- Widziałam dramatyczne sceny, kiedy dziecko rzuca się na rodzica, łapie za nogę i nie chce puścić. Wpada w histerię, woła "zabierz mnie do domu", a mimo to norwescy urzędnicy ich rozdzielają – mówi Kamila Gryn, psycholożka, która pracowała w polskiej ambasadzie w Oslo. - Tu działa system, który stanowczo wkracza, jeśli w rodzinie dzieje się coś złego. Postępuje w myśl zasady "dziecko jest najważniejsze" - odpowiada Maciej Czarnecki, który opisał działanie urzędu Barnevernet.
Barnevernet, norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka, budzi w Polsce skrajne emocje. Rodzice, którzy mieli z nim do czynienia, mówią o bezduszności, chęci odebrania dzieci na siłę, a nawet wynarodowieniu. W ich relacjach norwescy urzędnicy to pozbawieni emocji, bezduszni egzekutorzy najcięższego wyroku: wyrwania dziecka z rąk polskich rodziców. Umieszcza się je w rodzinie zastępczej, w której nie mówi się po polsku, nie kultywuje polskich tradycji, nie uwzględnia różnic kulturowych. Do polskich mediów wiadomości o kontrowersyjnych działaniach Barnevernet docierały wielokrotnie, ostatnio przy okazji wyrzucenia z Norwegii przez tamtejszy MSZ polskiego konsula Sławomira Kowalskiego.
Jak faktycznie działa urząd ds. ochrony dzieci i czy polskie rodziny rzeczywiście znalazły się na jego celowniku? A może to rodziny emigrantów nie stosują się do wyśrubowanych, jak na nasze standardy, norweskich norm wychowawczych i płacą za to wysoką cenę?
Te pytania i wiele innych zadaliśmy dwóm osobom, które z bliska obserwowały opisywane sytuacje: psycholożce Kamili Gryn, która przez ostatnie pięć lat pracowała w polskiej ambasadzie w Oslo i pośredniczyła w kontaktach między polskimi rodzinami a norweskimi urzędnikami oraz Maciejowi Czarneckiemu, autorowi książki "Dzieci Norwegii. O państwie (nad) opiekuńczym".
Rozmowa z Maciejem Czarneckim
Katarzyna Zdanowicz: Barnevernet w Polsce urósł do rangi potwora czającego się na nasze dzieci. Może pan wyjaśnić, czym tak naprawdę jest ten urząd?
Maciej Czarnecki: - Urząd powstał w 1896 roku. Wtedy norweski parlament uchwalił prawo do odbierania dzieci rodzinom patologicznym. Jego obecna misja jest już określona inaczej: dbanie o "najlepszy interes dziecka", co do zasady w jego rodzinie biologicznej. Wydziały urzędu działają w każdej gminie. W mniejszych pracuje kilka osób, w dużych, jak Oslo czy Bergen, zatrudnionych jest po kilkudziesięciu pracowników. Norwegowie stworzyli system, który nie tylko zapobiega przemocy, ale też stanowczo wkracza, jeśli w rodzinie dzieje się coś złego. Tutaj postępuje w myśl zasady "dziecko jest najważniejsze”. Dlatego urząd ma nie tylko interweniować, ale też czuwać nad prawidłowym rozwojem podopiecznych, zapewnieniem im właściwej opieki. Barnevernet zaostrzył działania po tragedii ośmioletniego Christoffera Kihle Gjerstada, który w 2005 roku został zakatowany przez ojczyma. Ta śmierć była impulsem do bardziej stanowczego działania.
Stanowczego, czyli jakiego?
W większości przypadków Barnevernet podejmuje interwencje, pozostawiając dziecko w domu rodzinnym: poucza rodziców, zapewnia kursy wychowawcze, pomaga załatwić dodatkową opiekę czy wsparcie finansowe. Jednak w niektórych przypadkach, teoretycznie tych najostrzejszych, decyduje się na odebranie rodzicom dziecka i umieszczenie go u profesjonalnych rodziców zastępczych. Taką decyzję zawsze musi zatwierdzić specjalna quasi-sądowa komisja.
