Są silne i same chcą o sobie decydować, robią wszystko, by przełamać opresję, w jakiej znalazły się za sprawą mężczyzn, jak np. w "Zjednoczonych stanach miłości" Wasilewskiego. Nawet delikatna i cicha "święta Zofia" - żona i matka dwóch panów Beksińskich, okazuje się być "szarą eminencją rodziny", dzięki której trzyma się ona razem. Ale bywają też zbrodniarkami, choć wbrew pozorom zdolnymi do nawrócenia jak bohaterka "Zaćmy". W imię miłości przejdą przez piekło jak Zosia z "Wołynia". Fascynujące, niejednoznaczne kobiece portrety pokazali reżyserzy mężczyźni w Gdyni.
Gdy ogłoszono listę filmów konkursowych, podniósł się zbiorowy lament, że brak na niej tytułów wyreżyserowanych przez kobiety. I rzeczywiście - w przeciwieństwie do ubiegłego roku, który obrodził świetnymi filmami zrealizowanymi przez panie - zwycięskie "Body.Ciało" Małgorzaty Szumowskiej czy też "Córki dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej lub "Moje córki krowy" Kingi Dębskiej - tym razem w głównym konkursie zabrakło produkcji będących dziełem kobiet. To bodaj pierwszy taki przypadek od 15 lat, tj. od 2001 roku.
Na pewno jednak nie sposób narzekać na brak wybitnych, wyrazistych pań przed kamerą. Poczynając od uhonorowanego Złotymi Lwami filmu debiutanta Jana P. Matuszyńskiego z nagrodzoną za najlepszą rolę pierwszoplanową Aleksandrą Konieczną (Zofia Beksińska), poprzez niezwykłe kobiety z filmu Tomasza Wasilewskiego "Zjednoczone stany miłości" (pięć nagród w Gdyni), aż po kino historyczne - znakomitą Marię Mamonę w roli przechodzącej przemianę stalinowskiej zbrodniarki Julii Brystygierowej i młodziutką, nagrodzoną za debiut Michalinę Łabacz (Zosię Głowacką), której oczami oglądamy piekło "Wołynia" Wojtka Smarzowskiego.
Szara eminencja rodu Beksińskich
Zofia Beksińska jest z wykształcenia romanistką, nie wydaje się jednak, by spełniała się zawodowo, tak bardzo poświęca siebie na ołtarzu macierzyńskiej i małżeńskiej miłości. To za jej sprawą dwóch ekscentrycznych, utalentowanych, za to kompletnie nieporadnych życiowo mężczyzn, może realizować swoje pasje. Znosi bez protestu ich humory, obsesje i nieprzystosowanie do świata. Spełnia zachcianki, skrywając głęboko własne potrzeby. Idealnie równoważy ich dziwactwa własną "normalnością". Film zaczyna się od przeprowadzki z Sanoka do stolicy. Wkrótce potem dochodzi do pierwszej samobójczej próby Tomka, którego przez kolejne lata przy życiu trzymać będzie właśnie kochająca matka.
Zofia Beksińska w genialnej interpretacji Aleksandry Koniecznej żyje w cieniu męża - wybitnego malarza, jednego z najbardziej charakterystycznych artystów XX wieku i syna - charyzmatycznego tłumacza filmowego i dziennikarza muzycznego. Ze zrozumieniem przyjmuje ich stany depresyjne, opętanie śmiercią, odmienność. Konieczna jako Zofia jest stonowana, wycofana wręcz. Współczująca, ale też budząca nasze współczucie. I podziw. Kochająca żona i matka idealnie wpisuje się w tezę, że "za każdym sukcesem mężczyzny stoi jakaś oddana kobieta". Bo Matuszewski nie nakręcił filmu o artystach, lecz o rodzinie - może dość niezwykłej, ale jak inne kochającej i raniącej się na przemian. Za surrealistycznymi obrazami Zdzisława stoi w filmie codzienność, za obsesją śmierci Tomka i gotyckimi maskaradami, próba radzenia sobie ze zwyczajnym życiem. W świetnej scenie, gdy już bardzo chora Zofia wie, że zostawi swoich mężczyzn samych, uczy męża, obeznanego z nowymi technikami... jak obsługiwać pralkę. Zdzisław przygląda się temu ze zdumieniem. Taka czynność jak pranie dotąd była mu obca.
