Po pięciu latach krwawych zmagań wszystkie strony syryjskiej wojny domowej są wyczerpane. Reżimowe wojsko jest nim tylko z nazwy, opozycyjne bojówki dawno przestały być przypadkową zbieraniną ochotników chcących obalić dyktatora. Na przestrzeni lat znacząco zmienił się sposób, w jaki obie strony walczą. Pogłębiła się też wzajemna nienawiść, przez którą nikt nie ma zamiaru ustąpić i na poważnie zacząć rozmawiać o zakończeniu rzezi.
Trudno było się spodziewać takiego rozwoju sytuacji pięć lat temu, na początku roku 2011. Rządzona twardą ręką przez dyktatora Baszara el-Asada Syria była jednym z bardziej stabilnych państw na Bliskim Wschodzie. Trwająca od kilku lat susza spowodowała jednak załamanie się rolnictwa. Ceny żywności wzrosły niemal dwukrotnie od 2007 r., a setki tysięcy pozbawionych środków do życia rolników napłynęły do miast, które stały się beczkami prochu.
Wojsko przeciw demonstracjom
Eksplozja społecznego niezadowolenia nastąpiła w marcu 2011 r. Po serii udanych ulicznych przewrotów w ramach Arabskiej Wiosny Syryjczycy uwierzyli, że oni też mogą się przeciwstawić reżimowi i poprawić standard swojego życia. Asad nie miał jednak zamiaru łatwo się poddać. Po kilku dniach coraz większych protestów, 15 marca 2011 r. służby bezpieczeństwa otworzyły ogień do demonstrantów w Damaszku. Padły pierwsze ofiary. Rozpoczął się konflikt, który trwa do dzisiaj.
Pierwsza faza syryjskiej wojny domowej nie była wojną w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Były to raczej narastające demonstracje, zamieszki i ataki na funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Reżim nie ustępował i w kwietniu skierował przeciw buntującym się cywilom regularne wojsko. Ginęło coraz więcej osób. W wojsku zaczęło się szerzyć niezadowolenie i latem 2011 r. miała miejsce fala dezercji. Uciekli przede wszystkim stanowiący większość ludności Syrii sunnici (główny nurt islamu), którzy nie chcieli strzelać do swoich współwyznawców w obronie reżimu wywodzącego się z mniejszości alawitów. Ten odłam islamu uznawany przez sunnitów za heretycki.
Dezercje były pierwszym istotnym zwrotem w wojnie. Nagle przeciw reżimowi wystąpiły tysiące ludzi posiadających przeszkolenie wojskowe i dysponujących bronią. Skala dezercji jest trudna do oszacowania, ale siły lądowe, w których służyła większość sunnitów, mogły stracić nawet 30-40 proc. składu, czyli kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Był to potężny cios dla reżimu, który musiał gasić coraz więcej pożarów. Bunty wybuchały w całym kraju. Dezerterzy założyli Wolną Armię Syryjską i rozpoczęli nowy etap rebelii, który charakteryzował się głównie zasadzkami na siły reżimowe.
Do końca 2011 r. wojsko starało się zdusić ogniska rebelii w zarodku. Atakowało wszystkie zbuntowane miasta i wsie. W wyniku fali dezercji i narastających strat siły zbrojne stawały się jednak coraz mniej skuteczne. Zaczęły więc masowo wykorzystywać artylerię, co powodowało wzrost liczby ofiar wśród cywilów i narastanie oporu. Największa bitwa 2011 r. rozegrała się o zbuntowane miasto Hims, które już w latach 80. było areną walk islamistycznych buntowników z reżimem. Po miesiącach ciężkiego ostrzału i walk wojsko zdołało je opanować dopiero wiosną 2012 r., choć opór kilku dzielnic trwał nadal.