Wokół Barnevernetu przez lata narosło mnóstwo mitów. Na wielu forach internetowych można przeczytać, że urzędnicy mają wyznaczoną odgórnie określoną liczbę dzieci, które muszą odebrać. A prawda jest taka, że takich list nikt nigdy na oczy nie widział. Norweski ambasador na Litwie wynajął nawet agencję PR, żeby odczarować tam złą reputacje urzędu. Mówiło się też, że Norwegia dobiera przede wszystkim dzieci niebieskookie z blond włosami, żeby uzupełnić braki w materiale genetycznym, "znorweżczyć" je. Statystyki pokazują coś innego i nie potwierdzają wielu stereotypów o Barnevernet.
Z drugiej strony nie jest tak, że urząd działa idealnie. Przeciwnie, popełnia błędy, czasem dramatyczne. Część zarzutów wobec niego jest uzasadnionych. To skomplikowany obraz, w którym mity mieszają się z prawdziwymi historiami zdesperowanych rodziców, których skrzywdzono.
Więc skąd ta zła prasa urzędu w Polsce? Z plotek?
Jak mówię, część pretensji wobec urzędu jest uzasadnionych. Czarną legendę Barnevernetu potęgują też różnice w naszych systemach. W Norwegii większość odebranych dzieci trafia do profesjonalnych rodzin zastępczych, a nie do babci, dziadka, dalszej rodziny, jak u nas. Popularne stało się powiedzenie, że w Norwegii dziecko należy do państwa. To nie jest prawda. Po prostu dziecko postrzegane jest jako autonomiczna jednostka, które ma swoje prawa. Jeśli rodzice je naruszają, do akcji wkracza państwo. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego postępowania w kwestiach rodzinnych.
Polscy rodzice twierdzą, że dzieci zabierane są im zbyt szybko, bez przekonujących dowodów.
Polacy zaczęli tłumnie przyjeżdżać do Norwegii w 2009 roku po otwarciu rynku pracy. Niektórym podobał się norweski socjal, ale już mniej ingerencja państwa w wychowanie dziecka. Tymczasem Norwegia wychodzi z założenia, że skoro zapewnia szeroką pomoc obywatelom, to nie może pominąć najsłabszych, czyli dzieci. W kraju obowiązuje zero tolerancji wobec klapsów, które traktowane są jako przemoc. W Polsce według prawa też tak jest, ale niestety społeczna akceptacja dla takich zachowań jest większa.
W kraju mocno rozwinięta jest też postawa obywatelska. To, co my nazywamy donosem, oni - informacją w trosce o dobro dziecka. Bardzo rzadko zdarza się, by Polak zawiadomił policję, że ma podejrzenie o złym traktowaniu najmłodszych. Wolimy się nie wtrącać. Jesteśmy nauczeni, że rodzina jest najważniejsza i co się w niej dzieje, nie powinno wychodzić na zewnątrz. Nieważne, czy dzieje, czy źle, trzeba trzymać się razem i nie wynosić. Jedna z warszawskich pracowniczek społecznych nazwała to zjawisko "polską mistyką miłości".
Na negatywne postrzeganie Barnevernetu wśród Polaków mocno wpłynęła między innymi głośna sprawa małej Nikoli, którą w czerwcu 2011 "detektyw" Krzysztof Rutkowski odbił w świetle kamer z domu rodziny zastępczej pod Larvikiem i przywiózł do Polski. Wtedy poznaliśmy jedynie wersję rodziców. Urząd milczał, bo nie komentuje indywidualnych spraw. Niestety do złej opinii o BV przyczyniają się też czasem sami dziennikarze. Najczęściej opisują jedynie stanowisko rodziców bez weryfikowania, ile w tym prawdy.