Mężczyźni Zofii wcale nie odpłacają jej tym samym, ale też ona się tego nie domaga. Wie, że nie potrafią okazywać uczuć. Pozwala im nawet na raniącą szczerość, akceptując to, jak bardzo są od niej różni. Najcelniej oddaje to ekscentryczna dla większości z nas scena Wigilii. Zofia, jedyna wierząca i praktykująca w rodzinie, akceptuje to, że Zdzisław od razu uprzedza: "Ale żadnego całowania się, żadnych życzeń, żadnego łamania się opłatkiem..." Po czym, gdy ona wraz z matką - jakby nigdy nic się nie stało - zaczynają modlitwę, ojciec z synem w innej części pokoju rozpakowują prezenty...
Aż trudno uwierzyć, że tak różni ludzie mogli się nie tylko dogadywać, ale naprawdę kochać. To wszystko byłoby jednak niemożliwe bez Zofii. Gdy jej zabraknie, ich świat, ten realny, zacznie walić się jak domek z kart. Wszyscy znamy losy Beksińskich - Tomek odbierze sobie życie rok po śmierci matki, parę lat później Zdzisław Beksiński zostanie zamordowany w bestialski sposób przez chłopaka pracującego dla artysty. "Czy do obu tych tragedii nie doszłoby, gdyby żyła Zofia?" - zastanawia się widz, śledząc dramatyczną historię Beksińskich. Być może, ale tego już się nie dowiemy. Twórcy całkowicie rezygnują z pokazywania świata poza rodziną. Nie ma więc w filmie stanu wojennego, czasów solidarnościowego przełomu, okresu ustrojowej przemiany. Akcja rozgrywa się niemal wyłącznie w czterech ścianach mieszkania rodziców i sąsiadującego z nimi Tomasza.
Aleksandra Konieczna - Zofia Beksińska, znana dotąd głównie ze sceny warszawskiego Teatru Rozmaitości i z seriali, to największe odkrycie tegorocznego festiwalu. Nie do wiary, że tak znakomitą, wielką aktorkę, dla kina odkrywa dopiero debiutant, w momencie gdy dobiega ona pięćdziesiątki. "Kino nie miało dotąd dla mnie propozycji" - przyznała aktorka na konferencji po pokazie filmu. Scenarzysta filmu Robert Bolesto i reżyser Jan P. Matuszyński dali jej do rąk kapitalny materiał, a ona stworzyła z niego bodaj jedną z najbardziej przejmujących kobiecych postaci w naszym kinie w ciągu ostatnich lat. Odbierając nagrodę aktorską, zaapelowała ze sceny Teatru Muzycznego w Gdyni, by reżyserzy nie bali się podejmować ryzykownych decyzji castingowych. Wszyscy pamiętamy, że Krzysztof Krauze nie bał się obsadzić w świetnym "Nikiforze" w tytułowej roli Krystyny Feldman, która grała przez całe życie role drugoplanowe.
Zjednoczone stany samotności
36-letni Tomasz Wasilewski, twórca nagrodzonych aż pięcioma nagrodami w Gdyni "Zjednoczonych stanów miłości" (m.in. za reżyserię i za rolę drugoplanową dla Doroty Kolak) wcześniej stworzył już kilka niezapomnianych postaci kobiecych. W debiutanckim "W sypialni" Katarzyna Herman zagrała chyba rolę życia - kusicielki-złodziejki, w "Płynących wieżowcach" Marta Nieradkiewicz stworzyła przejmującą postać dziewczyny, której ukochany zakochuje się w mężczyźnie.