Nieskuteczna taktyka zimnowojenna
Po pierwszym roku rebelii stało się jasne, że w Syrii nie ma już Arabskiej Wiosny, lecz toczy się regularna wojna domowa. Wojsko bez ograniczeń używało czołgów, artylerii, a w lecie rzuciło też do walki śmigłowce oraz bombowce. Nie pomogło to jednak znacząco zmienić sytuacji. Rebelianci okrzepli i stawiali coraz skuteczniejszy opór. Poza miastami dominowały zasadzki. Wiele z nich zorganizowano przy pomocy bomb domowej roboty. Najcięższe walki toczyły się jednak na terenie zabudowanym, gdzie lekko uzbrojeni buntownicy mogli skuteczniej zwalczać ciężki sprzęt wojska. Prowadziło to jednak do coraz większych zniszczeń i ofiar wśród cywilów.
Szybko dało o sobie znać słabe wyszkolenie syryjskiej armii. W 2012 r. jego poziom nie różnił się znacząco od tego, jaki jeszcze w latach 80. osiągnięto dzięki radzieckim doradcom wojskowym, którzy szykowali Syryjczyków do wojny totalnej z Izraelem. Rozwiązaniem wszystkich problemów było rzucenie do ataku na rebeliantów możliwie dużej ilości ciężkiego sprzętu (czołgów, transporterów opancerzonych) wspartych przez artylerię. To typowa zimnowojenna taktyka, odpowiednia do walki z regularnym wojskiem, ale nie z partyzantką w mieście. Prowadziło to do dużych strat, ale było nieskuteczne.
Wskutek słabości wojska rebelianci odnosili coraz większe sukcesy. Opanowali szereg dużych baz, w których zdobyli znaczne ilości broni i amunicji. Wolna Armia Syryjska zaczęła też otrzymywać wsparcie z zagranicy. Turcja nieoficjalnie otworzyła swoją granicę, dając rebeliantom bezpieczne zaplecze. Kraje Zatoki Perskiej miały natomiast zacząć finansowanie ich działań, choć nie ma na to twardych dowodów.
Reżim porzuca Syrię
Na początku 2013 r. było już jasne, że dotychczasowa strategia reżimu Asada się nie sprawdza. Mimo że rzucił do walki wszystkie dostępne siły, wojsko nie zdołało opanować buntu i samo poniosło ciężkie straty. Brakowało ludzi, aby je uzupełnić. Stanowiący większość ludności kraju (około 75 proc.) sunnici unikali poboru jak ognia. Jedyna "pewna" grupa społeczna, czyli alawici, to tylko 10 proc. ludności Syrii. Stanowiący kolejne 10 proc. ludności chrześcijanie starali się stać na uboczu i też unikali poboru.
Reżim musiał więc zrewidować swoją strategię. Zrezygnowano z prób ustabilizowania sytuacji w całym kraju, skupiono się za to na utrzymaniu kluczowych obszarów. Chodzi o stołeczny Damaszek, nadmorską prowincję Latakia (największe skupisko alawitów), łączące je obszary przylegające do Libanu, pola naftowe na pustynnym wschodzie kraju oraz szereg baz strategicznych.
Reżim zrezygnował z walki o całą Syrię i przeszedł do desperackiej walki o własne przetrwanie. Wzajemna nienawiść pogłębiła się do tego stopnia, że w wypadku wygranej rebeliantów realistyczna stała się perspektywa prześladowań religijnych ze strony dominujących sunnitów. Wzmogło to siłę oporu alawitów. Reżim zyskał też ważnego sojusznika, zaniepokojonego zaangażowaniem się państw arabskich po stronie rebelii – Iran.
Udany kontratak i znów stagnacja
Damaszek i Teheran od dekad pozostawały w przyjaznych stosunkach. Dlatego opozycja niemal od początku wojny domowej oskarżała Irańczyków o dostarczanie siłom reżimowym uzbrojenia oraz "doradców". Wiosną 2013 r., dwa lata po rozpoczęciu walk, za sprawą Irańczyków doszło do kolejnego zwrotu w wojnie. W kwietniu tego roku rozpoczęła się nowa ofensywa sił rządowych, które otrzymały silne wsparcie ze strony Hezbollahu. Ta libańska bojówka jest kontrolowana przez Iran.
