Biesłan. Trzy dni piekła


Trudno zapomnieć ten widok - dziesiątki zakrwawionych dzieci rozbiegających się na wszystkie strony od płonącego budynku szkoły, łapczywie pijące wodę, niesione na rękach przez zapłakanych dorosłych. Ciała leżące na noszach i w czarnych plastikowych workach. I powtarzane przez dziennikarzy informacje, że "właśnie zaczął się szturm na szkołę w Biesłanie". Szturm, którego miało nie być. Jego 10. rocznica mija dziś.

Jest środa, upalny dzień 2004 roku. 1 września to w Federacji Rosyjskiej Dzień Wiedzy i - podobnie jak w wielu innych krajach - pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Na uroczystym apelu - "liniejce" - na podwórzu szkoły nr 1 w Biesłanie w Osetii Północnej zebrały się podekscytowane pierwszaki, szczególnie serdecznie witane tego dnia przez dyrektor Lidię Calijewą; znudzeni, z sypiącym się wąsem 11-klasiści i rodzice przeżywający za swoje wkraczające w świat nauki dzieci, nauczyciele i pracownicy szkoły. Ponad 1,2 tys. osób.

Po podwórku kroczy 15-letni Zaur Abojew, który właśnie zaczyna ostatnią klasę. Na jego ramieniu siedzi dumna pierwszoklasistka w niebieskim mundurku, białym odświętnym fartuszku i z ogromnymi kokardami w warkoczach - to taka pierwszowrześniowa rosyjska tradycja. Dziewczynka z całych sił dzwoni dzwonkiem, oznajmiając rozpoczęcie roku pełnego "szkolnych wyzwań, nadziei i radości", o których przed chwilą mówiła pani dyrektor.

Za chwilę najmłodsi uczniowie mają parami, wśród oklasków, przejść do swoich klas.

Pierwotnie planowano, że uroczystość rozpocznie się o godz. 10, ale w Osetii Północnej panuje tak niemiłosierny upał - ponad 30 stopni C - że rozpoczyna się o godzinę wcześniej. Jest godzina 9.20. Zaczyna grać muzyka i zebrani powoli wchodzą do szkoły - największej i najstarszej w mieście.

Atak

Początkowo nie słyszą strzałów. Dopiero po chwili, gdy niektórzy zaczynają krzyczeć, a muzyka milknie, okazuje się, że na podwórze szkoły wbiegli uzbrojeni ludzie w czarnych ubraniach lub moro. Niektórzy są zamaskowani. Strzelając w powietrze, każą wszystkim iść do sali gimnastycznej. Nie wszyscy się tam mieszczą, niektórym udaje się schować w salach klasowych. Kilkadziesiąt osób, wykorzystując zamieszanie, ucieka, ale na miejscu pozostaje ok. 1100 zakładników.

Dzięki temu - tym przyjaźniom, pokrewieństwu, solidarności mieszkańców - żadne z 17 dzieci, które zostały sierotami, nie trafiło do domu dziecka.

Bomby

Zamaskowani terroryści każą wszystkim oddać telefony komórkowe, aparaty fotograficzne, kamery. Pod sufitem, wzdłuż ścian i po przekątnej, zawieszają przewody, na ścianach i koszach do koszykówki niczym girlandy mocują samodzielnie wykonane ładunki wybuchowe - posklejane taśmą klejącą kawałki plastiku z wtopionymi przewodami, "przypominały powiązane razem duże słoiki po kawie" - wspominali później świadkowie.

W kilku miejscach ustawiono zapalniki, których pilnują terroryści - wystarczy jeden ich ruch, by doszło do eksplozji. Dwóch z nich stawia stopy na tzw. "przyciskach" - samodzielnie wykonanych bombach. Na podłodze kładą dwie fabrycznie wykonane miny przeciwpiechotne. Mówią zakładnikom, że każdy ruch może wysadzić je w powietrze, więc mają siedzieć spokojnie i się nie ruszać.

