Krótko po północy w podziemnym bunkrze zawył alarm. Siedzący przed konsolami systemu wczesnego ostrzegania oficerowie zobaczyli mrugający złowieszczy napis "START". Satelita wykrył odpalenie amerykańskiej rakiety w kierunku ZSRR. To mógł być początek III wojny światowej i końca ludzkości.
Krótko po północy w podziemnym bunkrze zawył alarm. Siedzący przed konsolami systemu wczesnego ostrzegania oficerowie zobaczyli mrugający złowieszczy napis "START". Satelita wykrył odpalenie amerykańskiej rakiety w kierunku ZSRR. To mógł być początek III wojny światowej i końca ludzkości.
Pułkownik Stanisław Petrow miał pecha, że akurat kilka godzin wcześniej przejął dowodzenie nocną zmianą w centrum kontroli nowego systemu ostrzegania Oko. Było krótko po północy 26 września 1983 r., kiedy stanął przed najtrudniejszą decyzją w życiu. Miał kilka minut na jej podjęcie: mógł ogłosić alarm i uruchomić procedurę mogącą prowadzić do armagedonu albo nie zrobić nic.
Start z bazy Grand Forks
Petrow i kilku podlegających mu oficerów na kilka sekund zamarli, w zaskoczeniu patrząc na ekrany, po czym zaczęli szybko sprawdzać, czy to nie jakiś błąd. Pułkownik miał nadzieję, że na tym się skończy. Nowy system Oko wprowadzono do służby niecały rok wcześniej, w iście radzieckim stylu – pospiesznie i ignorując problemy. Ciągle dochodziło do usterek. Petrow liczył na to, że to jedna z nich – błąd w obliczeniach komputera albo jakieś spięcie. Kazał wyłączyć syrenę, która działała wszystkim na nerwy. Został tylko czerwony napis "START" złowrogo mrugający przed twarzami gorączkowo sprawdzających system kontrolerów.
Jeden po drugim oficerowie obalali nadzieje Petrowa. "Wszystko działa!", "Nie ma informacji o błędzie!". Satelita wiszący kilkadziesiąt tysięcy kilometrów nad Europą widział rakietę międzykontynentalną startującą z USA i wchodzącą na trajektorię w kierunku ZSRR. System był pewien, że to nie zakłócenia, lecz prawdziwe zagrożenie – rakieta Minuteman odpalona z pola rakietowego bazy Grand Forks w Dakocie Północnej z maksymalnie trzema oddzielnie naprowadzanymi głowicami, z których każda była kilkanaście razy potężniejsza od bomb zrzuconych na Hiroszimę. Maksymalna prędkość lotu: 28 tysięcy km/h. Czas do uderzenia w cel na terenie ZSRR: około 40 minut.
Nie minęła minuta od pierwszego alarmu, kiedy po raz kolejny zawyła syrena. Satelita wykrył następną startującą rakietę. Kolejny Minuteman wznoszący się z silosu ukrytego pod prerią na północy USA. Po chwili na ekranach zaczęły się rozświetlać następne punkciki – to trzecia, czwarta i piąta rakieta pojawiły się w zasięgu czujników satelity US-K. W podziemnym bunkrze w tajnym mieście wojskowym Serpuchow-15 napięcie sięgnęło zenitu. Wszystko wskazywało na to, że Amerykanie postanowili wszcząć III wojnę światową i rozpoczynają termojądrowe uderzenie na ZSRR.
Petrow nie miał czasu do spokojnego namysłu i zweryfikowania sygnału z satelity. Procedury wymagały, aby w ciągu kilku minut ocenił zagrożenie i wszczął alarm w głównym centrum radzieckiego systemu wczesnego ostrzegania oraz w Sztabie Generalnym. Tam mogła zapaść decyzja o natychmiastowym kontruderzeniu, które przypieczętowałoby los ludzkości. Pułkownik pamięta wpatrzone w siebie, pełne napięcia twarze podległych mu oficerów. Pamięta też "jakieś takie dziwne uczucie w brzuchu". – Bardzo nie chciałem popełnić błędu – wspominał po latach. Nie chciał być tym, który da sygnał do rozpoczęcia zagłady. Zwłaszcza że miał wątpliwości co do tego, czy alarm jest prawdziwy.
