Taki mamy klimat. Że chcą zmusić deszcz, żeby padał. Że postawili nowy mur chiński, żeby zatrzymać wodę. Że pożyczają ją z rzek. Że kupują lodowce z dostawą na pustynię. Wydają "absurdyliardy" dolarów, żeby ingerować w naturę. Czy puszka Pandory została już otwarta? Czy będziemy "zabijać się" o wodę? Żadne przepisy nie regulują jeszcze kradzieży chmur.
WŁADCY CHMUR
Miało nie padać i nie padało - chociaż prognozy pogody jasno mówiły, że moskiewskie obchody Dnia Zwycięstwa, czyli zakończenia drugiej wojny światowej, są zagrożone przez intensywne opady.
"W gotowości jest dziesięć samolotów. W razie potrzeby zostaną podjęte prace w celu rozproszenia chmur nad Moskwą" - głosił komunikat moskiewskiego magistratu.
Te prace miały polegać na zasiewaniu chmur, czyli rozpylaniu na dużych wysokościach jodku srebra i suchego lodu, żeby wywołać opady wody zgromadzonej w atmosferze. Realizowany od dziesięcioleci plan zakłada, że jak chmury "wypadają się" wcześniej, to nie będą mogły skumulować się nad stolicą w krytycznym momencie.
To, co miało zapewnić mieszkańcom Moskwy dobrą zabawę, w innych częściach świata wykorzystywane jest do dużo poważniejszych celów.
Seul to licząca ponad 10 milionów mieszkańców metropolia, która usiłuje walczyć ze smogiem. Chociaż średnia jakość powietrza w koreańskiej stolicy jest lepsza niż w Krakowie czy chociażby Warszawie, to azjatyccy politycy widzą w zanieczyszczeniu powietrza problem, z którym natychmiast trzeba coś zrobić.
Miasto zmaga się z niebezpiecznym dla zdrowia drobnym pyłem PM 2,5 (którego średnica nie przekracza 2,5 mikrometra). Najskuteczniej poziom tych zanieczyszczeń obniża deszcz. Problem w tym, że opadów z roku na rok jest coraz mniej. Wszystko przez zmieniający się klimat.
- Ponieważ atmosfera jest coraz cieplejsza, więc jest w stanie pomieścić więcej pary wodnej, a to grozi wystąpieniem niszczących ulew - tłumaczy prof. Zbigniew Kundzewicz, klimatolog z Polskiej Akademii Nauk.
Koreańskie władze chcą więc zmusić atmosferę do tego, aby chętniej niż obecnie oddawała wodę w formie deszczu. Stąd pomysł na intensywne zasiewanie chmur.
- Intensywnie sprawdzamy tę metodę. Od 2008 do 2017 roku wykonaliśmy łącznie 42 testy. Zakupiliśmy też samolot meteorologiczny, żeby na bieżąco testować skuteczność naszych działań - mówił w wywiadzie dla koreańskiej telewizji Arirang Ha Jong-chul z Narodowego Instytutu Nauk Meteorologicznych w Korei Południowej.
Dodaje, że skuteczne wypłukiwanie smogu z atmosfery możliwe jest tylko w czasie deszczu, który w czasie godziny dostarcza co najmniej 10 mm wody na metr kwadratowy. Według koreańskich meteorologów, dotychczasowe zasiewanie chmur pozwoliło na razie na wygenerowanie deszczu dziesięciokrotnie słabszego.
Koreańczycy jednak się nie poddają. I zapraszają do współpracy nad sztucznie wywołanym deszczem inne kraje.
- Żyjemy w globalnym społeczeństwie. Jeżeli połączymy nasze doświadczenia, to efekty powinny być satysfakcjonujące - mówi w rozmowie z CNN Kim Sung-woo z Koreańskiego Uniwersytetu w Seulu.
Tej inicjatywie nie wszyscy przyklaskują. Profesor Zbigniew Kundzewicz z PAN podkreśla, że skuteczne sterowanie opadami - podobnie jak każda inna ekstremalna ingerencja w naturę - może otworzyć puszkę Pandory.
- Wymuszenie opadów w jednym miejscu oznaczałoby, że woda ta nie spadnie w innym miejscu. Łatwo sobie wyobrazić międzynarodowe spory o to, gdzie deszcz ma spaść. To problemy, które w ogóle nie są objęte prawem - tłumaczy rozmówca Magazynu TVN24.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że próby wpływania na opady deszczu ludzie podejmują od dziesięcioleci. Z bardzo umiarkowanym skutkiem. Przykład takiej próby mieliśmy miedzy innymi 33 lata temu - po katastrofie w Czarnobylu. Założenie było takie, że opadająca woda zmniejszy poziom promieniowania.
Do teraz jednak trudno stwierdzić, czy takie działania cokolwiek dają. Obiektywnie nie da się tego sprawdzić, bo - jak tłumaczy Janet Pelley w artykule opublikowanym w piśmie Amerykańskiego Towarzystwa Chemicznego - nie ma jak porównywać danych:
- Nie możemy obiektywnie sprawdzić, ile deszczu spadłoby z chmury, która nie była zasiewana. W danych nie ma więc rygoru statystycznego. Tym samym niesamowite, że budząca tyle emocji technologia używana jest de facto bez naukowego potwierdzenia - podkreśla Pelley.
Próbę wpływania na opady deszczu w różnym zakresie podejmuje już blisko 50 krajów na świecie. Niektóre, jak Bułgaria, posiadają całe systemy pozwalające na ostrzeliwanie chmur rakietami jodku srebra. Wszystko po to, żeby chronić obszary rolnicze przed skutkami gradobicia.
- Ostrzeliwane są powstające chmury gradowe. Gdy kropla wody przyklei się do sieci krystalicznej jodku srebra, natychmiast zamarza i opada. W ten sposób grad spada, zanim urośnie do niebezpiecznych rozmiarów - tłumaczy na portalu Radia Bułgaria Yordan Yordanov, szef regionalnego wydziału przeciw gradobiciom w okręgu Vratsa.
JAK CHIŃCZYCY SPOWOLNILI PLANETĘ
O ile zasiewanie chmur i jego wpływ na naturę ciągle budzi kontrowersje, o tyle oddziaływanie gigantycznej chińskiej inwestycji zostało już udowodnione. Tama Trzech Przełomów na rzece Jangcy oddziałuje na... całą planetę.
Eksperci NASA wyliczyli, że nagromadzenie wody na zaporze spowolniło obrót planety - dokładnie o 0,06 mikrosekundy. Chińczycy nieświadomie przesunęli też - jeżeli wierzyć amerykańskim naukowcom - biegun planety o około dwa centymetry.
Budowana od 1993 do 2010 roku tama to monumentalna konstrukcja, którą sami Chińczycy porównują do Wielkiego Muru Chińskiego. Zapora ma ponad 180 metrów wysokości i ciągnie się przez blisko dwa i pół kilometra. Na jej wybudowanie wykorzystano blisko pół miliona ton samej stali - która wystarczyłaby do zbudowania ponad 60 replik paryskiej wieży Eiffla.
Przy okazji przesiedlono ponad milion osób.
- Trzeba jednoznacznie wskazać, że ta gigantyczna inwestycja jest jednocześnie bardzo ekologiczną elektrownią - mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 prof. Zbigniew Kundzewicz, klimatolog z Polskiej Akademii Nauk.
Zapora ma moc ponad 22 gigawatów - czyli produkuje niemal pięciokrotnie więcej prądu niż elektrownia w Bełchatowie. Cena za tę zieloną energię jest jednak wysoka.
Już w 2010 roku, kiedy zapora była ukończona, przedstawiono raport Chińskiej Agencji ds. Trzęsień Ziemi, z którego wynika, że zapora znacznie zwiększyła aktywność sejsmiczną wzdłuż zbiornika tamy. Według wyliczeń chińskich naukowców, obciążenie płyty tektonicznej przez tamę zwiększyło trzydziestokrotnie częstotliwość trzęsień.
- Zdecydowana większość to były wstrząsy poniżej 2,9 w skali Richtera, czyli były to bardzo niewielkie trzęsienia. W przyszłości jednak może być gorzej - alarmował w 2010 roku Fan Xiao, główny inżynier w Instytucie Geologicznym i Mineralnym w Syczuanie.
To właśnie w Syczuanie w 2008 roku doszło do tragicznego trzęsienia, które pochłonęło życie blisko 70 tysięcy osób. Część naukowców twierdzi, że do tej katastrofy mogła przyczynić się Tama Trzech Przełomów.
Nie jest łatwo w to uwierzyć, ale gigantyczna tama na Jangcy nie jest największą chińską inwestycją hydrologiczną. W 2002 roku rozpoczęto budowę pierwszego z trzech gigantycznych kanałów, które mają być realizacją koncepcji zapoczątkowanej w połowie ubiegłego wieku przez Mao Zedonga.
Anegdota mówi, że dyktator, stojąc przed mapą Chin, miał stwierdzić: "na południu (kraju) jest dużo wody, a na północy niewiele. Dobrze by było pożyczyć trochę z południa".
W dużym skrócie tym właśnie jest monumentalny projekt transferu wody. Inwestycja składa się m.in. z długiego na 1116 kilometrów kanału wschodniego. To trasa zbliżona dystansowi dzielącego Warszawę i Brukselę.
Kanał centralny jest jeszcze dłuższy (1264 kilometry). Jego budowę ukończono w 2014 roku. Wciąż na etapie planowania jest jeszcze trzeci, ostatni odcinek.
Gigantyczny projekt już kosztował blisko 80 miliardów dolarów.
Chińskie władze przekonują, że monumentalna inwestycja jest konieczna. Bo chociaż 80 proc. mieszkańców Chin żyje na południu kraju, to właśnie na zmagającej się z brakami wody północy generowana jest blisko połowa PKB. I to właśnie tutaj ma płynąć woda - przede wszystkim z rzeki Jangcy.
Chociaż inwestycja nie została zakończona, to już budzi gigantyczne kontrowersje. Cytowany przez "The Economist" Ma Jun, czołowy chiński ekolog, podkreśla, że samo oczekiwanie na zakończenie prac zniweczyło efekt wielu kampanii nawołujących mieszkańców do oszczędzania wody.
- Lokalne zapasy są marnotrawione, bo wszyscy oczekują odsieczy z południa. Tak nie da się funkcjonować - komentuje Ma Jun.
Najdroższa w historii ludzkości inwestycja bywa krytykowana (co jest rzadkością) nawet przez przedstawicieli władzy. Qiu Baoxing, wiceminister Chin ds. gospodarki komunalnej stwierdził na początku roku, że przerzucanie wody z południa na północ nie byłoby konieczne, gdyby - jak czytamy na łamach "The Economist" - udało się zachęcić ludzi do rozsądnego gospodarowania wodą.
Ale, generalnie, rząd Chin stoi murem za inwestycją. Politycy podkreślają, że już teraz system objął blisko 50 milionów ludzi. W tym mieszkańców Pekinu. Metropolia do niedawna szybko zużywała lokalne źródła wody. Teraz w kranach mieszkańców stolicy często płynie woda pochodząca ze zbiornika Danjiangkou - znajdującego się ponad tysiąc kilometrów dalej...
STATKI NA PUSTYNI
Chiński pomysł na przerzucanie wody jest krytykowany przez wielu ekologów. Wskazują oni, że poprawianie natury często kończy się katastrofą. Tak jak w przypadku Jeziora Aralskiego na granicy Kazachstanu i Uzbekistanu.
Jeszcze w połowie ubiegłego wieku było to jedno z największych jezior na planecie. Jego powierzchnia była większa niż połączonych województw łódzkiego i mazowieckiego.
Duże - i jak pierwotnie się wydawało niewyczerpywalne - źródło słodkiej wody miało posłużyć do nawodnienia suchych połaci radzieckich republik - kazachskiej, uzbeckiej i turkmeńskiej. Założenie polityków było takie, że na suchych ziemiach uprawiana będzie bawełna.
Do nawodnienia rozległych połaci wykorzystywano masowo wodę z Jeziora Aralskiego. Skończyło się tak, że jego powierzchnia dramatycznie szybko się zmniejszała - poziom wody spadał o kilkadziesiąt centymetrów rocznie. W efekcie pod koniec lat 90. jezioro zmieniło się w cztery stosunkowo niewielkie zbiorniki. Pozostałe połacie są dziś pustynią, na której straszą opuszczone wraki statków i kutrów rybackich.
Wysychające jezioro sprawiło, że dzikie zwierzęta w pewnym momencie bezproblemowo mogły dostać się na Wyspę Odrodzenia, gdzie znajdował się radziecki poligon broni biologicznej. To z kolei rodziło obawy, czy nie dojdzie do rozprzestrzenienia się niebezpiecznych drobnoustrojów i wybuchu nieznanych epidemii.
Dobrze prosperujący sektor rybołówstwa w regionie został zdziesiątkowany, co spowodowało bezrobocie i trudności gospodarcze.
Ale nie to jest największym problemem.
Wyschnięte dno jeziora zawiera związki chemiczne zanieczyszczeń, które przez lata spływały do zbiornika. Teraz są one bezproblemowo rozprzestrzeniane przez wiatr - nawet na setki kilometrów. Skutek jest taki, że mieszkańcy okolicy częściej niż w innych rejonach świata chorują na nowotwory układu oddechowego i mają inne problemy pulmonologiczne.
