Zachód może pchnąć Serbię w ramiona Rosji. Stawia warunki nie do spełnienia


Czerwiec i lipiec to moment, który może mieć kolosalne znaczenie dla przyszłości Bałkanów. Premier Serbii Aleksandar Vuczić wrócił w ubiegłym tygodniu z Waszyngtonu, a za dwa tygodnie przyjmie w Belgradzie Angelę Merkel. Źródła dyplomatyczne bliskie rozmowom w Waszyngtonie i przygotowujące wizytę kanclerz Niemiec mówią, że Belgradowi przedstawiono dwa warunki dalszej integracji z Zachodem, a dojdzie jeszcze kolejny. Problem w tym, że jeden z nich jest prawie niewykonalny, a drugi i trzeci na pewno nie zostanie spełniony. Zachód ryzykuje tym samym utratę Serbii na rzecz Rosji.

W pierwszym tygodniu czerwca Vuczić i jego delegacja usiedli w Waszyngtonie do rozmów o przyszłości swego kraju. Trwająca trzy dni wizyta premiera Serbii miała ogromne znaczenie, bo oprócz polityków, w rozmowach uczestniczyli też przedstawiciele potężnych amerykańskich przedsiębiorstw, m.in. General Electrics i Microsoftu. Ich obecność nie była przypadkowa.

Jeszcze dwa miesiące temu Waszyngton zapraszał Vuczicia do odwiedzenia Stanów Zjednoczonych pod koniec 2015 r., dość nagle zapadła jednak decyzja, by przyjąć premiera Serbii i jego otoczenie już teraz. Zmiana nastąpiła, bo Biały Dom zorientował się, że wpływy Rosji na Bałkanach, a szczególnie w samej Serbii rosną w zawrotnym tempie i nie wolno zwlekać z kontrą. Długo nie było jednak jasne to, co usłyszy Vuczić. Czy będzie to próba wyciągnięcia ręki, czy groźba pogorszenia stosunków ze strony USA, w przypadku, w którym Serbia znajdzie się na stałe w orbicie Rosji?

Źródła dyplomatyczne w serbskim MSZ w rozmowach z dziennikami "Blic", a także ekspertami ds. stosunków międzynarodowych skupionymi wokół czasopisma "Nowa serbska myśl polityczna" podsunęły mediom kilka wniosków z wizyty. Pozwalają one na zadanie pytań dotyczących najbliższej przyszłości Serbii i Bałkanów.

Waszyngton i Berlin naciskają na Belgrad

Vucziciowi przedstawiono w Waszyngtonie dwa warunki kontynuowania zbliżenia z Zachodem.

Pierwszy, na którym USA postawiły główny akcent, dotyczy potrzeby wywalczenia przez Serbię niezależności energetycznej poprzez zmniejszenie roli Rosji w funkcjonowaniu tego sektora gospodarki kraju.

Drugi został jedynie zasygnalizowany, bo ciężar rozmów w tej kwestii wzięła na siebie już w minionym roku kanclerz Niemiec Angela Merkel. To kwestia pozwolenia na wejście Kosowa w struktury ONZ; tego samego Kosowa, którego niepodległości Belgrad w żadnym przewidywalnym wariancie przyszłości nie uzna.

Zgoda na pojawienie się Kosowa na forum ONZ nie jest co prawda równoznaczna z zaakceptowaniem jego niepodległości, jest to jednak argument, którego podniesienie byłoby w stanie obalić nawet prozachodni rząd w Belgradzie. Status Kosowa jest dla Serbii co najmniej tak istotny jak status Palestyny dla Izraela.

Wypchnąć Rosję z kraju

Stany Zjednoczone chciałyby więc, by Belgrad zaczął rozluźniać więzy gospodarcze z Rosją. Waszyngton z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, w jaki trudnej sytuacji jest Serbia, dlatego na spotkaniu pojawili się prezesowie wykonawczy giganta energetycznego General Electrics, którzy z pewnością – po uściśnięciu ręki Vuczicia – przedstawili mu się jako ci, którzy zajmą na rynku miejsce Rosjan, dokonując olbrzymich inwestycji.