Ostrzeganie na słowo honoru
Petrow pracował bowiem przy radzieckich systemach wczesnego ostrzegania od samego ich początku, czyli od kilkunastu lat. Jako młody oficer Wojsk Obrony Przeciwlotniczej najpierw zajmował się radarami dalekiego zasięgu, które miały wykrywać nadlatujące amerykańskie rakiety balistyczne. Początkowo było to jedyne dostępne rozwiązanie, które mogło ostrzec ZSRR przed atakiem i pozwolić rozpocząć uderzenie odwetowe. Problemem było jednak to, że mogły one wykryć nadlatujące rakiety dopiero, kiedy te wzniosły się nad horyzont. Wcześniej były ukryte za krzywizną Ziemi. W efekcie oznaczało to maksymalnie kilkanaście minut na reakcję, zanim amerykańskie głowice zaczną się detonować na radzieckiej ziemi. Po tym, jak na początku lat 70. pojawiły się nowoczesne rakiety odpalane z okrętów podwodnych, to okno skurczyło się jeszcze bardziej.
Czas na reakcję wynoszący mniej niż kilkanaście minut był nie do zaakceptowania. Zgodnie z zimnowojenną doktryną "gwarantowanego wzajemnego zniszczenia" USA i ZSRR musiały być zdolne do wzajemnego zmiecenia się z powierzchni Ziemi, niezależnie od tego, kto pierwszy i w jaki sposób zaatakuje. W jej myśl tylko groźba nieuchronnego unicestwienia gwarantowała pokój. Atak nie miał sensu, bo nie dało się wygrać w obliczu pewnego i druzgoczącego odwetu. Była to szalona doktryna na szalone czasy. Amerykanie nawet skrótowo nazywali ją MAD (Mutual Assured Destruction) czyli "szaloną". Niezbędnym elementem tej doktryny była zdolność do jak najszybszego wykrycia ataku i uruchomienia kontrataku, tak aby nie było możliwości przeprowadzenia zaskakującego uderzenia "dekapitującego" w centra dowodzenia i wyrzutnie rakiet.
Z radarów dalekiego zasięgu nie dało się jednak wycisnąć więcej niż te kilkanaście minut. Pod koniec lat 60. pojawił się więc pomysł użycia do tego celu technicznej nowinki – satelitów. One mogły wykryć rakietę tuż po starcie, co oznaczało około 40 minut na reakcję. Prace nad radzieckim kosmicznym systemem wczesnego ostrzegania rozpoczęto na początku lat 70. i już w 1972 r. wystrzelono pierwszego satelitę systemu Oko. Petrow został skierowany do prac przy programie na samym początku, wiedział więc bardzo dobrze, z jak poważnymi problemami technicznymi zetknięto się podczas jego realizacji. Satelity notorycznie się psuły i były tracone, ich czujniki nie były w stanie wykryć rakiet, a komputery na Ziemi ciągle myliły się podczas analizy danych przesyłanych z kosmosu. Pomimo nadania programowi Oko najwyższego priorytetu zdecydowano się go formalnie uruchomić dopiero pod koniec 1982 r., a i tak zrobiono to na słowo honoru. Wierchuszka naciskała, ojczyzna potrzebowała i nie można było dłużej zwlekać.
Strach przed zaskakującym uderzeniem
W 1982 r. atmosfera w relacjach z USA była już bowiem zła. Odprężenie lat 70. odeszło w niepamięć. Rok wcześniej w Stanach Zjednoczonych prezydentem został zadeklarowany wróg komunistów, Ronald Reagan, który nie miał zamiaru kontynuować miękkiej polityki swojego poprzednika Jimmy'ego Cartera. Ameryka zaczęła się gwałtownie zbroić. Tymczasem w ZSRR miejsce pasywnego Leonida Breżniewa zajął pod koniec 1982 r. Jurij Andropow, wieloletni szef KGB, żyjący w świecie pełnym nieufności, podstępu i ciosów w plecy. Widząc gwałtowną rozbudowę potencjału USA, nowe radzieckie przywództwo zaczęło żyć przekonaniem, że Amerykanie szykują się do zaskakującego ataku. W 1983 r. obawy przerodziły się wręcz w paranoję i w każdym ruchu NATO dopatrywano się przygotowań do uderzenia.
Kulminacja napięcia miała miejsce w drugiej połowie 1983 r., czyli na nieszczęście Petrowa właśnie wtedy, kiedy miał podjąć brzemienną w skutki decyzję. Kilka tygodni wcześniej radzieckie myśliwce zestrzeliły południowokoreański samolot pasażerski, wywołując falę oburzenia na świecie. Reagan grzmiał, nazywając ZSRR "imperium zła". Strach przed atakiem Zachodu urósł w ZSRR do niespotykanych rozmiarów. Na dodatek NATO postanowiło akurat w takim okresie przeprowadzić w Europie wielkie ćwiczenia Able Archer 83, które zakładały symulowane uderzenie bronią jądrową na ZSRR, przejście na wojenną łączność i przeprowadzenie ewakuacji władz państw NATO. Scenariusz w sam raz na skryte przygotowanie zaskakującego ataku – nie może dziwić, że Moskwa poważnie traktowała możliwość, iż ćwiczenia są tylko przykrywką do rozpoczęcia prawdziwej wojny.