Pamiętajmy jednak, że niektóre zarzuty rodziców są jak najbardziej uzasadnione. Widziałem dokumenty wspomnianej quasi-sądowej komisji, która wytykała Barnevernetowi rażące błędy, jak w przypadku polskiej rodziny, której zabrano dziecko pod zarzutem bicia, a potem okazało się, że ranka na czole dziewczynki powstała po uderzeniu zabawką przez brata. Urząd zbyt późno przeprowadził badania lekarskie, nie zadawał dziecku krytycznych pytań, uparcie trzymał się jednej wersji wydarzeń.
Pan, pracując nad swoją książką, rozmawiał z dwiema stronami.
Oczywiście. Zarówno z pracownikami Barnevernetu, jak i z polskimi rodzinami, które czują się pokrzywdzone. Starałem się rozmawiać z różnymi rodzinami, ale raczej nie była to reprezentatywna grupa. Można przypuszczać, że osoby, które naprawdę krzywdziły swoje dzieci, nie są zainteresowane rozmowami z dziennikarzem. Podobnie jak ci, którzy mają poczucie, że Barnevernet wszystko zrobił jak należy. Tacy ludzie nie szukają rozgłosu, nie nagłaśniają swoich spraw, bo po co. Jednak przynajmniej do tej drugiej grupy udało mi się dotrzeć.
Opis norweskich interwencji z pańskiej książki różni się od tych, które możemy przeczytać na przykład w tabloidach.
Ponieważ wiele z tych interwencji odbywa się w domu i wcale nie kończy odebraniem dziecka, a to już nie jest tak nośne medialnie. Urzędnicy udzielają też porad, rozmawiają, szkolą, przyznają pomoc itp.
Wiele interwencji jest dość trywialnych. W książce opisuję historię polskiego ogrodnika, który został przyłapany przez policję na paleniu marihuany. Na pytanie, od kiedy pali, odpowiedział, że nie pali, ostatni raz zapalił marihuanę 20 lat temu. Policjanci nie rozumieli Polaka, w sporządzonej notatce zaznaczyli, że pali marihuanę od 20 lat. W takiej sytuacji BV zainteresował się jego rodziną. Po kilku wizytach sprawa została jednak zakończona, nie wszczęli postępowania. Zobaczyli, że dzieci miały dobre warunki do rozwoju, były uśmiechnięte, zadbane.
W jakich sytuacjach dzieci odbierane są najczęściej?
W takich, gdy Barnevernet nie widzi szans na skuteczną pomoc dziecku w domu rodzinnym. Nie chodzi tylko o przemoc fizyczną czy molestowanie seksualne, ale też brak opieki czy odpowiednich kompetencji wychowawczych, znęcanie się psychiczne.
Norweski system pomocy dzieciom wymaga reformy?
Zdecydowanie tak. Pokazał to w zeszłym roku krytyczny raport przedstawiony przez wysłannika komisji Rady Europy. Problem dostrzegają też niezależni norwescy psychologowie, jak i pracownicy urzędu, z którymi rozmawiałem. Brakuje tłumaczy w kontaktach z rodzinami imigrantów. Urzędnicy są przeciążeni pracą, jest ich za mało. Nie mogą jednocześnie zajmować są kilkunastoma sprawami. Niektórym brakuje doświadczenia. Zdarza się też, że pracownicy BV sporządzając raporty po spotkaniach polskich rodziców z dziećmi wyrażają swoje subiektywne oceny. W dokumentacji czytałam na przykład: "dziecko śmieje się ciałem automatycznie", "jest smutne". I jak z tym dyskutować? Zdarzało się, że urzędnicy przyjmują określoną wersję zdarzeń, a potem podświadomie szukają jej potwierdzenia. Zabrali dziecko, a potem nie chcą się przekonać, że się pomylili. Porażająca jest historia pani Jolanty. Po rozwodzie norweski sąd przyznał dzieci jej mężowi Norwegowi, mimo że polska prokuratura już wtedy uważała go za pedofila. Ostatecznie dzieci ojcu odebrano, ale trafiły do... rodziny zastępczej, a nie do matki, bo komisja uznała, że matka jest rzekomo niezrównoważona.