Rynek energetyczny Serbii w jej obecnej postaci – podległego Rosji sektora gospodarki, w oparciu, o który Kreml steruje polityką zagraniczną Belgradu – jest ufundowany z jednej strony na dominacji Gazpromu, a z drugiej na zapleczu politycznym poprzedniej ekipy rządzącej w bałkańskim kraju.

Poprzednikiem Vuczicia był socjaldemokrata Ivica Daczić, którego partia – po przegranych wiosną ub. roku wyborach – wywalczyła jednak pozycję koalicjanta i zajęła strategiczne sektory w rządzie. Daczić został wicepremierem i szefem dyplomacji, a jeden z jego najbardziej zaufanych ludzi – Aleksandar Antić – kieruje obecnie resortem górnictwa i energetyki.

W latach rządów Daczicia rolę najważniejszego gracza na rynku zdobył z kolei Gazprom. Rosjanie dokonali tego, wykupując za zgodą gabinetu premiera, kolejne pakiety akcji spółki Srbijagas kontrolującej gazociągi oraz tranzyt surowców w kraju. Gazprom ma dziś 51 proc. akcji spółki, a w jej zarządzie zasiadają ludzie wybrani przez Daczicia przed 2014 rokiem, zaakceptowani przez Moskwę.

To, że w Belgradzie decyzje zapadają czasami automatycznie po ich zatwierdzeniu w Moskwie, widać było na przykładzie zarzuconego już przez Rosję w ubiegłym roku projektu gazociągu South Stream, którym miał popłynąć z Syberii surowiec dla całych Bałkanów i części Europy Zachodniej. W czasie gdy żaden z krajów tranzytowych w całej południowej części kontynentu nie wydał nawet jeszcze zgody na rozpoczęcie prac, te trwały już w Serbii w najlepsze. Serbia kładła w ziemi rury, nie zważając na to, że działa "w próżni", bo poza nią swojego odcinka nie budowały bowiem ani Bułgaria, ani Macedonia, ani Chorwacja, Węgry czy Austria.

Amerykanie – a nie wykluczone, że i sam premier Aleksandar Vuczić i wiele osób z jego otoczenia – chcieliby skończyć z polityką ciągłego zwracania się twarzą na wschód. Nie wiadomo, jak bardzo konkretne perspektywy General Electrics przedstawiło Serbii, choć mówi się, że gigant paliwowo-energetyczny gotów byłby zaiwestować miliardy dolarów w poszukiwania gazu łupkowego i restrukturyzację sektora węglowego.

Serbia teoretycznie może spróbować "ucieczki" od Rosji, Vuczić z pewnością jednak powiedział Amerykanom to, co jest dla niego oczywiste: jeżeli Belgrad pójdzie swoją drogą, Gazprom i Kreml zaczną swój szantaż, a Serbii nie będzie stać na to, by stracić gaz z Syberii wędrujący przez Bułgarię, zwłaszcza w chwili zbliżającej się już zimy.

Kosowska Mitrovica - miasto podzielone na część albańską i serbskąwikipedia.org

Kosowo w ONZ. Belgrad się nie zgodzi

Drugi z warunków, który ma umożliwić Serbii dalszą integrację z Zachodem, został w Waszyngtonie tylko zasugerowany, ale jego pojawienie się – choćby w zdawkowej formie – pokazuje, że USA i Niemcy współpracują ze sobą blisko w polityce wobec Serbii.

Obie zachodnie stolice chcą, by Belgrad zgodził się na dopuszczenie Kosowa do struktur ONZ. Te dyskusje będą się toczyły w stolicy Serbii dopiero na początku lipca, gdy pojawi się tam Angela Merkel, Serbowie mają więc czas do namysłu.