Wśród nich są też dwie kobiety - szahidki, owinięte pasami materiałów wybuchowych. Świadkowie zeznają później, że kobiety sprawiały wrażenie zdezorientowanych i zdenerwowanych tym, że zakładnikami są dzieci.

Świadkowie wspominają, że chwilami mieli wrażenie, że terroryści są wszędzie. Jednak w sali gimnastycznej o powierzchni ok. 370 m kwadratowych ponad tysiąca zakładników pilnuje zaledwie czterech mężczyzn. Reszta w innych pomieszczeniach szkoły szykuje się do odparcia szturmu. Według oficjalnych ustaleń terrorystów jest 32.

Żądania

Oświadczają zakładnikom, że ich żądaniem jest uznanie niepodległości Czeczenii, wyprowadzenie z republiki wojsk rosyjskich i zakończenie wojny czeczeńskiej. Przekazują przez jedną z zakładniczek odręcznie napisaną notatkę, w której podają numer telefonu komórkowego i żądają, by na miejsce przybyli prezydent Osetii Północnej Aleksandr Dzasochow, prezydent sąsiedniej Inguszetii Murat Ziazikow i lekarz dziecięcy Leonid Roszal, którego cały świat pamięta z czasu zamachu na Dubrowce, podczas którego negocjował z terrorystami uwolnienie najmłodszych zakładników. Dzasochow chce wejść do szkoły, ale "góra" kategorycznie mu tego zakazuje. Murat Ziazikow w ogóle nie zjawia się w Biesłanie - takie miał "rozkazy z Moskwy".

Terroryści zapowiadają, że jeśli któryś z nich zostanie zabity, rozstrzelają 50 osób; jeśli zostanie ranny, zabiją 20. "Jeśli zabiją pięciu z nas, wszystko wysadzimy. Jeśli wyłączycie łączność albo światło, zabijemy 10 osób".

Woda

Terroryści zaczynają zabijać zakładników już po kilkudziesięciu minutach od zajęcia szkoły. Jedną z pierwszych ofiar jest Rusłan Betrozow, który uspokajał zakładników i tłumaczył im na osetyjski słowa terrorystów. Terrorysta pyta go: "Skończyłeś?" i strzela mu w głowę. Później on i inni separatyści wyprowadzają z sali gimnastycznej kilkunastu rosłych mężczyzn, którzy ich zdaniem mogą stanowić zagrożenie. Najpierw każą im zabarykadować okna i drzwi. Później zabijają ich w gabinecie na piętrze, a zwłoki każą wyrzucić przez okno dwóm zakładnikom - wtedy jednemu z nich udaje się uciec.

Po kilku godzinach giną szahidki - eksplodują owinięte wokół ich ciał wypełnione materiałami wybuchowymi pasy, zabijając kilku znajdujących się w pobliżu zakładników.

To przywódca terrorystów - "pułkownik" Rusłan Chuczbarow naciska zapalniki, by zastraszyć zakładników, a przy okazji tych napastników, którzy zaczynają mieć wątpliwości co do słuszności akcji ze względu na dzieci. Ciała ofiar i rannych każe zanieść do gabinetu na pierwszym piętrze - tam, gdzie już leżą ciała zabitych wcześniej mężczyzn. Jeden z terrorystów strzela do rannych z karabinu.

Dramat na żywo

Tymczasem o zaatakowaniu szkoły w Biesłanie dowiaduje się cały świat, na miejsce zjeżdżają dziennikarze rosyjscy i zagraniczni. Działa ok. 60 ekip dziennikarskich, wśród nich jest m.in. Margarita Simonian, wówczas korespondentka tzw. poolu kremlowskiego, obecnie szefowa anglojęzycznej kremlowskiej telewizji RT. Wielu reporterów jest zmęczonych - poprzedniego dnia do późnej nocy relacjonowali wybuch na stacji metra "Riżska" w Moskwie, na której wysadziła się szahidka. Zginęło 10 osób. Zaledwie tydzień wcześniej, 24 sierpnia, dwie terrorystki wsiadły na lotnisku Domodiedowo na pokład dwóch samolotów lecących do Wołgogradu i Soczi. Bomby wybuchły niemal jednocześnie. Zginęli wszyscy pasażerowie - 90 osób.