Albo historia Karoliny, nastolatki z Grudziądza, która w Norwegii zmyśliła, że jest źle traktowana przez matkę i sama ukartowała przeniesienie się do norweskiej rodziny zastępczej, by mieć więcej swobody. Skończyła fatalnie, wpadła w narkotyki.
Jak powinny postępować polskie rodziny, żeby nie narażać się norweskim urzędnikom?
Ważne, by przestrzegać praw kraju, do którego się przybywa. W kontaktach z Barnevernetem na pewno nie pomaga rozdzieranie szat, krzyki, dramatyzowanie, choć wiem, że w obliczu emocji związanych z dziećmi czasem ciężko się przed tym powstrzymać. Jednak Norwegowie to naród, który ceni sobie racjonalizm i opanowanie. Takie zachowania mogą być odczytywane jako dowód niestabilności.
Rozmowa z psycholożką Kamilą Gryn
Katarzyna Zdanowicz: Uczestniczyła Pani w wielu sprawach, pomagając polskim rodzinom. W jaki sposób interweniuje norweska policja, kiedy otrzymuje zgłoszenie, że dziecku dzieje się krzywda?
Kamila Gryn: Czasem radykalnie. Bywa że dzieci są zabierane od rodziców natychmiast, tylko na podstawie podejrzeń. Z kolei rodzice mogą trafić na 48 godzin do aresztu. Zanim znajdą się w celi, muszą przejść upokarzającą procedurę. Rozebrać do naga, wypiąć się, bo trzeba dokładnie sprawdzić, czy nie wnoszą ostrych narzędzi. Szczegółowe badania przechodzą też odebrane dzieci. Najmłodsze - pod narkozą. U jednego z maluchów lekarze przedawkowali lek, dziecko zapadło w śpiączkę, na szczęście udało się je uratować. Starsza dziewczynka została przywiązana do badania pasami. To tego typu praktyki budziły nasz niepokój.
Co się dzieje po tych 48 godzinach?
Rodzice wychodzą na wolność, ale dzieci już do nich nie trafiają, mieszkają u rodziny zastępczej. Po sześciu tygodniach komisja decyduje, czy odbiór był zasadny - czy dzieci wrócą do domu, czy zostaną długoterminowo umieszczone w norweskiej rodzinie zastępczej. Przez tych sześć tygodni ważą się losy dziecka. Z reguły raz w tygodniu organizowane są spotkania rodziców z odebranym dzieckiem. Są przy nich obecni psycholodzy, urzędnicy, często ci sami, którzy najpierw dziecko zabrali, a później mają napisać rzetelny raport. Wiele razy zdarzało się, że urzędnicy nie są zainteresowani zbadaniem sytuacji dziecka, ale udowodnieniem swojej wcześniejszej decyzji.
Brała pani udział w takich spotkaniach?
Wielokrotnie. To bardzo emocjonalne wydarzenia. Rodzice starają zachowywać się normalnie, dzieci bardzo cieszą się na ich widok. Zdumienie przychodzi później, kiedy okazuje się, jak bardzo różnią się nasze notatki z tych spotkań - moje a norweskich urzędników. Trudno w to uwierzyć.
Dlaczego?
Podam przykład - rodzina z dwójką dzieci. Nauczycielka zawiadamia urząd o przemocy w domu, jej podejrzenia wzbudził czerwony ślad na czole sześcioletniej dziewczynki. Mała po prostu uderzyła się zabawką podczas zabaw z półtorarocznym bratem. Donos na rodzinę złożyła też sąsiadka. Jej zdaniem w domu Polaków słychać było krzyki. Tylko na tej podstawie dzieci trafiły do rodziny zastępczej. Podczas spotkania z rodzicami obserwowanym przez urzędników, którego byłam świadkiem, chłopczyk na czworakach wszedł pod stół. Mama bawiła się z nim, kukali jak kukułki. Starsza siostra dołączyła do nich. Bardzo ich to śmieszyło, nie budziło żadnego zaniepokojenia innych dorosłych. W dokumentacji urzędników przeczytałam: "Dziewczynka unika kontaktu z matką. Wchodzi pod stół. Chłopiec wyrywał sobie włoski na głowie. To może być traumą po przeżyciach w domu rodzinnym". Taka opinia niemalże przekreśliła szanse na odzyskanie dzieci. Rodzeństwo udało się przywrócić rodzicom dopiero po kilku miesiącach pobytu u norweskich opiekunów.