Problem w tym, że tego warunku rząd Vuczicia nie będzie w stanie spełnić. Jedne możliwe porównanie obrazujące złożoność funkcjonowania Kosowa w świadomości Serbów może dać tylko przyrównanie go do sytuacji Państwa Palestyńskiego, na którego niepodległość nie chce zgodzić się Izrael.

Kosowo, które proklamowało niepodległość w 2008 r., - uznawane przez nieco ponad 100 krajów świata, w tym Polskę - zdominowane jest przez Albańczyków. Te ziemie to jednak kolebką serbskiej państwowości. Moglibyśmy spróbować wyobrazić sobie histerię, jaka zapanowałaby w Polsce, gdyby nagle Ślązacy stwierdzili, że stworzą w środku kraju własne, niepodległe państwo, a wciąż bylibyśmy daleko od stanu ducha, w jakim znajdują się Serbowie widzący Kosowo znajdujące się poza orbitą Belgradu.

W Kosowie, od zakończenia konfliktu lat 1998-99, nie przelewa się już krew, ale napięta sytuacja pomiędzy albańską większością i mała, kilkudziesięciotysięczną mniejszością serbską, jest tak samo napięta jak 5 czy 10 lat temu.

Pozwolenie na wejście Kosowa w struktury ONZ nie oznacza uznania jego niepodległości, na którą Belgrad nie zgodzi się prawdopodobnie nigdy, jednak nawet wypowiedzi z ostatnich miesięcy serwowane przez choćby premiera Albanii Ediego Ramę wzbudzają w Belgradzie wściekłość. Rama w kwietniu uznał, że "zjednoczenie Albanii i Kosowa jest nieuchronne", a nic nie działa na Serbów tak źle jak odnoszenie się do idei tzw. Wielkiej Albanii – powstałej u progu XX wieku koncepcji zjednoczenia ziem, na których Albańczycy stanowią większość w jednym państwie.

Decyzja Serbów o przyznaniu reprezentacji Prisztiny miejsc w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ miałoby daleko idące konsekwencje dla niej samej jak i reszty regionu. Z jednej strony oznaczałoby zapewne szantaż Kremla, który jako jedyny z liczących się na arenie międzynarodowej graczy wspiera Serbię w jej roszczeniach dot. Kosowa. Z drugiej strony – taki "sukces" Kosowa wpłynąłby na politykę Serbów w Bośni, w której mają swoją autonomiczną republikę oraz na żądania wielkiej, prawie 30-proc. populacji Albańczyków w Macedonii, która chciałaby się uniezależnić od Skopje.

Odciąć się od Serbów w Bośni

Kwestia statusu Kosowa łączy się również z trzecim warunkiem integracji Serbii z Zachodem. O tym w Waszyngtonie nie rozmawiano, ale na pewno podniesie go w Belgradzie kanclerz Niemiec. To konsekwentne i głośne przeciwstawianie się polityce prowadzonej przez lidera bośniackich Serbów Milorada Dodika.

Dodik jest prezydentem Republiki Serbskiej – jednej z dwóch autonomicznych struktur tworzących Bośnię i Hercegowinę. Przed kilkoma tygodniami w czasie kongresu swojej partii Dodik zapowiedział, że jego celem jest zorganizowanie referendum niepodległościowego w Republice Serbskiej w 2018 roku.

Ta deklaracja wywołała konsternację w Brukseli, Waszyngtonie, ale i – rzecz jasna – w samej Bośni, bo wraz z nią podniosło się napięcie w rozmowach dotyczących przyszłości kraju od 1995 r. funkcjonującego w oparciu o parytety w rządzeniu ustanowione pomiędzy Serbami, Chorwatami i Boszniakami (Muzułmanami).

Berlin chce usłyszeć, że Belgrad całkowicie odcina się od polityki Banja Luki. Aleksandar Vuczić może coś takiego zagwarantować, ale Merkel będzie wiedziała – podobnie jak on – że stanięcie rządu serbskiego w opozycji do prawie dwóch milionów Serbów żyjących w sąsiednim państwie przysporzy jego gabinetowi mnóstwo wrogów.