Przybysze z Libanu byli odpowiedzą na główną bolączkę syryjskiego wojska, czyli brak ludzi. Dodatkowo do walki ruszyło więcej niż zwykle przeszkolonych pośpiesznie bojówek paramilitarnych, które braki w uzbrojeniu i umiejętnościach nadrabiały entuzjazmem. Siły reżimowe uległy wyraźnemu przeobrażeniu. Osłabione wojsko zaczęło odgrywać w nich proporcjonalnie mniejszą rolę.
Wiosenna ofensywa początkowo przyniosła duże sukcesy. Najważniejsze stało się ustabilizowanie sytuacji w okolicach Hims, które leży na strategicznej trasie pomiędzy Damaszkiem a Latakią. To połączenie ma kluczowe znaczenie dla reżimu, bowiem tylko nim można dostarczać zaopatrzenie do stolicy z portów w prowincji nadmorskiej. Za ten sukces wojsko i Hezbollah zapłaciły jednak ciężką daninę krwi. Straty były duże i ofensywa latem 2013 r. wyhamowała.
Sytuacja sił reżimowych poprawiła się w jednej części Syrii, ale gdzie indziej zaczęła się pogarszać. Szczególnie ciężkie walki zaczęły się w Aleppo. Jest to największe miasto kraju. Leży na północy na obszarach zdominowanych przez sunnitów. Rebelianci opanowali większość tej części kraju, ale metropolii do dzisiaj nie udało im się zdobyć. Tak jak wojsko nie potrafiło wcześniej skutecznie wyprzeć bojówek ufortyfikowanych w miastach, tak rebelianci nie są w stanie pokonać zdeterminowanych żołnierzy i bojówkarzy reżimowych. Wojsku udało się też utrzymać połączenie drogowe z Latakią. Walki w Aleppo ciągną się w efekcie już od trzech lat, a metropolia jest podzielona na strefy rządową i opozycyjną. Niektóre dzielnice zostały obrócone w gruzy.
Dżihad pomaga reżimowi
Latem 2013 r. sytuacja sił reżimowych zaczęła się ponownie pogarszać. Rebelianckie bojówki po latach walk okrzepły, zdobyły dużo doświadczenia i uzbrojenia. Otrzymywały również nieprzerwanie wsparcie z zagranicy i dysponowały znacznie większym gronem ochotników do zastępowania poległych bojówkarzy. Opozycja nie przeprowadzała wielkich ofensyw, bo nie miała na nie dość sił ani nie była w stanie ich zorganizować, ale na setkach frontów jednocześnie kontynuowała napór na powoli słabnące siły rządowe.
O skali desperacji reżimu i jego trudnej sytuacji świadczy to, że 21 sierpnia 2013 r. wojsko zaatakowało jedno ze zbuntowanych przedmieść Damaszku przy użyciu broni chemicznej. Z militarnego punktu widzenia atak nie zmienił niczego, ale był katastrofą dyplomatyczną. Zachód zagroził interwencją zbrojną, ale skończyło się na porozumieniu pod egidą ONZ, na mocy którego reżim zgodził się oddać swój arsenał broni masowego rażenia.
W końcu 2013 r. reżim Asada dostał wsparcie z niespodziewanej strony. Na wschodzie Syrii zaczęli otwarcie działać radykalni dżihadyści z Islamskiego Państwa Iraku, które już w 2014 r. zmieniło nazwę na Islamskie Państwo Iraku i Lewantu. Radykałowie doprowadzili do rozłamu w najsilniejszej opozycyjnej bojówce Al-Nusra, czyli oficjalnym syryjskim przedstawicielstwie Al-Kaidy. Po kilku miesiącach wewnętrznych walk ten groźny przeciwnik reżimu stracił na znaczeniu.