Ta historia zakończyła się szczęśliwe. A inne?
Nie każdą historię mogę opisać dokładnie. Obowiązuje mnie poufność, procedury. Ale nigdy nie zapomnę matki, która przyszła do konsulatu z sześcioletnim synem. Chłopiec bawił się, rysował, przytulał, siadał mamie na kolanach. Norweski urząd rozpoczął postępowania, ponieważ chłopiec sprawiał w szkole problemy, a matka miała sobie z nim nie radzić. Razem z konsulem przeglądaliśmy jej dokumentację. Dobra opinia z miejsca pracy, współpraca z poradnią i pozytywne rekomendacje dwóch psychologów. To nie wystarczyło. Barnevernet skierowało kobietę do kolejnego lekarza. W jego diagnozie zaniepokoiło nas zdanie o słabej więzi matki z synem. Próbowaliśmy uczulić ją na to, ale nie przyjmowała tego do siebie. Nie wierzyła, że mając tyle pozytywnych ocen, urząd może odebrać jej syna. Po zakończeniu postępowania zapadła jednak decyzja o odebraniu dziecka. Kobieta załamała się, popełniła samobójstwo. To był wymowny znak. Dodam, że osierocone dziecko miało mnóstwo problemów, żeby otrzymać zgodę na pójście na pogrzeb matki. Udało się dopiero po stanowczej interwencji konsula.
Niech pani wyjaśni w prostych słowach - za co norweskie państwo może odebrać rodzicom ich dziecko?
Nie ma prostej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Oczywiście zawsze w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia dziecka lub zagrożenia dla rozwoju dziecka czy też braku zdolności wychowawczych. Ale przepisy nie są w tej kwestii precyzyjne. Odebranie dziecka powinno być ostatecznością, jednak wobec rodzin, które zgłaszały się do nas po pomoc, odbiór dziecka był często pierwszą zastosowaną interwencją. Tylko w nielicznych przypadkach podejmowane były inne kroki – rozmowy z psychologiem, skierowanie rodziny na wspólną terapię itp. System norweski doszedł do absurdu. Wiele interwencji związanych z odebraniem dziecka opiera się na donosach. Najczęściej kogoś z przedszkola lub szkoły. Zanim donos zostanie zweryfikowany, dzieci i rodzice przeżywają koszmar. Jedna z rodzin napisała do szkoły pismo, domagając się interwencji, bo ich dziecko było atakowane rasistowskimi komentarzami ze strony innych uczniów. Szkoła zaś zgłosiła do Barnevernet podejrzenie przemocy domowej. Sprawę na szczęście udało się wyjaśnić, ale zajęło to jednak prawie dwa tygodnie, które dziecko spędziło w rodzinie zastępczej. Niektóre dzieci, zwłaszcza młodzież, nieświadome konsekwencji, same wpakowały się w problemy. Jak czternastolatka, która po kłótni z matką o dostęp do komputera zgłosiła się do Barnevernet. Urzędnicy od razu umieścili ją w domu norweskich opiekunów, stwierdzając patologiczne relacje w rodzinie. Ponieważ dziewczyna zapowiedziała, że ucieknie, okno jej pokoju zablokowano łańcuchem. Przeżyła koszmar. W powrocie do matki pomógł jej konsul Kowalski.
Jak wygląda sam moment odebrania dziecka przez urzędników?