Dodik ułatwił co prawda Vucziciowi w ostatnich dniach decyzję o odżegnaniu się od jego działań, stwierdzając miesiąc przed 20. rocznicą ludobójstwa popełnionego przez Serbów na Muzułmanach w enklawie Srebrenicy, że ciągłe nazywanie przez Boszniaków tej masakry właśnie "ludobójstwem" podnosi "napięcie etniczne".

Dodik wygłasza głośno deklaracje podnoszące napięcie na całych Bałkanach, bo nie widzi uzasadnienia dla "stygmatyzowania" Serbów. Uważa ich za ofiary politycznej dyskusji prowadzonej na arenie międzynarodowej od dekad i za bardzo jaskrawy przykład tego uznaje właśnie decyzję ONZ, która określiła przed laty masakrę w enklawie Srebrenicy mianem ludobójstwa.

Vuczićz z pewnością się z tym nie zgadza, gdyż od ponad roku sprawdza się na czele gabinetu jako przywódca bardzo pragmatyczny, ale sam nie może podejmować wszystkich decyzji i za wszystkie odpowiadać. W opozycji do niego stoi ponad połowa Serbów. Tym osobom z pewnością bardzo się podoba plan odsłonięcia pomnika Gawrila Principa w Belgradzie. Princip – zabójca arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w 1914 t. – to człowiek za sprawą którego bezpośrednio wybuchła I wojna światowa. Bośniaccy Serbowie w ubiegłymroku odsłonili zresztą jego pomnik we Wschodnim Sarajewie, należącym do Republiki Serbskiej. I teraz – pomnik, który stanie w Belgradzie – również oni wykonali. Przybędzie do stolicy Serbii jako "dar" od serbskiej diaspory.

Jego odsłonięcie nastąpi 28 czerwca – w rocznicę bitwy na Kosowym Polu w 1389 r., która w serbskiej tradycji wyznacza jedną z najważniejszych cezur; upadek średniowiecznego carstwa serbskiego, popadnięcie w niewolę muzułmanów (Turków), ale też namaszczenie przez Boga do wypełnienia jego misji na Ziemi i poczesne miejsce w Raju u jego boku – jako obrońców chrześcijaństwa w Europie.

Zachód nie rozumie Serbii

Z symboliką i głęboko zakorzenionymi mitami kulturowymi często w ogóle nie daje się dyskutować. Stany Zjednoczone i Niemcy mogły wyjść z założenia, że z Serbami trzeba rozmawiać twardo, stawiając nawet ultimatum, gdy jest ku temu okazja, a ta nadarza się za sprawą Vuczicia dopiero drugi raz w ostatnich 20 latach. Pierwszy okres zbliżenia – ponad 10 lat temu – zakończył się wraz z zabójstwem prozachodniego premiera Zorana Dzindżicia.

To, czego Waszyngton i Niemcy wydają się nie widzieć, to to, jak bardzo ryzykowne jest uzależnienie przyszłości stosunków między krajami od połączenia trzech tak istotnych kwestii, o których rozmawiały i będą rozmawiać z Serbami. Wszystkie one tworzą bowiem współczesną Serbię, jej politykę wewnętrzną i zagraniczną.

Aleksandar Vuczić jest jednym z odważniejszych europejskich polityków ostatnich lat, ale rządzi krajem znajdującym się w głębokiej recesji, którego obywatele – bez względu na to, jakie mamy poglądy na historię – w ostatnich kilkunastu latach doświadczali w swej świadomości tylko i wyłącznie poniżenia, widząc, jak ich państwo kurczy się za sprawą polityki UE i NATO.

Serbowie nie mogą poczuć, że znów są szantażowani, jeżeli mają się znaleźć kiedyś w zjednoczonej Europie. Mogliby spróbować uniezależnić się od Rosji, ale nigdy tego nie zrobią, mając do wyboru Zachód lub Kosowo.

Autor: Adam Sobolewski\mtom / Źródło: tvn24.pl