Każdego roku Narodowy Fundusz Zdrowia dopłaca kilkanaście miliardów złotych do leków, które kupujemy w aptekach. Dzięki temu pacjenci płacą niewielką część prawdziwej ceny, resztę pieniędzy apteka otrzymuje od NFZ w ramach refundacji. Nad prawidłowością tego procesu mają czuwać urzędnicy NFZ. Zbigniew Kowalczewski, jeden z nich, odkrył szereg nieprawidłowości. Wtedy zaczęły się jego problemy. Reportaż Roberta Sochy dla "Superwizjera" TVN.
Zbigniew Kowalczewski to były urzędnik Narodowego Funduszu Zdrowia w Kielcach. Kierował komórką, która zajmowała się kontrolą aptek i recept. Kilka lat temu zauważył, że w jednym z wiejskich punktów aptecznych doszło do gigantycznego wzrostu sprzedaży leków refundowanych. Jednego roku punkt apteczny wystąpił do NFZ o zwrot refundacji w wysokości niespełna jedenastu tysięcy złotych, a kolejnego roku było to już 350 tysięcy złotych.
"Powiedziała, że jak ona będzie miała kłopoty, to się bardzo postara, żebym ja miał"
- Tu się zaczęły moje kłopoty: wytypowanie punktu aptecznego do kontroli – opowiada Zbigniew Kowalczewski. – W życiu bym się nie spodziewał, że jedna z większych afer miała miejsce w tak małej miejscowości. Gdybym nie wytypował tego punktu, to nie miałbym problemów dzisiaj – przyznaje.
Punkt apteczny domagał się od NFZ zwrotów refundacji za rzekomo sprzedane ogromne ilości leków przeciwzakrzepowych, czyli specjalistycznych farmaceutyków stosowanych po zabiegach operacyjnych. Recepty miały być masowo wystawiane przez lekarzy z wiejskiego ośrodka zdrowia, w tym przez pediatrę, internistę i stomatologa. W tamtym czasie tego typu leków brakowało w polskich aptekach, bo były wywożone za granicę.
- Zażądaliśmy recept od właściciela tego punktu aptecznego. Tu się pojawił problem, bo właścicielka poinformowała nas, że miała włamanie do samochodu i z tego samochodu skradziono tylko stare, zrealizowane recepty – mówi Kowalczewski.
Właścicielka apteki, farmaceutka Barbara Ż., poinformowała NFZ, że chciała dostarczyć recepty, włożyła je do bagażnika, ale wówczas cała dokumentacja została skradziona. Sprawca nie został ustalony. Policja umorzyła postępowanie.
Kilka dni później ktoś przebił wszystkie opony w aucie Kowalczewskiego. – Policjant stwierdził, że ktoś mi przebił bagnetem te cztery koła. Po tygodniu bodajże ta sprawa została umorzona – wspomina były pracownik NFZ.
Oprócz punktu aptecznego w Imielnie Barbara Ż. była także właścicielką apteki w Mniowie oraz kierownikiem apteki w Bilczy. Z analizy NFZ wynikało, że w sumie we wszystkich aptekach mogło dojść do wyłudzenia ponad dwóch milionów złotych refundacji. W sprawie często pojawiały się wątpliwe recepty stomatolog Bożeny R.-L., siostry Barbary Ż. O sprawie została powiadomiona prokuratura.
- Do mojego gabinetu przyszła pani Bożena i powiedziała mi, że jak ona będzie miała kłopoty, to się bardzo postara, żebym ja miał – twierdzi Kowalczewski. Z tego spotkania sporządził służbową notatkę.
Stomatolog nie blefowała. Gdy razem z siostrą stanęły przed prokuratorem w związku z wyłudzeniami refundacji, zeznały, że mężczyzna przez lata brał od nich łapówki za ochronę i niekontrolowanie aptek. Ponadto miał pomóc stomatolog wygrać w NFZ kontrakt na usługi. Prywatnie Zbigniew Kowalczewski i Bożena R.-L. znali się, kiedyś działali razem w jednej z partii politycznych.
Jedynym dowodem przeciwko Zbigniewowi Kowalczewskiemu były zeznania obu kobiet. Urzędnik trafił do aresztu, wkrótce stanął przed sądem.
"Były konsekwentne do końca"
W lipcu 2015 roku przed Sądem Okręgowym w Kielcach Zbigniew Kowalczewski nie przyznał się do czynów zarzucanych aktem oskarżenia. Twierdził, że powodem oskarżenia jest zemsta. - Ludzie mają pretensje do nas za przeprowadzanie kontroli, bo kontrole niekiedy się kończyły zwrotem refundacji – wyjaśniał.