W "Zjednoczonych stanach miłości", gdzie tworzy cztery portrety różnych kobiet, zaczynamy dostrzegać, iż powoli "wyrasta" na polskiego Almodovara, po mistrzowsku kreślącego postacie dojrzałych, skomplikowanych bohaterek. Podobnie jak twórcy "Ostatniej rodziny" rezygnuje z opisu rzeczywistości na rzecz pokazania nam ich emocjonalnych stanów. Warto dodać, że akcja filmu rozgrywa się w okresie przełomu, na początku lat 90., który zapamiętał jako dziecko 9-, 10-letnie. Bohaterki łączy fakt, iż wszystkie mieszkają na blokowiskach, których szarość służy pokazaniu beznadziei i osamotnienia. Poznajemy je przy wspólnym stole podczas przyjęcia, ale słyszymy przede wszystkim męskie głosy, w tym seksistowskie dowcipy i wypowiedzi świadczące o traktowaniu ich przez panów dość przedmiotowo. Nie są szczęśliwe związkach i łączy je poczucie osamotnienia. Każda z nich zrobi wszystko, by przełamać opresję, w jakiej znalazła się najczęściej za sprawą mężczyzny.
Tkwiąca w pozbawionym miłości związku, z rozgoryczonym jej chłodem mężem, Agata (Julia Kijowska) kocha się nieszczęśliwie w miejscowym wikarym, a na swoim partnerze odreagowuje poczucie niespełnienia. Jest przy tym w głębokiej depresji, czego otoczenie nie widzi i nie rozumie.
Grana przez Magdalenę Cielecką Iza - posągowa, świadoma swoich walorów dyrektorka szkoły, ukrywa przed otoczeniem romans z żonatym mężczyzną. Ukrywa też wielką wrażliwość, choć na zewnątrz emanuje chłodem. Poznajemy ją, gdy mężczyzna wraca z pogrzebu żony i, choć wydawać by się mogło, że nic nie stoi już na przeszkodzie ich związku, oznajmia, iż zrywa z nią. Zdesperowana posuwa się do szantażu, a próby naprawienia tego postępku kończą się tragedią. Cielecka tworzy kolejną, znakomitą kreację rodem z włoskiego neorealizmu, gdzie kobiety wyobcowane i samotne zwykle naznaczone były tragizmem.
Młodszą siostrę Izy gra ponownie obsadzona w filmie Wasilewskiego Marta Nieradkiewicz. Najmniej skomplikowana z kobiet i zarazem najmłodsza, dawna miss piękności, zamiast kariery na wybiegu uczy dzieci tańca i prowadzi gimnastykę na basenie dla starszych ludzi. Jej ukochany zarabia za granicą na dostatnią, wspólną przyszłość, ona tymczasem tęskni, w poczuciu upływającego czasu i tykającego biologicznego zegara.
Te trzy bohaterki łączy próba wyrwania się spod panowania patriarchalnego świata, który narzuca im zasady i konieczność podporządkowania się partnerom. Są jednak silne i same chcą o sobie decydować, choć reżyser nie daje im szans na spełnienie. Jak sam mówi, zawsze wybiera bowiem "bohaterów na krawędzi, połamanych, w trudnej sytuacji", ale walczących o prawo do szczęścia. To, co najbardziej go interesuje, to desperackie próby dokonania odważnych zmian w życiu kobiet, które choć okazują się skazane na niepowodzenie, stanowią dowód ich siły i niezależności.
Ale najciekawsza postacią okazuje się najstarsza z bohaterek - Renata (nagrodzona za drugoplanową kreację Dorota Kolak, po raz drugi w Gdyni), zbliżająca się powoli do emerytury nauczycielka rosyjskiego. Jest najbardziej samotna ze wszystkich bohaterek, do tego właśnie dowiaduje się o utracie pracy i czuje się niepotrzebna jak język, którego uczy. Podkochuje się w młodej, atrakcyjnej sąsiadce (właśnie w Marzenie), czyta uczniom wiersze miłosne Puszkina i tęskni za wielkim uczuciem. Przez swoja odmienność seksualną czuje się niechcianą. Gdy w końcu wykona jednak gest zdradzający jej uczucia, widzimy ją przez moment szczęśliwą.
Manifest artystycznej i obyczajowej wolności
Wypada podkreślić, że aktorki Wasilewskiego uwielbiają swojego reżysera. Jedna z najciekawszych konferencji w Gdyni, po projekcji filmu, skupiała się na obronie przez nie naturalistycznego sposobu pokazywania ich bohaterek na ekranie. Wasilewski eksponuje bowiem celowo niedoskonałości zwykle pięknie fotografowanych kobiecych ciał, podkreśla upływ czasu. Jest w tym wręcz okrutny. Nawet młode, bardzo atrakcyjne aktorki, pokazane zostały tak, że nie wzbudzą męskiego pożądania. Nie wszyscy widzowie to zaakceptowali, ale one same broniły tej decyzji. "Nagie ciało kojarzy mi się z nagą prawdą" - mówiła Dorota Kolak, dla której kamera była najbardziej bezlitosna.
Aktorka zarówno podczas konferencji, jak również na gali wręczenia nagród, umiejętnie nawiązała do obecnej sytuacji w kraju. "W czasach gdy dzieje się akcja filmu, byłam już dojrzałą kobietą. Pamiętam doskonale to uczucie otwartych drzwi. I towarzyszący mi strach - co zrobić, by pójść we właściwą stronę? Wydaje mi się, że niedostatecznie zaopiekowaliśmy się tą wolnością, jaką wtedy otrzymaliśmy, bo to uczucie strachu znowu zaczyna nam towarzyszyć" - mówiła. Tej wypowiedzi towarzyszyła burza oklasków.
Podczas tegorocznej gdyńskiej imprezy, gdzie mówiło się sporo zarówno o potrzebie artystycznej wolności twórców, po wydarzeniach wokół "Historii Roja" czy w Teatrze Polskim we Wrocławiu, obraz Wasilewskiego odebrany został właśnie jako artystyczny i obyczajowy manifest nawiązujący również do praw kobiet. Mowa m.in. o debacie wokół projektu zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej i tzw. "czarnym poniedziałku". Solidarność z kobietami zapowiadającymi udział w akcji demonstrowała większość odbierających nagrody pań. Były ubrane na czarno. Nagrodzona za najlepszy montaż tego właśnie filmu Beata Walentowska, odbierając nagrodę, mówiła wprost: "Dedykuję wszystkim kobietom w Polsce. I życzę nam, byśmy same mogły decydować o swoim ciele".
Opowieść o potrzebie odkupienia
Maria Mamona to aktorka dotąd kojarzona w kinie głównie z ról drugoplanowych, mimo że z wielkim dorobkiem świetnych kreacji teatralnych. Znana m.in. z mniejszych ról w filmach Ryszarda Bugajskiego "Generał Nil" czy "Układ zamknięty", w "Zaćmie" nareszcie miała okazję pokazać swoje ogromne możliwości. Wykorzystała ją w stu procentach.
Jej bohaterka, Julia Brystygierowa, nazywana była "krwawa Luną". Gruntownie wykształcona - przed wojną zrobiła doktorat z filozofii, później studiowała na Sorbonie - uważana była za jedną z najmroczniejszych postaci stalinowskiego reżimu. W latach 1945–1952 była szefową Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który zajmował się m.in. zwalczaniem Kościoła katolickiego. Specjalizowała się m.in. w maltretowaniu młodych mężczyzn. Krążyły opowieści o tym, że potrafiła przytrzaskiwać szufladą ich genitalia. Walczyła z klerem, prześladowała akowców. Brała także udział w aresztowaniu prymasa Stefana Wyszyńskiego. Z bezpieki została wydalona po 1956 r. Ponieważ była kochanką wpływowych postaci tamtego okresu, uniknęła sądu i podjęła pracę w Państwowym Instytucie Wydawniczym.Wydała kilka książek, m.in. powieść "Krzywe litery". Według wspomnień ludzi, którzy ją znali, przed śmiercią stała się gorliwą katoliczką i prawdopodobnie przyjęła chrzest.
W "Zaćmie" opowieść zaczyna się, gdy Julia, już wtedy pracownica PIW-u, czeka na telefon z Państwowego Ośrodka dla Ociemniałych w Górkach. Wkrótce dzięki wstawiennictwu zakonnicy poznanej podczas pobytu w szpitalu (świetna Małgorzata Zajączkowska) jedzie tam na spotkanie z prymasem Stefana Wyszyńskim. Podczas nocy spędzonej w ośrodku prześladuje ją w koszmarnych wizjach postać młodego więźnia, którego maltretowała przed laty. Mężczyzna staje się jej metaforycznym wyrzutem sumienia. Bugajski używa go jako "elementu" skomplikowanego procesu przemiany wewnętrznej, jaka dokonuje się w jej życiu. Nim Brystygierowa spotka kardynała, musi przejść przez krzyżowy ogień pytań niewidomego księdza (niezawodny Janusz Gajos) przed laty ofiary UB.
Bugajski nie miał łatwego zadania. Wiadomo było, że ta historia nie może skończyć się happy endem - choćby sceną przyjęcia chrztu, którą potraktowano by na równi z rozgrzeszeniem "Luny". Przyznaje też, że najbardziej interesowały go powody przemiany bohaterki: co zdecydowało o tym, że do niej doszło? Maria Mamona w roli Julii tworzy wielką kreację. W retrospekcjach oglądamy sceny przesłuchań prowadzonych prze "krwawą Lunę", ale gdy poznajemy ją w ośrodku dla niewidomych, jest już inną osobą. Jeszcze nie wierzy, choć bardzo chce. Krzyczy: "przecież Boga nie ma", jej wewnętrzna walka toczy się powoli, mamy czas, by w nią uwierzyć. Sceny zbliżeń twarzy aktorki pozwalają skupić się na skrywanych emocjach Julii, z której dopiero na końcu opada maska.
Ale bohaterka nie dostaje od twórcy rozgrzeszenia. Zostajemy z nią w poczuciu pęknięcia, jakie dokonało się w zbrodniarce. To, co nastąpi potem - przyjęcie chrztu, na który nie ma zresztą udokumentowanych dowodów, poza donosami agentów SB, pozostaje w sferze domysłów. Bugajski nie nakręcił tez opowieści religijnej - filmowi bliżej raczej do obrazów z ducha Bergmana, a kreacja Marii Mamony sprawia, że wierzymy, iż jej Julia rozgrzeszenia i Boga naprawdę potrzebuje.
W wywiadzie, którego mi udzielił, reżyser mówi, że to jedyny znany mu wypadek, kiedy oprawca przyznał się do winy. W prawicowych mediach pojawiły się opinie w rodzaju: "kogo obchodzą duchowe rozterki zbrodniarki?". Bugajski odpowiada: "Proszę zapytać twórców filmu "Upadek", czemu zrobili film o Hitlerze".
O miłości i zbrodni, przeciw nacjonalizmom
Wojciech Smarzowski - dziś twórca numer jeden w polskim kinie, po "Róży" obiecał sobie, że nie sięgnie już po kino historyczne, bo na takie z prawdziwego zdarzenia brakuje u nas pieniędzy. Przyznał jednak, że po niezwykłym przyjęciu tego ostatniego, gdy usłyszał, że matki - dziś bardzo wiekowe Mazurki, zaczęły rozmawiać z córkami o gwałtach, których wtedy doświadczyły, pomyślał, że może jednak warto. Wtedy trafił na relacje ocalałych z rzezi wołyńskiej Polaków i powoli zaczął dojrzewać do - jak mówi - najtrudniejszego ze swoich filmów. Potem trafił na opowiadanie Stanisława Srokowskiego "Nienawiść", które stało się punktem wyjścia dla filmu.
Fabuła z akcją osadzoną w małej wiosce na Wołyniu, skupia się na losach młodej Polki - Zosi Głowackiej (w tej roli rewelacyjna studentka szkoły teatralnej Michalina Łabacz, niebawem rozpoczynająca rok dyplomowy), zakochanej w Ukraińcu, którą ojciec wydaje wbrew jej woli za bogatego, dużo starszego sołtysa (Arkadiusz Jakubik). Młoda aktorka, nagrodzona w Gdyni za debiut, udźwignęła potwornie trudną rolę, przyznała jednak po projekcji, że wciąż trudno jej rozstać się z bohaterką, a raczej od niej uwolnić.
Film zaczyna się świetną sceną wesela przyjaciółki głównej bohaterki, gdzie widzimy radosną Zosię z ukochanym, którego niebawem będzie musiała porzucić. Narasta napięcie między Polakami i Ukraińcami. Jest rok 1939, wkrótce wybucha wojna. Oglądamy brutalne zbrodnie na tamtejszych Żydach, a latem 1943 roku seria potwornych mordów dotyka też wioskę naszych bohaterów. Oddziały UPA atakują polskich sąsiadów, mordując ich w bestialski sposób, dokonując rzezi na niespotykaną skalę.
Film Smarzowskiego jest obrazem niezwykle uczciwym. Pokazując Polaków jako ofiary makabrycznej rzezi, Smarzowski nie nakręcił filmu o złu przypisanym jednemu narodowi. Zbrodniarzami są tu nie tylko Ukraińcy, ale również Rosjanie, Niemcy, a także biorący odwet za zbrodnie Polacy. - Od początku wiedziałem, że tylko wątek miłości ponad podziałami może zrównoważyć opowieść o tej potwornej zbrodni, o jakiej opowiadamy - mówił Wojciech Smarzowski.
Zosia jest uosobieniem dobra i niewinności. Piekło pokazane w filmie oglądamy przez większość akcji z jej perspektywy. Po kolei straci niemal wszystkich, których kocha. Nie boi się ukrywać żydowskiej rodziny. Gdy Niemcy rozpoczną polowanie na nich, jej samej przyjdzie udawać Ukrainkę, by przeżyć, już z małym synkiem na ręku. Wreszcie przypadek sprawi, że - nie zdradzając zakończenia - do jej uratowania nieświadomie przyczynią się też Niemcy. Jej historia, pełna cierpienia i widoków śmierci najbliższych, jest również pełna paradoksów.
Smarzowski przyznał, że zdając sobie sprawę z drażliwości tematu, jakiego się podjął, zrobił wszystko, by wyważyć proporcje. Zapewne dzięki temu nie powstał film antyukraiński, a wymierzony - wedle słów samego twórcy - "przeciw skrajnym nacjonalizmom". Dziś jest nie tylko hołdem oddanym ofiarom straszliwej zbrodni sprzed ponad 70 lat, ale także ostrzeżeniem. W poruszającej scenie kazania w cerkwi prawosławny duchowny mówi: "Świat za bardzo przywiązany jest do swoich ojczyzn, narodów, do swojej własności. Stąd rodzi się później niechęć do innych".
Ale można też spojrzeć na ten film z innej perspektywy. Ktoś rzucił na konferencji w Gdyni, że przecież losy Zosi to nie tylko historią nienawiści jednego narodu do drugiego, ale także opowieść o piekle, które mężczyźni zgotowali kobietom, skazanym na ich łaskę i niełaskę. Poczynając od ojca, który wydaje ją za mąż dla dobytku - koni, krów i kawałka pola, poprzez męża, którego nie kocha, a mimo to trwa przy nim, po urzędnika, który mógłby ulżyć jej losowi, ale tego nie robi... Zosia wychodzi z tego piekła zwycięsko, ale na pytanie, jak ma dalej żyć po tym, gdy widziała dzieci zawijane w snopki słomy i zamieniane w żywe pochodnie, czy odrąbywanie głowy przyjaciółce, nikt nie udzieli jej odpowiedzi. Ona przecież nie istnieje. Gdy film się zaczyna, 17-letnia Zosia jest dzieckiem, gdy się kończy, mamy przed sobą kobietę-heroinę.
Mając w pamięci te wszystkie wielkie kobiece kreacje, jakie w tym roku zafundowało nam polskie kino, wypada jednak również mieć nadzieję, że brak pań po tej drugiej stronie kamery był wyłącznie jednorazowym - czytaj jednorocznym - przypadkiem.