Czasem dramatycznie. Zdarza się, że dzieci odrywane są od rodziców siłą. To łamanie ich podstawowych praw. Młodsze dzieci reagują spontanicznie. Kiedy widzą się z mamą na tak zwanej obserwacji, chcą się bawić, przytulać, wykorzystać każdą chwilę. Najgorsze są ostatnie minuty spotkania, kiedy urzędnik przypomina, że kończy się widzenie. Byłam świadkiem scen, jak dziecko rzuca się na rodzica, łapie za nogę i nie chce puścić. Wpada w histerię, woła "zabierz mnie do domu". Mam te obrazy przed oczami.
Co robią rodzice?
Też ulegają emocjom. Chcą je przytulić, uspokoić, a takie zachowanie jest źle odebrane. Według norweskich urzędników dorośli powinni zachować spokój, nie dotykać dziecka i łagodnym tonem oznajmić: "nasz czas teraz się skończył, zobaczymy się za tydzień". Pamiętam, jak policja stała nad matką. Kobieta z synem siedzieli na kanapie, oboje płakali. Wtedy jeden z funkcjonariuszy oznajmił: "proszę przestać tak się zachowywać, inaczej będziemy musieli użyć siły". W takich sytuacjach widać, że norweski system chroni przed przemocą ze strony rodziców biologicznych, jednocześnie pozwalając na przemoc ze strony funkcjonariuszy.
Co dzieję się z dziećmi odebranymi od rodziców?
Psychologicznie przeżywają traumę. Młodsze zaczynają się moczyć, śnią się im koszmary. Niektóre całkowicie przestają mówić. Inne na spotkanie przychodzą zestresowane. Sześcioletni chłopiec, który ledwo potrafił pisać, przyszedł z kartką, a na niej wypisanych miał kilka punktów, za co rzekomo obwinia rodziców, na przykład niesprawiedliwe traktowanie rodzeństwa. Recytował je, głos mu drżał. Dopiero kiedy skończył, widać było na jego twarzy ulgę. Podbiegł do mamy i zaczął się do niej tulić. Nie uwierzę, że kilkulatek po tygodniu odebrania go od rodziców sam wpadł na pomysł napisania listy oskarżeń wobec swoich rodziców.
Dzieci wielokrotnie opowiadały polskiemu konsulowi, jak urzędnicy Barnevernet tłumaczyli im, że ich rodzice nie potrafią ich wychowywać, nie nadają się do bycia rodzicami, będą miały lepiej u nowych norweskich rodziców. Pokazywały blizny po samookaleczeniach. Jedna z nastolatek siedem razy uciekała z rodzin zastępczych. Po każdej ucieczce była przenoszona do innego domu, choć za każdym razem wracała do matki. Wydawałoby się, że jej koszmar się skończy, jak zostanie pełnoletnia. Nie w Norwegii. Dziewczyna zaszła w ciążę, urodziła dziecko, a urzędnicy z Barnevernet je odebrali. Doszli do wniosku, że po tym, jak się wcześniej zachowywała, nie nadaje się na matkę.
Zdarza się, że ze stresu dzieci nie jedzą. Pamiętam siedmiolatka, który po miesięcznym pobycie w rodzinie zastępczej stracił osiem kilogramów. Mieliśmy podejrzenia o stosowanie wobec chłopca przemocy w rodzinie zastępczej. Zgłosiliśmy to do urzędu. Konsul dostał odpowiedź, że rodzina zastępcza, do której trafił, funkcjonuje od lat i nie ma żadnych uchybień. Chłopiec wrócił do swojej prawdziwej rodziny po 362 dniach.
Jaka instytucja nadzoruje Barnevernet?