Został skazany na dwa lata więzienia, wyłącznie na podstawie zeznań obu kobiet. One dzięki oskarżeniu urzędnika same uniknęły więzienia. Otrzymały wyroki w zawieszeniu. Ponadto farmaceutka miała zwrócić ponad pół miliona złotych wyłudzonej refundacji.
Rzecznik Sądu Okręgowego w Kielcach Jan Klocek wyjaśnia, że dysproporcje między wyrokami wzięły się z tego, iż "wzięto pod uwagę w szczególności to, że kobiety przyznały się do prowadzonego procederu, wyraziły skruchę i określiły udział osoby trzeciej w tym zdarzeniu". – Były konsekwentne do końca. Ostatecznie te argumenty przekonały sąd, że wina pana Kowalczewskiego jest oczywista, potwierdzona utrzymanym wyrokiem sądu odwoławczego – dodaje.
Jak wynika z wyjaśnień farmaceutki Barbary Ż., to stomatolog Bożena R.-L. faktycznie zarządzała ich finansami, miała pełnomocnictwa do firmowych kont. Właścicielem jednej z placówek był nawet jej mąż, Krzysztof L. Przed sądem twierdził on, że nic nie wiedział o działalności swojej żony.
Wszyscy troje, czyli Krzysztof L., jego żona Bożena R.-L. oraz jej siostra Barbara Ż. mieszkają w jednym domu w Kielcach.
Reporterzy "Superwizjera" spotkali się z Krzysztofem L. Zapytany o sprawę zwrotu refundacji mówi, że "był tylko właścicielem w pewnym momencie" i że "cały temat jest dla niego zamknięty".
Odwrócony łańcuch dystrybucji
Zbigniew Kowalczewski zwraca uwagę na to, że kobiety handlowały ogromnymi ilościami leków przeciwzakrzepowych, których wtedy notorycznie brakowało w polskich aptekach, bo były wywożone za granicę przez mafię lekową w ramach tak zwanego odwróconego łańcucha dystrybucji.
Zagraniczne firmy farmaceutyczne sprzedają polskim hurtowniom lekarstwa kilkukrotnie taniej niż na Zachód. To efekt negocjacji Ministerstwa Zdrowia z producentami. Dlatego w Polsce leki są znacznie tańsze i stąd pokusa do ich wywozu, czyli reeksportu na Zachód. Do tego potrzebne są apteki, które najpierw kupują medykamenty z hurtowni, a potem odsprzedają je innym hurtowniom, aby zostały sprzedane za granicę.
Robert Poniedziałek, pełnomocnik Zbigniewa Kowalczewskiego, uważa, że również w sprawie aptek prowadzonych przez siostry mogło chodzić właśnie o odwrócony łańcuch dystrybucji. Świadczyć o tym ma przede wszystkim ilość leków. Jak jednak ustalili reporterzy "Superwizjera", w śledztwie nikt nie badał tego wątku. Prokurator prowadzący śledztwo nie zweryfikował, czy i w jaki sposób kobiety płaciły w hurtowniach za zakupione leki. Nie badał przelewów, nie żądał od hurtowni faktur i dokumentów zakupowych.
Kobiety twierdziły, że leki w hurtowniach kupowały za gotówkę, a ich faktury zakupowe zostały skradzione z bagażnika auta razem z receptami.
- W momencie wszczęcia kontroli przez Narodowy Fundusz Zdrowia obie panie w pewnym momencie tracą wszelkie dokumenty, których żąda NFZ. Tracą telefony komórkowe, swoje zeszyciki z zapisami. Jeżeli sięgnie się do historii przestępstw skarbowych, to przeważnie osoby, które mają problemy tego rodzaju, nagle jadąc do urzędu skarbowego tracą samochód z dokumentami – zauważa adwokat Robert Poniedziałek.
"Otrzymałem odpowiedź, żebym lepiej się tym nie zajmował"
Od kilku miesięcy Zbigniew Kowalczewski jest w więzieniu. Przed nim perspektywa dwóch lat odsiadki. – Byłem urzędnikiem NFZ, który pierwszy wykrył ten proceder w oddziałach NFZ. Żaden oddział NFZ do tej pory tego nie zrobił. Wszystkie zgłoszenia odnośnie mafii lekowej były ze strony nadzorów farmaceutycznych. To jest jasny przekaz dla innych. "Ruszycie to, skończycie jak on" – podkreśla.
Zbigniew Kowalczewski uważa, że jego problemy to zemsta mafii lekowej. Trudno to zweryfikować. Z akt jego sprawy wynika, że usiłował nawiązać współpracę z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. CBA odmówiło dziennikarzom "Superwizjera" komentarza w tej sprawie. Z korespondencji między CBA a NFZ wynika natomiast, że Biuro weryfikowało wiarygodność Kowalczewskiego w NFZ. Fundusz bronił swojego urzędnika, jednoznacznie potwierdzając, że to on wykrył wyłudzenia w aptekach oraz że nie można mu zarzucić braku chęci kontrolowania aptek.
- W momencie, kiedy mnie zatrzymano i osadzono w areszcie, moja żona powiadomiła CBA. Ci agenci poprosili o widzenie się ze mną i wgląd do akt. Mechanizm działania tej mafii mnie się na początku wydawał bardzo skomplikowany, a później się okazał bardzo prosty. Ja powiedziałem, że im mogę pomoc, na co otrzymałem odpowiedź, żebym lepiej się tym nie zajmował – twierdzi Zbigniew Kowalczewski.
Sprawa apteki z Sandomierza
Gdy był jeszcze urzędnikiem, wykrył, że inna apteka, tym razem z Sandomierza, w podobny sposób wyłudza refundację, także przede wszystkim na leki przeciwzakrzepowe, których wówczas brakowało w polskich aptekach. Prokuratura zabezpieczyła kilkadziesiąt tysięcy dokumentów i postawiła zarzuty kierowniczce apteki, Marii C. Kobieta przyznała się do zarzutów. Śledztwo w tej sprawie trwa.
- Szacunkowa wysokość wyłudzeń, o ile będzie potwierdzona, może wynosić nawet kilka milionów złotych. Mamy do zweryfikowania 35 tysięcy recept. Na chwilę obecną zarzut wskazuje na wyrządzenie szkody w kwocie nie mniejszej niż 152 tysiące złotych – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej w Kielcach Daniel Prokopowicz.
Nie zwróciła ani złotówki
Prawomocny wyrok skazujący farmaceutkę i stomatolog z Kielc zapadł ponad cztery lata temu. Zgodnie z nim farmaceutka ma oddać do NFZ 540 tysięcy złotych wyłudzonej refundacji.
NFZ od czasu wyroku ani razu nie poinformował sądu, czy kobieta oddała pieniądze. Dopiero po oficjalnym zapytaniu dziennikarzy "Superwizjera" do NFZ w Kielcach, fundusz nagle przesłał do sądu informację, że kobieta nie oddała do tej pory ani złotówki. Oficjalnie nie ma żadnego majątku poza skromną emeryturą.
- Zainteresowanie mediów czy brak nie ma absolutnie żadnego wpływu na nasze działania. Żeby przygotować tego typu pozew, to wymaga troszeczkę czasu i myśmy zaczęli działać dużo wcześniej niż był pierwszy mail od pana redaktora – zapewnia rzeczniczka NFZ w Kielcach Beata Szczepanek.
W grudniu kielecki sąd postanowił jednak o odwieszeniu wykonania kary więzienia dla farmaceutki Barbary Ż. – Mimo upływu okresu ponad czterech lat od uprawomocnienia się wyroku skazana nie zapłaciła z własnej woli żadnej kwoty na rzecz pokrzywdzonej instytucji. Jedynie egzekucja komornicza przyniosła pokrzywdzonemu kwotę nieco ponad 20 tysięcy złotych za okres czterech lat. W związku z tym, w ocenie sądu, zasadnym było zarządzenie wykonania kary pozbawienia wolności wobec skazanej, ponieważ nie naprawiła szkody – mówił sędzia w uzasadnieniu wyroku.
"Teraz już nie chciałbym pracować w żadnej instytucji państwowej"
- Jest tutaj kwestia zeznań. Mówimy tutaj o pomówieniach. Aby zapewnić sobie korzystne rozstrzygnięcie, musiały w tym momencie pójść na współpracę z organami ścigania – mówi o zeznaniach sióstr mecenas Robert Poniedziałek. – Natomiast bez wątpienia samo pomówienie nie jest pełnowartościowym dowodem. W tej sprawie brak jest innych dowodów – przekonuje.
Zbigniew Kowalczewski ma spędzić w więzieniu dwa lata. Może ubiegać się o przedterminowe zwolnienie po odbyciu co najmniej połowy kary, czyli najwcześniej na wolność wyjdzie w czerwcu, jeśli sąd się na to zgodzi.
- Moja żona kiedyś spytała: "Co bym zrobił teraz?". Ja jej odpowiedziałem: "Ujawniłbym to". Za to mi państwo polskie płaciło. Ale już nie mam zaufania do państwa polskiego. Teraz już nie chciałbym pracować w żadnej instytucji państwowej – mówi Zbigniew Kowalczewski.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN