"Ci, którzy podpisują się krwią" przybyli pod osłoną nocy. Nie z Mali, a z Libii


Atak na gazowy kompleks w Algierii może być początkiem szerokiej ofensywy dżihadystów w całym regionie. Mali to tylko początek, a akcja w In Amenas była od dawna starannie przygotowywana wspólnie przez kilka odłamów Al-Kaidy. Takie tezy stawia analityk think-tanku Jamestown Foundation, znawca zagadnień północnoafrykańskiego terroryzmu Andrew McGregor.

Algierskie władze mówiły, że ataku dokonało północnoafrykańskie odgałęzienie Al-Kaidy, AQIM (Al-Kaida Islamskiego Maghrebu). Tymczasem była to grupa, która na jesieni oderwała się od AQIM - pisze McGregor. Zaznacza jednak, że przebieg wypadków wskazuje, iż najprawdopodobniej ta operacja jest dowodem na zażegnanie sporów wśród islamistów. Mózgiem ataku był weteran algierskich dżihadystów Mohtar Belmohtar (Chalid Abu al-Abbas), jeden z czołowych komendantów północnoafrykańskiego odłamu Al-Kaidy, AQIM . Po tym, jak poróżnił się z towarzyszami broni, w październiku 2012 odszedł z AQIM i założył własną organizację - "Brygadę Tych, Którzy Podpisują się Krwią".

To właśnie grupa Belmohtara wydała oświadczenie, biorąc odpowiedzialność za atak w In Amenas, ogłaszając akcję "odpowiedzią na hałaśliwą interwencję sił francuskich krzyżowców w Mali" i na algierską "konspirację z Francuzami w atakowaniu muzułmanów w Mali". Odpowiedzialność za tak wzięła na siebie jednocześnie Zamaskowana Brygada, związana z AQIM. Taką grupę Belmohtar zorganizował zanim odszedł z AQIM. Dwa jednoczesne oświadczenia, jak i późniejsze komunikaty rzecznika AQIM wskazywać mogą na zjednoczenie sił dżihadystów. Nie chodziło o Mali? Jak wskazuje autor analizy, choć słowa oświadczeń sugerują, że atak był reakcją na decyzję władz Algierii z 14 stycznia o zezwoleniu dla lotów francuskiego lotnictwa wojskowego w kierunku Mali, taka operacja musiała wymagać tygodni planowania i organizacji. Rzecznik AQIM Katibat Mulathamin potwierdził zresztą, że "komando" było przygotowywane od blisko 2 miesięcy "ponieważ wiedzieliśmy z wyprzedzeniem, że reżim algierski będzie wiernym sojusznikiem Francji w wojnie przeciwko Azawad (północna część Mali, którą islamiści ogłosili nowym państwem - red.)." Napastnicy mieli zażądać uwolnienia 100 islamistów z algierskich więzień w zamian za zakładników - i to wydaje się głównym prawdziwym celem akcji, a nie zemsta za działania w Mali. Zdaniem McGregora nie wszystkie żądania porywaczy mogły być jednak ujawnione, bo np. oficjalnie nie wspomina się nic o żądaniach finansowych, co jest niezwykłe, jak na działania Belmohtara. Zakładnicy na telefonie Według wersji rządu algierskiego atak terrorystów zaczął się o 5 rano 16 stycznia, kiedy trzy samochody pełne ciężko uzbrojonych napastników zaatakowały bus wiozący zagranicznych pracowników na lokalne lotnisko, unieszkodliwiając eskortę i zabijając co najmniej jednego cudzoziemca. Szef MSW Algierii natychmiast dał jasno do zrozumienia: nie będzie negocjacji z terrorystami.

Helikoptery rządowej armii otworzyły ogień do terrorystów, kiedy ci próbowali wjechać do kompleksu gazowego, używając zakładników jako żywych tarcz. Wtedy miał zginąć bliski współpracownik Belmohtara, prawdopodobnie dowódca akcji, Abu al-Bara. W skład oddziału wchodzić mieli dżihadyści z Kanady, Algierii, Mali, Egiptu, Nigru i Mauretanii - twierdzi źródło w organizacji terrorystycznej, która stoi za atakiem, cytowane przez jedną z mauretańskich agencji prasowych. Inna dziwna okoliczność tej akcji, raczej niespotykana przy braniu zakładników, to fakt, że część z nich miała cały czas kontakt telefoniczny ze światem. Jeden z zakładników powiedział telewizji France 24, że uwięzieni obcokrajowcy zostali zmuszeni założyć pasy z ładunkami wybuchowymi, które - jak grozili terroryści - wybuchłyby w razie ataku sił algierskich. Inny zakładnik donosił, że napastnicy zaminowali cały kompleks i są uzbrojeni w granatniki (pisało o tej relacji "Le Figaro" 16 stycznia). A gdy siły rządowe przeprowadziły frontalny atak na kompleks, rzecznik terrorystów rozmawiał właśnie telefonicznie z mauretańską agencją prasową, grożąc zabiciem zakładników - rozmowa została przerwana tuż po tym, jak dziennikarz rozmawiający z islamistą usłyszał przez telefon odgłosy eksplozji. Rajd z Libii Terroryści twierdzili, że przybyli z Mali. Władze Algierii twierdziły zaś najpierw, że to lokalni dżihadyści, a potem, że weszli z Libii. Analiza wypadków przemawia właśnie za tą ostatnią wersją - uważa McGregor. Jak bowiem wytłumaczyć powodzenie ataku? Dla algierskich władz był czymś nieoczekiwanym, do tej pory - nawet w okresie najcięższych walk lokalnych islamistów z siłami rządowymi w latach 90. - islamiści nawet nie próbowali testować szczelności naszpikowanych siłami bezpieczeństwa i wojskiem specjalnych kordonów wokół algierskiej infrastruktury gazowej i naftowej. Zresztą te instalacje leżą w południowej pustynnej części kraju, podczas gdy niemal cała aktywność islamistycznej partyzantki ograniczała się do Gór Kabylskich na północy. Przedostanie się stamtąd na południe dużego oddziału zbrojnego byłoby niezwykle trudne. Wydaje się więc, że decydującym czynnikiem wybrania za cel In Amenas była bliskość Libii. Z wciąż niestabilnej po obaleniu Kaddafiego pustynnej części Libii do In Amenas można się dostać pod osłoną ciemności w ciągu jednej nocy, zanim wzejdzie słońce. To właśnie mogło zaskoczyć niedaleki obóz wojskowy sił algierskich, który odpowiadał za bezpieczeństwo kompleksu gazowego. Wojsko weszło do akcji dopiero, gdy terroryści zajęli instalacje.

Atak w Algierii, rajd z Libii, tuż obok wojna w Mali. Do tego poważne zaniepokojenie przywódców państw regionu i wojownicze deklaracje dżihadystów. Ośmieleni powodzeniem akcji w In Amenad, łatwością, z jaką oszukali doświadczony w walce z islamistami reżim algierski, zapowiadają kolejne takie akcje. Ogień wojny w Mali może się rozlać na sąsiednie państwa.

Autor: Grzegorz Kuczyński//kdj / Źródło: Jamestown Foundation

Tagi:
Raporty: