Londyńczycy byli przyzwyczajeni do mgły, więc początkowo nic sobie nie robili z tej, która zaległa w ich mieście rano 5 grudnia 1952 r. Szybko zdali sobie jednak sprawę, że to nie była zwykła mgła, lecz smogowy kataklizm. Przez kolejne cztery dni miasto było sparaliżowane, a tysiące osób zmarły. – To przestroga. Do tego może prowadzić ignorowanie problemu smogu – mówi w rozmowie z tvn24.pl dr Joanna Remiszewska-Michalak, fizyk atmosfery. Zaznacza, że 65 lat temu w południowej Anglii były warunki bardzo podobne do tych, które w ostatnich dniach panowały w Polsce.
– Sytuacja była bardzo podobna do naszej. To był smog typowo ciepłowniczy – dodaje dr Remiszewska-Michalak, ale zaznacza, że po tamtej tragedii Brytyjczycy szybko zdiagnozowali problem i zaczęli działać. – Tam była świadomość, że coś trzeba zrobić. To nie była rzecz, która oburzała ludzi – mówi o podjętych przez władze działaniach.
Koszmarny powrót do domu
– To była najgorsza mgła, jaką widziałam w życiu. Miała taki żółtawy odcień i bardzo, ale to bardzo mocno śmierdziała siarką. Nawet w świetle dnia miała taki okropny żółty kolor – wspominała po latach w rozmowie z BBC Barbara Fewster, tancerka baletowa, która wieczorem 5 grudnia 1952 r. starała się wrócić z narzeczonym z centrum miasta do domu na przedmieściach.
Podróż samochodem wspomina jako "przerażającą". Przez większość trasy liczącej 15 km musiała iść piechotą przodem, wskazując drogę narzeczonemu za kierownicą. Smog był tak gęsty, że kierowca tracił ją z pola widzenia, kiedy tylko odeszła dalej niż na kilka metrów.
– Nie mogliśmy się zatrzymać, bo to było znacznie groźniejsze niż jechać czy iść. Ktoś mógł cię rozjechać, bo świateł samochodów nie było widać do momentu, kiedy praktycznie w niego wjechałeś – wspomina Brytyjka. Jedno z aut również poruszających się tą samą drogą, które jechał szybciej i ominęło ich ledwie o centymetry, znaleźli niedługo później wbite w drzewo. Kierowca najwyraźniej nie zauważył zakrętu.
– W końcu dotarliśmy do domu o piątej rano. Byliśmy czarni jak kominiarze. Miałam na sobie żółty szalik, który zrobił się całkiem czarny. Był cały w sadzy i szlamie. Nasze twarze też były czarne. Wszystko było obrzydliwie brudne, a my wyczerpani – opowiadała BBC Fewster. Jak twierdzi, nie odczuła żadnych trwałych skutków zdrowotnych, bo "zawsze miała mocne płuca".
Nie wszyscy jednak mieli takie szczęście. W latach bezpośrednio po Wielkim Smogu liczbę ofiar szacowano na kilka tysięcy. Współczesne badania mówią raczej o 12 tys. ofiar kataklizmu, który nawiedził Londyn wczesnym grudniem 1952 r.
Idealne warunki do katastrofy
Przeciętny mieszkaniec brytyjskiej metropolii nie mógł się spodziewać, że coś takiego spotka jego miasto. Londyn od zawsze jest nawiedzany przez silne mgły, które zawdzięcza swemu położeniu geograficznemu oraz klimatowi. Wraz z rozwojem cywilizacji do sił natury dołączył przemysł, który zaczął wyrzucać do atmosfery zanieczyszczenia. Przodująca w rewolucji przemysłowej Wielka Brytania jako pierwsza zaczęła doświadczać zjawiska smogu. Przypadki silnych smogów opisywano już na początku XIX wieku. W 1813 r. miał on zalegać nad miastem przez tydzień i nie sposób było wtedy dostrzec domu stojącego po drugiej stronie ulicy. W 1873 r. podczas trwającego kilka dni ciężkiego smogu śmiertelność w Londynie miała podskoczyć o 40 proc.
Na początku grudnia 1952 r. wystąpił jednak cały szereg zjawisk, które sprawiły, że to właśnie ten przypadek zagęszczenia smogu nazwano Wielkim. To on miał najbardziej dalekosiężne skutki i prawdopodobnie spowodował najwięcej ofiar. Wszystko przez to, że z początkiem miesiąca nad Wielką Brytanię przyszedł rozległy wyż i uformował się antycyklon. Położony w rozległej dolinie Londyn znalazł się pod przykryciem ciepłego powietrza, które utrzymywało pod sobą warstwę powietrza zimnego – to tzw. zjawisko inwersji. Towarzyszyły temu mróz, silne opady śniegu i brak wiatru.
Ponieważ w Wielkiej Brytanii sieć ciepłownicza była wówczas praktycznie nieznana i niewiele domów miało centralne ogrzewanie, mieszkańcy miasta intensywnie palili w kominkach, a z kominów ich domów w niebo bił czarny dym. Dokładały się do tego liczne zakłady przemysłowe w mieście, które tak jak cała gospodarka Wielkiej Brytanii energię czerpały z węgla. Większość z nich była stara i miała niskie kominy, które nie wystawały ponad cienką warstwę zimnego powietrza. Produkowane przez miasto zanieczyszczenia nie miały jak się rozproszyć w atmosferze i grzęzły tuż nad nim. Warunki do katastrofy smogowej były optymalne.
Toksyczne powietrze
Piątego grudnia rano zaczęła się formować naturalna mgła, która szybko przykryła miasto warstwą grubą na 100-200 m w górę, do granicy inwersji, czyli miejsca zetknięcia się warstwy zimnego i ciepłego powietrza. W normalnych warunkach wraz z upływem czasu słońce powinno stopniowo "wypalić" mgłę. Jednak powietrze nad Londynem było tak silnie nasycone wyziewami z licznych kominów, że powstała nienaturalna mieszkanka mgły oraz smogu, która nie poddawała się już tak łatwo promieniom słonecznym. W powietrzu zaczęła się tworzyć gęsta zawiesina miniaturowych kropelek mgły i cząsteczek pyłów z kominów. Z każdą godziną sytuacja się pogarszała.
Według oficjalnych danych każdego dnia w tym okresie do powietrza nad Londynem trafiało 1000 t cząsteczek dymu, 2 tys. t dwutlenku węgla, 140 t kwasu solnego i 14 t związków fluoru. Co najgorsze, w atmosferze zaszła też niespodziewana reakcja chemiczna. Pod wpływem specyficznych warunków 370 t dwutlenku siarki emitowanych każdego dnia przeistaczało się w 800 t kwasu siarkowego. Jego drobne cząsteczki unosiły się w całym mieście. To one były powodem żółtawego zabarwienia mgły, które wspominają Londyńczycy, nazywając czasem Wielki Smog w iście brytyjskim stylu "Wielką Zupą Groszkową".
Ironiczna nazwa nie zmieniała jednak faktu, że to ów kwas siarkowy był najprawdopodobniej powodem większości zgonów wywołanych przez Wielki Smog. Dla najmłodszych, najstarszych i osób z problemami układu oddechowego wdychanie mieszaniny mgły, pyłów i kwasu siarkowego przez kilka dni z rzędu było wielkim obciążeniem. Około 12 tys. osób nie dało rady – nie tylko podczas jego trwania, ale też później, w wyniku powikłań zdrowotnych.
Dni ciemności
Dzisiaj może być trudno wyobrazić sobie tyle ofiar smogu, zwłaszcza gdy się bierze za punkt odniesienia ten występujący w polskich miastach. Jednak ten londyński w grudniu 1952 r. był czymś rodem z filmów katastroficznych czy przepowiedni apokalipsy. Przez ponad cztery doby miasto pozostawało praktycznie sparaliżowane. Smog był tak gęsty, że w niektórych częściach Londynu w środku dnia nie dało się dostrzec własnych stóp czy wyciągniętej dłoni. Ruch samochodów i komunikacja miejska na wiele godzin zamierały. Karetki i straż pożarna działały na tej zasadzie, że ratownicy szli przed pojazdami, rozpoznając trasę. Piątego grudnia wieczorem z jeszcze działającego metra próbowało skorzystać tyle ludzi, że na stacjach w centrum rekordowe kolejki do budek z biletami liczyły nawet po 3 tys. osób.
"Naprawdę nie można było zobaczyć swoich dłoni, kiedy się wyciągnęło ręce, a moje ręce ośmiolatka nie były zbyt długie" – napisał we wspomnieniach przesłanych BBC David Swindell. – Choć miałem wtedy cztery lata, to wyraźnie pamiętam Wielką Mgłę i podróż z domu dziadków w Kentish Town do naszego w Hampstead. Trzeba było nieść pochodnie. W połączeniu z nadal widocznymi gdzieniegdzie skutkami niemieckich bombardowań, brakiem ruchu samochodów i zamazanymi ludzkimi sylwetkami nagle wyłaniającymi się z ciemności wszystko razem tworzyło niezwykłą atmosferę, która silnie zapadła w pamięć dziecku – wspominał inny świadek, Barrty Lynch.
Stałym elementem londyńskich ulic stały się wspomniane pochodnie, które służyły do wyznaczania skraju drogi, skrzyżowań czy po prostu oświetlania otoczenia. Smog wdzierał się nawet do budynków. Trzeba było przerwać wystawienie opery "Traviata" w teatrze Sadler's Wells, ponieważ widzowie nie widzieli sceny. Odwołano mecz piłki nożnej na stadionie Wembley, bo zawodnicy nie mieliby szans odnaleźć się w smogu. Jak podkreślało wówczas BBC, był to pierwszy przypadek zrezygnowania z takiego wydarzenia w tym miejscu od 1923 r. Odwołano również większość innych wydarzeń sportowych. Problemy mieli też rolnicy, którzy akurat spędzili stado krów na jarmark w mieście. Nie dość, że w ciemnościach ciągle je gubili, to jeszcze większość zwierząt miała problemy z oddychaniem i, jak relacjonowało BBC, "co najmniej jedno padło".
"Wielka Zupa Groszkowa" ustąpiła dopiero 9 grudnia, kiedy zmieniła się pogoda i ustąpił antycyklon. Wiatr znad Morza Północnego rozwiał smog, po którym zostały tysiące ofiar i oblepione sadzą miasto.
To przestroga
Wielki Smog wstrząsnął opinią publiczną. Zaczęto pracować nad zmianami w prawie, które sprawiłyby, że coś takiego się już nie powtórzy. W 1956 i 1962 r. uchwalono dwa kolejne "Prawa Czystego Powietrza", które między innymi zabroniły wykorzystywania paliwa skutkującego wydzielaniem się czarnego dymu, nakazały budowanie wyższych kominów i zachęcały do wynoszenia fabryk poza miasta oraz do rozwoju sieci ciepłowniczej. W latach 50. i 60. zdarzały się jeszcze wypadki silnego smogu, ale już nigdy nic w stylu wydarzeń z grudnia 1952 r. Dzisiaj to zjawisko jest tylko złym wspomnieniem.
Jak dodaje dr Remiszewska-Michalak, na brytyjskich regulacjach będących reakcją na Wielki Smog opierają się dzisiaj Chiny. Władze w Pekinie także zmagają się z potężnym zanieczyszczeniem powietrza w miastach. Na szczęście dla Chińczyków naukowcy ustalili, iż nie ma tam odpowiednich warunków do tworzenia się podobnej toksycznej mieszanki mgły i kwasu siarkowego, więc nie dochodzi do takich tragedii.
W 1952 r. w Wielkiej Brytanii nie prowadzono pomiarów jakości powietrza, które pozwoliłyby ówczesne warunki prosto porównać z tym, czego doświadczamy współcześnie w Polsce. Nie ulega jednak wątpliwości, ze jesteśmy jednym z dwóch państw UE z najbardziej zanieczyszczoną atmosferą. To, co się stało w Londynie, dr Remiszewska-Michalak nazywa "przestrogą" przed tym, do czego może prowadzić ignorowanie problemu zanieczyszczenia powietrza.