Od początku XXI wieku międzynarodowe instytucje starają się poprawić dramatyczną sytuację po katastrofie ekologicznej. Po 2006 roku sytuacja w północnych rejonach Jeziora Aralskiego zaczęła się poprawiać - głównie dzięki inwestycjom wspieranym przez Bank Światowy. Poziom wód jeziora zaczął się zwiększać dzięki wybudowaniu tamy Kokarał - oddzieliła ona północne wody dawnego jeziora od pustynnej, dawnej części południowej.
SZKLANE DOMY NA SZTUCZNEJ ZIEMI
Wybrzeże Dubaju jest najlepszym dowodem na bogactwo i aktywność miejscowych szejków. Bo chociaż budowanie sztucznych wysp nie jest niczym nowym, to nikt i nigdy nie robił tego z takim rozmachem.
Patrząc z okien lecącego samolotu na wybrzeże Dubaju, dostrzeżemy kilka sztucznych wysp, które stały się symbolem miasta. Prace rozpoczęły się od wyspy Palm Jumeirah. Prace ruszyły w 2001 roku. Założenie jednak było takie, żeby do realizacji spektakularnego przedsięwzięcia wykorzystać naturalne materiały.
Wyspa miała być usypana z piasku wydobytego z dna morza. - Każdego dnia musieliśmy dbać o to, żeby usypany przez nas fragment nie został porwany przez morze - opowiadał Robert Berger, menedżer projektu, w reportażu przygotowanym przez National Geographic.
Sztuczna wyspa ma kształt palmy - nie tylko nawiązuje do turystycznego wizerunku Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale też pozwala na wydłużenie linii brzegowej. Sama Palm Jumeirah wydłużyła linię brzegową o 56 kilometrów.
Inwestycja była dużym sukcesem komercyjnym. Pierwsze mieszkania na wyspie oddawano do użytku w 2006 roku, czyli raptem pięć lat po tym, jak rozpoczęły się prace na pełnym morzu. Całość inwestycji wyprzedano w kilka dni.
Zachęceni tym szejkowie rozpoczęli kolejne śmiałe projekty. Pełną parą zaczęto usypywać dwie inne duże sztuczne wyspy, ale do dziś ich nie ukończono. Rozmachem musiał przytłaczać też projekt "świat", składający się z trzystu małych wysp, które z lotu ptaka układają się w gigantyczny globus.
Nieco niżej rozpoczęto inwestycję "wszechświat" - sztuczny archipelag w kształcie Drogi Mlecznej - projekt ogłoszono w 2008 roku.
Mimo upływu lat ciągle tylko Palm Jumeirah jest inwestycją w pełni skończoną i zamieszkałą. Pozostałe projekty opóźnił lub sparaliżował kryzys ekonomiczny z 2008 roku.
A nawet na zakończonej inwestycji zaczęły pojawiać się poważne problemy. Pomiędzy "liśćmi" palmy utrudniona jest cyrkulacja wody. Skutek jest taki, że mieszkańcy uskarżają się na smród, komary i brudną wodę. Tracą też sporo czasu w korkach - bo ponad 100 tysięcy mieszkańców na stały ląd może dostać się tylko jedna arterią.
Śmiałość inwestycji stała się obiektem krytyki ekologów. Podkreślają oni, że pogłębianie morza w Dubaju zanieczyściło wody i doprowadziło do poważnego zamulenia. To też katastrofa dla okolicznych raf koralowych.
Dodatkowo wyspom zagraża stale podnoszący się poziom mórz, o czym pisali między innymi dziennikarze "Earth Island Journal": "Jakże ironiczne jest to, że ci sami ludzie, którzy podnoszą poziom mórz poprzez swoje firmy, które emitują większość światowych gazów cieplarnianych, niewątpliwie będą jednymi z pierwszych, którzy doświadczą niszczących skutków zmian klimatu".
KTO PRZYCIĄGNIE GÓRĘ?
W Republice Południowej Afryki od blisko czterech lat jest susza. I to taka, która bardzo poważnie zagraża bezpieczeństwu państwa.
Jacek Pawłowski pisał w Magazynie TVN24, że w stolicy państwa obowiązują rygorystyczne ograniczenia zużycia wody.
"Każdy mieszkaniec może zużyć najwyższej 50 litrów dziennie, czyli mniej więcej jedną trzecią tego, co statystyczny mieszkaniec rozwiniętej gospodarczo Europy" - podkreślał w swoim reportażu dziennikarz TVN24.
Remedium na problemy państwa ma być... góra lodowa. Plan jest taki: na obszarze, na którym występują góry lodowe, trzeba wybrać taką, która będzie nadawała się do transportu. Potem trzeba ją owinąć tkaniną termoizolacyjną i przetransportować blisko dwa i pół tysiąca kilometrów dalej - do wybrzeży RPA. W tym czasie - według autorów pomysłu - góra nie powinna się roztopić bardziej niż w 30 procentach.
Na czele grupy, która ma się podjąć przetransportowania góry lodowej do RPA stanął Nick Sloane - człowiek odpowiedzialny na przykład za koncepcję podniesienia z dna wraku włoskiego wycieczkowca Costa Concordia i odholowanie go do stoczni na zezłomowanie.
Według jego wyliczeń, koszt przetransportowania góry lodowej powinien zamknąć się w 130 milionach dolarów. W zamian mieszkańcy RPA mają mieć źródło, które będzie dawać 150 mln litrów wody codziennie przez rok.
Nad projektami transportowania gór lodowych pracują też między innymi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Arabii Saudyjskiej. Pytaniem otwartym pozostaje, jak eksploracja gór lodowych ma się do paktu antarktycznego, który nakłada wiele ograniczeń w kwestii eksplorowania Antarktydy.
Piotr Szwedo, znawca prawa międzynarodowego, podkreślał w Magazynie TVN24, że prawo zakazuje wydobywania minerałów na biegunie. Ale woda - w sensie prawnym - minerałem nie jest.
- Dziś mamy do czynienia z ewidentną luką prawną, którą wykorzystują kraje planujące pozyskanie gór lodowych. Na razie są to pojedyncze przypadki, cały czas pozostające w sferze planów. Problem zacznie się, gdy ściąganie gór lodowych stanie się masowe. Powstanie potrzeba napisania prawa antarktycznego na nowo i może się to okazać wielkim wyzwaniem dla Narodów Zjednoczonych. Tym bardziej że brak regulacji w tej dziedzinie może doprowadzić do międzynarodowych konfliktów - podkreślał Piotr Szwedo.
Podkradanie gór lodowych może zagrażać równowadze przyrodniczej. Pytanie tylko, gdzie i w jakim stopniu.
Od jakiegoś czasu naukowcy biją na alarm, że lodowce szybko topnieją - i to samo w sobie jest niekorzystnym zjawiskiem. Holowanie lodowców może tylko przyspieszyć ten proces.
- Obszary niepokryte lodem mają większy potencjał absorpcyjny, przyjmują więcej ciepła ze Słońca. Jeśli tego lodu nie będzie, wówczas proces globalnego ocieplenia może znacznie przyspieszyć, przynosząc katastrofalne skutki - tłumaczy dr Joanna Remiszewska-Michalak, fizyk atmosfery.
Dodaje przy tym, że zmiany w ilości lodu morskiego mogą zaburzyć ruch wód oceanicznych, prowadząc do zmian w globalnym systemie klimatycznym.
***
W Polsce nie można znaleźć monumentalnych inwestycji, które w oczywisty sposób deregulują przyrodę. Zamiast tego - jak informują hydrolodzy - podejmujemy tysiące małych działań, których skutek bardzo realnie wpływa na jakość życia.
Najwyższa Izba Kontroli już pięć lat temu alarmowała, że masowo wycinane są drzewa, a tereny zielone regularnie są zalewane betonem. Skutek tego taki, że Klub Jagielloński już wtedy alarmował, że w kraju jest mniej wody niż... w Egipcie.
- Tu nie chodzi tylko o estetykę, ale o bezpieczeństwo tysięcy ludzi w kraju. Niszcząc tereny zielone, zwiększamy ryzyko wystąpienia powodzi - zaznacza dr Iwona Wagner z wydziału biologii i ochrony środowiska Uniwersytetu Łódzkiego.
Co ma jednak wycinanie drzew do problemu wielkiej wody?
- Każde drzewo jest naturalną pompą, która wyparowuje zgromadzoną deszczówkę. Jedno drzewo potrafi wyparować setki litrów wody - mówi nasza rozmówczyni.
Woda, która trafia do zabetonowanego miasta, nie jest wchłaniana, tylko odprowadzana poza aglomerację.
- Gromadzimy wodę w jednym miejscu i bezsensownie zwiększamy ryzyko, że osoby mieszkające nad rzekami stracą dobytek życia - dodaje Wagner.
Niszczenie terenów zielonych ma też inne konsekwencje.
- Szybkie odprowadzanie wody oznacza, że powietrze szybko się osusza. A to fatalna wiadomość dla naszych dróg oddechowych - zaznacza dr Kinga Kuczyńska, pulmonolog z Łodzi.
I dodaje, że z każdym wyciętym drzewem wzrasta ryzyko zachorowania na przykład na przewlekły kaszel.
- Osuszone powietrze to też fatalne wiadomości dla astmatyków - kwituje.