chce ją zachować, będzie musiał ugiąć się przed buntownikami.

Autor: mtom / Źródło: PAP