Stefan miał żonę i syna, którego odwoził na studia. Miał też niedaleko wymarzony, nowy dom. I gigantycznego pecha, bo na swojej drodze spotkał kawalkadę luksusowych aut z Polski. I kierowców, którzy za nic mieli przepisy. Stefan nie żyje. A Słowacja znienawidziła sprawców jego śmierci.
Na opublikowanym przez słowacką policję zdjęciu widać, jak siedzi po turecku na poboczu drogi trzyma się za głowę. Wtedy do Marcina L., 42-letniego biznesmena z Pomorza musiało dotrzeć, co zrobił. Zabił.
- To rozsądny facet. Nie wiem, co wtedy nim kierowało - mówi jego znajomy.
Prosi o anonimowość. Tuż po wypadku próbował w sieci napisać parę słów o sprawcy tragedii na Słowacji. Chciał zaznaczyć, że nie jest to zły człowiek. Że popełnił po prostu tragiczny błąd, który będzie z nim już na zawsze.
Reakcją czytelników były wyzwiska i groźby.
Może dlatego, że tego, co zrobił kierowca czarnego porsche, wytłumaczyć nie sposób.
Bo, po pierwsze, on i jego koledzy zignorowali ograniczenie prędkości do 90 km/h i pędzili jak na autostradzie.
Po drugie złamali zakaz wyprzedzania i przekroczyli podwójną linię ciągłą.
Po trzecie Marcin jechał za ferrari pod prąd i nie mógł dobrze widzieć, co dzieje się przed nim.
Po czwarte polscy kierowcy nie dali słowackiej rodzinie szansy na ucieczkę, bo zdecydowali się na wyprzedzanie w miejscu, gdzie nie można było uciec na bok.
Po piąte to nie był pierwszy raz, kiedy nie stosowali się do przepisów - polscy policjanci wielokrotnie wcześniej karali ich za nieodpowiedzialność na drogach.
Nic więc dziwnego, że słowacka policja mówiła wprost o "głupocie, która kosztowała życie niewinnego ojca rodziny".
Na wycieczkę z żoną i dziećmi
- Marcin na Słowację zabrał żonę i nastoletnią córkę. W porsche było sporo bagażu. Auto ważyło prawie 2,5 tony. A on jechał "na zderzaku" ferrari, które ma hamulce rodem z Formuły 1, które może stanąć niemal w miejscu. Szaleństwo - mówi znajomy rodziny.
Szaleństwo tym bardziej niezrozumiałe, że Marcin nie był żółtodziobem za kierownicą. Wielokrotnie startował w rajdach. Udzielał się w czasie eventów, podczas których między innymi promowano bezpieczną jazdę.
30 września porsche Marcina i cztery inne luksusowe samochody na polskich tablicach rejestracyjnych jechały już w kierunku Polski. Wszyscy wracali po weekendzie spędzonym za południową granicą. To miał być - jak zachęcał przed wyprawą jej organizator Łukasz K. - sposób na korzystanie z "resztek dobrej pogody". W jej trakcie Polacy zwiedzali - jak pisał organizator - "malownicze miejsca na Słowacji".
- W czasie wyjazdu obowiązywała zasada "follow the leader". Polega to na tym, że wszyscy uczestnicy wyjazdu jadą za organizatorem w przyjętej wcześniej kolejności. Uczestnicy wyprawy nie powinni się wyprzedzać - ujawnia nasz rozmówca.
Lidera można zobaczyć na nagraniu udostępnionym przez słowacką policję. To film z momentu wypadku. Brawurowo i lekkomyślnie wyprzedza kolumnę samochodów i chowa się na prawym pasie.
- Za kierownicą był Łukasz, mój znajomy - mówi Marcin Wiła, dziennikarz motoryzacyjny.
Łukasz K. jechał czarnym, wypożyczonym mercedesem. Na filmie z momentu wypadku widać, że próbuje za nim jechać żółte ferrari.
- To niecodzienna sytuacja, bo lider ma jechać tak, żeby grupa była jak najbardziej zwarta. Takie brawurowe wyprzedzanie stawia pozostałych uczestników wyjazdu w trudnej sytuacji. Mogą albo zostać w tyle, albo próbować gonić lidera. Na nagraniu widać, że drugą możliwość wybrał kierowca ferrari i porsche - mówi Wiła.
Czas umierać
W żółtym, wartym kilkaset tysięcy złotych ferrari jechał 27-letni Adam Sz. Lubił chwalić się swoim samochodem. Udostępniał je do testów i recenzji, które można znaleźć w sieci.
Wtedy, na Słowacji – podobnie jak Łukasz K. - zignorował podwójną, ciągłą linię.
- W pewnym momencie się zorientował, że nie da rady. Nacisnął hamulec. Pewnie nie zwrócił uwagi, że "na zderzaku" jedzie Marcin w swoim porsche - mówi Wiła.
Biznesmen z Trójmiasta znalazł się w sytuacji, z której już nie można było wyjść bez szwanku. Najpierw uderzył w tył wracającego na swój pas ferrari. Potem z całą mocą wbił się w srebrną skodę jadącą z naprzeciwka.
- To było tak, jakby skoda zderzyła się z czołgiem - opowiada jeden ze słowackich policjantów, którzy pracowali na miejscu wypadku.
Stefan, 57-letni Słowak, zginął siedem kilometrów od swojego niedawno wybudowanego domu. Tego dnia miał odwieźć 21-letniego syna do Żyliny na studia. Chłopak siedział z tyłu. Po wypadku szybko otworzył drzwi i doskoczył na przód samochodu, gdzie była jego 51-letnia, ciężko ranna matka. Ojciec był już nieprzytomny.
Koledzy
- To był moment głupoty. Marcin od lat wyżywał się na torze wyścigowym. Na co dzień to bardzo zrównoważony człowiek. Ciepły i pełen humoru - opowiada jeden z kolegów trójmiejskiego przedsiębiorcy.
Tłumaczy, że L. nie jest typem snoba.
- Ma nosa do interesów. Dziwnie było czytać, że to "synalek milionera" - opowiada Marcin Wiła, dziennikarz motoryzacyjny.
Marcin L. jest właścicielem sklepów sprzedających sprzęt elektroniczny. Sprowadza też rzadkie i cenne auta z Azji.
- Miał "zajawkę" na motoryzację. Dlatego też w garażu trzymał sporo ciekawych aut. Na Słowację jednak pojechał SUV-em. Czyli nie chciał się tam ścigać - tłumaczy kolega mężczyzny.
Spalony
Wyjazd, podczas którego doszło do tragedii, organizował Łukasz K., który jechał pierwszy. Tuż po wypadku pojawiła się informacja, że jest dziennikarzem, któremu wypożyczono auto do testów. Przedstawiciele branży motoryzacyjnej są ostrożni.
- Pełnił ważną funkcję dla koncernów oferujących luksusowe samochody. Załatwiał im klientów - mówi Marcin Wiła.
Jak to wyglądało? Tak jak niemal wszędzie na świecie.
- Dystrybutor organizował wycieczkę dla ludzi, którzy mają duże pieniądze. Takich, którzy pasjonują się motoryzacją i są gotowi niemało na nią wydać - opowiada Wiła.
Podczas wycieczki potencjalni klienci mogli przetestować nowe auto.
- Wszystko zazwyczaj dzieje się w bardzo przyjemnych warunkach, na przykład podczas wyprawy w Alpy. W ten sposób prowadzi się marketing dla klientów premium. Nikogo nie interesują przecież wyprawy supersamochodem do marketu. Dlatego trzeba wytworzyć odpowiednią oprawę - mówi Marcin Wiła.
K. – jak mówi Wiła - dwa tygodnie przed wypadkiem na Słowacji prezentował inne, bardzo luksusowe auto na Łotwie.
- Wracał nim potem do Warszawy. Łukasz cieszył się dużym zaufaniem w branży – tłumaczy rozmówca Magazynu TVN24.
K. miał bogatą bazę potencjalnych klientów.
- O sukcesie w branży decyduje to, z kim ma się kontakt – podkreśla jeden z reporterów branżowych.
Żeby mieć dobre relacje, trzeba co jakiś czas zorganizować jakiś event. Taki jak zeszłotygodniowy wypad na Słowację.
- Trzeba podkreślić, że tamta weekendowa wycieczka nie miała na celu sprzedawania auta. Za eventem nie stała żadna duża marka. To była inicjatywa Łukasza - słyszymy.
K. nie jest - jak sugerowano w mediach - dzieckiem milionerów. Pochodzi z Kraśnika. Był jednym z pionierów carspottingu. To zabawa internetowa. Polega na robieniu zdjęć rzadkim i bardzo drogim autom, które udało się "namierzyć" na ulicy. Fotografie lądowały potem w sieci.
- Kiedyś to było modne. Teraz już się tym nikt nie zajmuje, bo za dużo się zrobiło luksusowych aut - mówi Marcin Wiła.
Dziesięć lat temu nastoletni jeszcze K. nawiązywał kontakty, które potem pomogły mu zbudować wiarygodność u przedstawicieli największych marek samochodowych.
- Widziałem jego zdjęcia ze słowackiego sądu. Widziałem na jego twarzy świadomość, że jest spalony w branży - komentuje jeden z dziennikarzy motoryzacyjnych.
"Przykro"
Adam Sz., kierowca ferrari, jest synem znanego biznesmena z Wielkopolski. W wieku 27 lat ma pozycję, której większość może tylko pozazdrościć - zasiada w radach nadzorczych dwóch spółek. Sam ma też swoją firmę handlującą paliwami.
Prokuratorzy ze Słowacji chcieli, żeby pozostał za kratkami. Sąd jednak pozwolił Polakowi wyjść na wolność, jeżeli wpłaci 20 tys. euro kaucji.
- W sądzie, wśród miejscowych dziennikarzy można było odczuć rozczarowanie tą decyzją - opowiada Tomasz Patora, reporter "Uwagi!" TVN.
Pieniądze wpłaciła matka Adama Sz. Lokalnym dziennikarzom powiedziała tylko, że "jest jej przykro". Potem, wraz z synem, wsiedli do innego luksusowego auta i odjechali.
Martin Hanzel, reporter gazety "Novy Cas" opowiada, że dla Słowaków śledztwo w sprawie wypadku jest szalenie istotne.
- To, jak potraktowani zostaną piraci drogowi z Polski, pokaże, na ile bogaci ludzie w supersamochodach są ponad prawem. Wielu miejscowych obawia się, że zatrzymani wykpią się pieniędzmi - komentuje Hanzel.
Biznesmen z Trójmiasta został w słowackiej celi. Matúš Harkabus, prokurator z Żyliny, twierdzi, że Polak może przebywać w niej wiele miesięcy.
- Najpierw policja będzie miała siedem miesięcy na zakończenie swoich działań. Potem, jeżeli będzie to konieczne, areszt może być przedłużony o kolejne trzy miesiące na czas postępowania sądowego - tłumaczy prokurator Harkabus.
Jacek Doliwa, konsul RP na Słowacji, też zaznacza, że areszt może być przedłużany.
- Na Słowacji ten temat żyje. I pewnie tak jeszcze będzie przez jakiś czas - podkreśla konsul.
Zmiany
Śmierć 57-letniego Stefana wywołała dyskusję na Słowacji o tym, czy warto zaostrzyć prawo.
- Obecnie za przekraczanie prędkości nie można stracić prawa jazdy. Może dlatego pojawiają się u nas kierowcy, którzy chcą sobie popiratować? - zastanawia się Martin Hanzel z gazety "Novy Cas".
- Cała ta sprawa bardzo źle odbiła się na środowisku. Tak to już jest, że jak stanie się coś złego, to zły PR spada na wszystkich wokół. Już słyszałem, że na miłośników motoryzacji mówią w sieci "bogaci mordercy" - podsumowuje Wiła.
- Pieniądze nie sprawiają, że ktoś nie zachowa się jak idiota. Krzywdę można zrobić i rowerem, i autem za milion złotych - dodaje jeden z przedsiębiorców zajmujących się sprowadzaniem drogich aut do Polski.
***
Marcinowi L. grozi do pięciu lat więzienia. Adamowi Sz. i Łukaszowi K. - do trzech lat. Cała trójka była dobrze znana polskiej policji za wykroczenia drogowe, m.in. za przekraczanie dozwolonej prędkości.
- Widać, że niczego ich to nie nauczyło - komentuje Mariusz Ciarka, rzecznik prasowy Komendy Głównej Policji.