Dżihadyści przystąpili również do fizycznej likwidacji umiarkowanych bojówek opozycyjnych w centrum i na wschodzie kraju. Mieli nad nimi przewagę głównie dzięki fanatycznej determinacji. Ich najgroźniejszą i budzącą największą grozę bronią stały się tak zwane VBIED (Vehicle Borne Improvised Explosive Device – improwizowany ładunek wybuchowy umieszczony w pojeździe), czyli najczęściej wypełnione tonami materiałów wybuchowych, prowizorycznie opancerzone i prowadzone przez samobójców ciężarówki. Ich zadaniem jest wjechać z jak największą prędkością w pozycję przeciwnika i zdetonować ładunek, którego eksplozja jest sygnałem do ataku dla reszty dżihadystów czekających w pobliżu. Ci obrońcy, którzy nie zginą lub nie zostaną ranni, są oszołomieni eksplozją i ich pokonanie jest łatwiejsze.
Najnowsza faza, ale nie ostatnia
Działania fanatyków, którzy zajęli praktycznie całą wschodnią Syrię i tak już wcześniej porzuconą przez reżim, dały nieco oddechu siłom rządowym. Rebelianci musieli walczyć na dwa fronty, co osłabiało ich skuteczność. Mimo to reżim nieustannie tracił kontrolę nad kolejnymi obszarami. Proces ten stał się wyraźnie widoczny latem 2015 r., kiedy rebelianci wdarli się głęboko do prowincji Latakia, zbliżając się na kilkadziesiąt kilometrów do stolicy regionu. Rebeliantom podczas ich pierwszej dużej ofensywy udało się zająć Palmyrę z jej starożytnymi ruinami, a co ważniejsze – okoliczne pola naftowe i gazowe, co odcięło reżim od jednego z nielicznych źródeł funduszy i paliwa.
Jesienią 2015 r. chwiejący się w posadach reżim został podtrzymany przy życiu przez Rosjan. Rozpoczęte przez ich lotnictwo w ostatnich dniach września intensywne naloty pozwoliły ustabilizować front. Swoją pomoc dla armii reżimowej zwiększył też Teheran i w październiku siły rządowe przy wsparciu Irańczyków, Hezbollahu oraz Rosjan po raz kolejny ruszyły do ofensywy, przejmując inicjatywę na wielu obszarach. "Siły sojusznicze" cały czas powoli posuwają się do przodu. Udało im się oczyścić z rebeliantów niemal całą Latakię i znacząco polepszyć swoją sytuację w okolicach Aleppo oraz Hims. Przełomu jednak nie widać.
Syryjskie siły reżimowe przeszły w trakcie pięcioletnich walk gruntowne zmiany. Regularne wojsko z czasów przed wojną praktycznie nie istnieje. Jego cieniem są oddziały elitarnej Gwardii Republikańskiej, które od pięciu lat działają w Damaszku i okolicach. Pozostałe siły reżimowe to głównie piechota wsparta czołgami. Od sił opozycji różnią się nieco lepszym wyszkoleniem, uzbrojeniem oraz mundurami. Czasem dysponują też artylerią.
Głównym argumentem reżimu na polu walki stali się jego zagraniczni sojusznicy. Iran przysyła oddziały "doradców" ze swojej Gwardii Rewolucyjnej, którzy specjalizują się w organizowaniu bojówek paramilitarnych. Według mediów do walki za syryjski reżim ściągnięto też kilkanaście tysięcy najemnych Afgańczyków. Ciągle aktywny jest Hezbollah. Irańczycy dostarczają też uzbrojenie, w tym drony, broń ręczną i amunicję.
Rosjanie zapewniają natomiast potężne wsparcie lotnicze, artyleryjskie (m.in. wyrzutnie rakiet dalekiego zasięgu Smiercz, krótkiego zasięgu TOS-1), a także specjalistów od korygowania nalotów i ostrzału oraz zwiadowców. Dodatkowo działanie sił reżimu pomagają koordynować rosyjscy oficerowie, a statkami z Rosji docierają czołgi, transportery opancerzone i ciężarówki.
Zwycięstwo sił reżimowych pomimo tego nie jest pewne, a na pewno nie jest bliskie. Bojówki opozycyjne również dostają wsparcie z zagranicy, którego symbolem są amerykańskie wyrzutnie rakiet przeciwpancernych TOW. Rebelianci są nie mniej zdesperowani od reżimu, bo wiedzą, że w wypadku przegranej najpewniej staną się obiektem prześladowań. Stawiają więc zażarty opór.