W budynku władz miasta, ok. 200 m od szkoły, powstaje sztab antykryzysowy. Wokół pojawiają się wojsko, milicja z całego Biesłanu, specnaz FSB, a mieszkający tu mężczyźni przynoszą broń - karabiny, strzelby myśliwskie, pistolety.

W sztabie antykryzysowym pojawiają się Dzasochow, władze republiki, deputowani Dumy Państwowej Dmitrij Rogozin i Michaił Markiełow. Wieczorem przyjeżdża Roszal, z którym kontaktu żądają terroryści.

Wieczorem 1 września Roszal dzwoni do terrorystów na podany przez nich numer komórki. Usiłuje namówić ich, by pozwolili na przekazanie do szkoły leków, żywności i wody dla zakładników oraz wypuścili kobiety z niemowlętami. Bojówkarze nie zgadzają się.

Dzień drugi

2 września nad ranem terroryści słuchają wiadomości w radiu. Sekretarz prasowy prezydenta Osetii Północnej podaje, że zakładników jest 354. Takie rozporządzenie otrzymał od zastępcy rzecznika prezydenta Dmitrija Pieskowa.

To rozwściecza terrorystów. Nie pozwalają zakładnikom chodzić do toalety i łazienki, przestają rozdawać im wodę, zaczynają ich wyzywać, są coraz bardziej agresywni. Dzieci zaczynają mdleć z odwodnienia. W poszukiwaniu jakiejkolwiek wilgoci zdesperowani dorośli i dzieci zaczynają pić mocz.

Drugiego dnia przetrzymywania zakładników terroryści pozwalają wyprowadzić dzieci do 2. roku życia

Podczas rozmów telefonicznych terroryści zgadają się, by do szkoły przybył były prezydent Inguszetii Rusłan Auszew, wcześniej zdymisjonowany przez Władimira Putina. Terroryści przekazują mu znane już żądania swojego przywódcy Szamila Basajewa wobec prezydenta Rosji. Auszewowi udaje się namówić bojówkarzy, by uwolnili kobiety z najmniejszymi dziećmi. Wyprowadza ze szkoły 26 osób - 11 dorosłych i 15 dzieci. Terroryści wciąż jednak nie pozwalają zakładnikom pić i wychodzić do toalety.

3 września, w piątek nad ranem lekarz Roszal mówi rodzinom zakładników zebranym w auli Rady Miejskiej: - Mamy jeszcze 8-9 dni w zapasie, tyle człowiek jest w stanie przeżyć bez wody. Dziś nie ma zagrożenia życia żadnego dziecka. Mówię wam to jako pediatra - zapewnia. Według zeznań świadków, do tego czasu z odwodnienia umiera na zawał serca co najmniej jeden chłopiec, kilkoro dzieci z cukrzycą zapada w śpiączkę.

Szturm

3 września w okolice szkoły z położonego 16 km od Biesłanu Władykaukazu przyjeżdżają dwa czołgi i transportery opancerzone. Zebranych wokół krewnych milicjanci i żołnierze uspokajają, że szturmu na pewno nie będzie, a sprzęt wojskowy to standard w takich sytuacjach.

Około godz. 12.40 terroryści zgadzają się, by czterej pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych wynieśli ciała 21 zakładników zabitych pierwszego dnia ataku. Mężczyźni zbliżają się do budynku szkoły.