26 września przygotowania do Able Archer 83 trwały w najlepsze. Atmosfera w Moskwie była bardzo napięta. Petrow był tego świadom, co tylko potęgowało presję i zwiększało wagę decyzji, którą musiał podjąć. Choć to nie on decydował o rozpoczęciu uderzenia odwetowego, to od jego postępowania zależało uruchomienie przygotowań. Ostateczny sygnał dawał Sztab Generalny i Kreml. Oficjalnie ewentualne odpalenie rakiet powinno nastąpić dopiero po uzyskaniu potwierdzania o nadlatujących rakietach z radarów dalekiego zasięgu, ale w panującej paranoi i poczuciu zagrożenia zdarzyć mogło się wszystko.
Gorączkowo sprawdzający poprawność działania systemu Petrow nie mógł się jednak wyzbyć przekonania, że coś jest nie tak. W jednej ręce trzymał mikrofon, do którego wykrzykiwał rozkazy do swoich ludzi, podczas gdy w drugiej miał słuchawkę i gniewnych generałów ze Sztabu Generalnego domagających się natychmiast informacji. – To nie miało sensu. Uczono nas, że uderzenie będzie zmasowane. Nikt nie zaczyna wojny pięcioma rakietami. Tak nie można wyrządzić większych zniszczeń – wspominał po latach. Taki ograniczony atak nie pasował do doktryny MAD. Kiedy więc satelita po kilku minutach nie wykrył startu kolejnych rakiet, Petrow był niemal pewny, że coś jest nie tak. Po pięciu minutach od pierwszego alarmu zadecydował, że to nie III wojna światowa, ale usterka zawodnego systemu Oko. Nie był to jednak koniec stresu. Przez kolejne kilkanaście minut czekał w skrajnym napięciu na informacje z radarów dalekiego zasięgu. Jeśli nic by nie wykryły, to oznaczałoby, że miał rację, ale gdyby było inaczej, znaczyłoby, że właśnie popełnił największy błąd swojego życia.
Konsekwencje trudnej decyzji
Po oczekiwaniu, które wydawało się być wiecznością, Petrow mógł odetchnąć z ulgą. Centrum kontroli radarów dalekiego zasięgu milczało. Rakiety wykryte przez satelitę okazały się być efemerydami. Późniejsze dochodzenie wykazało, że czujniki promieniowania zostały oszukane przez wyjątkowy układ chmur nad Dakotą Północną, które odbiły promienie słońca tak specyficznie, że system wziął je za gorące płomienie wydobywające się z silników pocisków Minuteman. Był to efekt tego, że pierwsza generacja satelitów systemu Oko pozostawała daleka od doskonałości, a oprogramowanie komputerów analizujących dane – pełne błędów. Oba elementy poprawiono i nie wiadomo o kolejnych incydentach tego rodzaju.
Dla Petrowa była to jednak marna pociecha. Jak relacjonował, początkowo generałowie dzwonili do niego z gratulacjami, jednak atmosfera szybko się zepsuła. Według pułkownika jego przełożeni zdali sobie sprawę, że jeśli oficjalnie mu pogratulują, to jednocześnie przyznają, że system Oko jest zawodny. Tymczasem sami niespełna rok wcześniej zdecydowali o przyjęciu go do służby i zameldowali na Kremlu, że oto wojsko ZSRR ma kosmiczny system wczesnego ostrzegania. Generalicja uznała więc, że sprawę najlepiej zatuszować. Petrow ani nie został ukarany, ani nie dostał pochwały, tylko odsunięto go na mniej ważne stanowisko, co w praktyce oznaczało koniec wojskowej kariery. Jeszcze przed rozpadem ZSRR wpadł w depresję i na własną prośbę odszedł na emeryturę.
Przez następną dekadę był jednym z milionów wojskowych emerytów, którzy po rozpadzie ZSRR stoczyli się na dno. W małym bloczku w podmoskiewskiej miejscowości walczył z depresją przy pomocy alkoholu. Dopiero w 1998 r. dowiedział się o nim świat, gdy o incydencie z 1983 r. napisał w swoich wspomnieniach jego były przełożony, generał Jurij Wotincew, emerytowany dowódca Wojsk Obrony Przeciwlotniczej. Nie minęło dużo czasu, zanim do drzwi obskurnego mieszkanka Petrowa zapukał pierwszy zachodni dziennikarz, szukający "bohatera, który uratował świat przed III wojną światową".
Na kanwie historii o incydencie powstał film paradokumentalny "Człowiek, który uratował świat". Petrow otrzymał też szereg nagród od zachodnich organizacji promujących ideę rozbrojenia i pokojowego współistnienia państw. Odbierając każdą z nich, podkreślał, że nie czuje się bohaterem.