Wojewoda. Jednak w praktyce skarga do wojewody działa tak jak opisałam – "nie ma uchybień". Prawo w Norwegii jest tak skonstruowane, że pracownicy Barnevernet mają wiele swobody w podejmowaniu decyzji. Mogą odmówić wydania dokumentów prokuratorowi lub policji, zasłaniając się dobrem dziecka, nawet jeśli prowadzone jest postępowanie wobec pracownika urzędu. Zdarza się, że nie respektują postanowień sądu. Nawet jeśli sprawa zakończyła się, za chwile mogą wnieść kolejne oskarżenie przeciwko tej samej rodzinie na podstawie innego donosu. Często norwescy urzędnicy, kiedy nie ma tłumacza, zabraniają rodzicom i ich dzieciom mówić w języku polskim w czasie spotkań. Kiedy konsul Kowalski zwrócił uwagę przedstawicielom Barnevernet, że dziecko ma prawo mówić w języku ojczystym, zagrozili, że nie dojdzie do spotkania. A dziecko czekało już na przyjście rodzica. Konsul na szybko zorganizował jakiegoś tłumacza, żeby oszczędzić dziecku kolejnego bólu, rozczarowania. Z kolei inne dziecko wiedząc, że nie wolno mówić po polsku na spotkaniach, komunikowało się z rodzicami na migi.
Dlaczego polskie rodziny nie mogą między sobą mówić po polsku?
Odebrane dziecko, nawet tymczasowo, staje się własnością państwa. Językiem obowiązującym w państwie norweskim jest norweski.
Po co to wszystko?
Barnevernet chce całkowicie zasymilować dzieci imigrantów. Pozbawić je własnej tożsamości. Dlatego dziecko nie chodzi do polskiej szkoły, nawet jeśli ta znajduje się w miasteczku. Nie wychowuje się w swojej kulturze, religii. Pozbawia się je poczucia polskości. To bardzo skutecznie osłabia więź między rodzicami a dzieckiem.
Prawa rodziców nie są respektowane?
Jakie prawa? Zazwyczaj mogą widzieć swoje dzieci cztery razy w roku po dwie godziny. Nie ma szans na dodatkowe odwiedziny, nawet w sytuacjach szczególnych, jak święta czy urodziny dziecka. Znam przypadki, kiedy matka musiała nauczyć się języka norweskiego, żeby móc przez chwile porozmawiać z własnym dzieckiem. Po kilku latach rozłąki takie dziecko nie zna już polskiego. Nie wie, kim jest. Nie zna polskiej tradycji, nie ma kontaktu z dziadkami. Rodzice zastępczy często od pierwszego dnia wymagają od dzieci, by zwracały się do nich "mamo" i "tato".
Brzmi to jak teoria wielkiego spisku. Policja, prokuratura, urzędnicy Barneveret, sąsiedzi, nauczyciele, wszyscy postanowili uprzykrzyć życie polskich rodzin? A może to Polacy jadąc do Norwegii nie przestrzegają obowiązujących tam zasad, podejścia i sposobu wychowania dzieci?
Na pewno jest to świetnie zorganizowany system z ogromnymi pieniędzmi w tle. Prywatne firmy prowadzące rodziny zastępcze zarabiają miliony na odbieraniu dzieci. Jest to swoisty mariaż strefy publicznej i prywatnej, generujący ogromne zyski przy minimalnych nakładach. W Norwegii dziecko jest chronione przed przemocą ze strony rodziców biologicznych, ale nie ze strony rodziców zastępczych czy pracowników ośrodków.
Jaka jest ta polska imigracja w Norwegii, kto wyjeżdża?
Chciałabym rozwiać mity, które często rozpowszechniają osoby bez bezpośredniego doświadczenia z Barnevernet, zarówno na temat polskich rodzin, jak i tej instytucji, tłumacząc nieprzestrzeganie prawa przez urzędników rzekomymi różnicami kulturowymi. Skąd wiedzą, jak pracuje Barnevernet? Z ich ulotek? Z drugiej strony wystarczy powiedzieć, że Polacy to patologia bijąca dzieci. To niebezpieczny mit, bo rodzice zostają bez wsparcia, a nasze doświadczenia pracy z polskimi rodzinami tej patologii nie potwierdzają.