O godz. 13.03 w sali gimnastycznej dochodzi do wybuchu. Terroryści natychmiast strzelają do funkcjonariuszy MCzS, zabijając dwóch z nich. Po 22 sekundach słychać drugi wybuch, który rozsadza część ściany i wybija okna. Eksplozje zabijają i ranią wielu zakładników. Ci, którzy w stanie chodzić, zaczynają uciekać przez wyrwę w ścianie. Terroryści strzelają im w plecy.

Udaje się uciec dziewczynce z kokardami, która dzwoniła szkolnym dzwonkiem. Ucieka chłopak, który nosił ją na ramieniu. Po kilkudziesięciu sekundach biegu wśród kul są bezpieczni.

Po ok. 20 minutach słychać trzecią eksplozję. Zaczyna płonąć dach sali gimnastycznej. Z zeznań zakładników wynika, że ładunki wybuchowe, rozwieszone pod sufitem przez terrorystów, nie eksplodowały. Wybuchły dopiero po ok. godzinie, pod wpływem pożaru.

W stronę szkoły jadą czołgi i transportery opancerzone, pojawiają się helikoptery. Na pomoc zakładnikom rzucają się krewni, wielu z nich jest uzbrojonych. Zaczynają wyciągać rannych, jednocześnie ostrzeliwując się chaotycznie od bojówkarzy.

O godz. 13.40 do sali gimnastycznej zaczynają wchodzić oficerowie rosyjskiego specnazu. Wokół mnóstwo rannych, zabitych. Terrorystów tam nie ma.

Ok. godz. 15.20 - po ponad dwóch godzinach od rozpoczęcia szturmu i pożaru - podjeżdżają pierwsze wozy strażackie. Strażacy zaczynają gasić szalejący już na dobre ogień.

W tym czasie zapada się dach sali gimnastycznej. Gaszenie płomieni trwa kilka godzin, nazajutrz strażacy wyniosą z sali 116 spalonych ciał, głównie dzieci.

Atak na szkołę w Biesłanie (2004 r.)
Atak na szkołę w Biesłanie (2004 r.)Wiktor Bater | Archiwum Faktów TVN

Stołówka

Po pierwszych wybuchach w sali gimnastycznej terroryści wyprowadzają ok. 300 zakładników do szkolnej stołówki. Później zakładnicy opowiadają: terroryści mówili nam, że jeśli chcemy przeżyć, mamy iść z nimi, wyjść z sali gimnastycznej, inaczej wszystkich nas wystrzelają. Wybijają szyby w zakratowanych oknach i każą kobietom wystawić dzieci w oknach, by powstrzymać ostrzał. Wymiana ognia między terrorystami a snajperami, specnazem i mieszkańcami jednak trwa. Wokół panuje nieopisany chaos.

Milicjanci tworzą korytarze, którymi przeprowadzają zakładników w bezpieczne miejsca, OMON prowadzi selekcję rannych i kontroluje przepuszczanie zakładników. O godz. 14.30 zatrzymują jednego z terrorystów, Nurpaszę Kułajewa, który podawał się za zakładnika, został jednak przez nich rozpoznany. Według oficjalnych źródeł to jedyny terrorysta, który przeżył szturm.

Szturm szkoły trwa do nocy. Rosyjskie wojsko i służby specjalne ustalają, że terroryści schowali się w klasach, w piwnicy i na strychu szkoły. Rosyjski specnaz używa w walce m.in. miotaczy ognia Trzmiel i granatników. Pod szkołę podjeżdżają czołgi T-72. Oddają co najmniej siedem strzałów. Terroryści giną od wybuchów i pod zwałami gruzu.

Szturm na szkołę nr 1 kończy się ok. 2 w nocy 4 września. Strażacy dogaszają pożar.

Poszukiwania

W tym czasie bliscy zakładników gorączkowo poszukują swoich krewnych. Wielu ciężej rannych zostało przewiezionych do Władykaukazu, między dwoma miastami bez przerwy jeżdżą karetki i samochody, ludzie sprawdzają listy zabitych i rannych.

W nocy 4 września do Biesłanu niezapowiedzianie przyjeżdża prezydent Władimir Putin. Rozmawia z rannymi. Obrazki w telewizji przypominają te sprzed dwóch lat, po Dubrowce. Tylko sprzęt w szpitalu starszy, odrapane ściany.

Podczas narady w sztabie operacyjnym Władimir Putin wyraża współczucie krewnym ofiar i w orędziu do narodu zapewnia, że dowodzący akcją nie planowali szturmu.

Ofiary

W zamachu w Biesłanie zginęły 334 osoby. 186 z nich to dzieci. Rannych zostało ponad 800 osób, wielu zakładników miało ciężkie rany, z których leczą się do dziś. 1343 osoby zostały uznane za poszkodowane w wyniku zamachu.

Zginęło 10 z 329 uczestniczących w szturmie funkcjonariuszy rosyjskiego specnazu FSB z grup Alfa i Wympieł - najwięcej w historii operacji specjalnych. 41 zostało rannych. Osłaniali swoimi ciałami uciekających zakładników, a jeden z nich rzucił się na rzucony przez terrorystów granat. Zginęli dwaj zabici przez terrorystów pracownicy ministerstwa ds. nadzwyczajnych.

Większość ofiar - 266 - zostało pochowanych w Biesłanie na cmentarzu-memoriale nazwanym Miastem Aniołów. Tu spoczęły głównie dzieci. Co roku w rocznicę zamachu i rozpoczęcia szturmu na cmentarzu odbywają się uroczystości żałobne i trzydniowe czuwanie. Na grobach, podobnie jak w spalonym, zniszczonym budynku szkoły, zawsze stoją butelki z wodą, której tak bardzo brakowało zakładnikom. Siły rosyjskie zabiły 31 terrorystów, jeden - Nurpasza Kułajew - został złapany, osądzony i skazany na karę śmierci, z powodu moratorium na jej wykonywanie zamienioną na dożywocie.

Matki i dzieci

Gdy już było po wszystkim, okazało się, że wśród ponad 800 rannych byłych zakładników wielu potrzebuje natychmiastowej, długotrwałej rehabilitacji, operacji plastycznych, by naprawić skutki ostrzałów, w których ludzie tracili oczy, szczęki i kończyny. Powstała organizacja Matki Biesłanu, która m.in. zbiera fundusze na leczenie i kształcenie ofiar ataku, działa na rzecz przeprowadzenia wnikliwego śledztwa w sprawie zamachu. Po kilku latach powstała alternatywna organizacja Głos Biesłanu założona przez byłe członkinie Matek Biesłanu.

Dorosłe już dzieci Biesłanu mogą już spokojnie mówić o ataku. Tyle razy już to opowiadały dziennikarzom, nowym znajomym, sobie nawzajem. Teraz można się nawet uśmiechnąć, opowiadając, jak w szpitalu wygrzebywało się z włosów popiół i zakrzepłą krew. Jak się wiedziało, że siostry już nie trzeba szukać wśród rannych, bo zginęła w sali gimnastycznej.

W maju 2014 roku 17-letnie pierwszaki, które dziesięć lat wcześniej stały na "liniejce", świętowały ukończenie szkoły. Później wszyscy poszli na cmentarz. Odwiedzić kolegów z klasy.

Śledztwo w sprawie tragedii w Biesłanie wciąż trwa. Tymczasem wielu niezależnych dziennikarzy i obrońców praw człowieka przeprowadziło własne dochodzenie, w którym szukali odpowiedzi na pytania: kto stał za atakiem? Dlaczego doszło do szturmu? Dlaczego władze nie zapobiegły atakowi, choć wiedziały, że szykuje się zamach na jedną z biesłańskich szkół? Czytaj w 2. części artykułu.

Autor: Agnieszka Szypielewicz\mtom / Źródło: Gazeta.ru, "Kommersant", "Nowaja Gazieta", "Esquire", Radio Svoboda, kashin.gu.ru, pomnibeslan.ru