Zabójstwo Pawła Adamowicza spięło tragiczną klamrą niepełne stulecie w historii Polski, gdy w okresie pokoju nie zabijano polityków. Pojawiają się porównania, że zamach na prezydenta Gdańska przypomina zabójstwo pierwszego prezydenta RP Gabriela Narutowicza. Owszem, są podobieństwa, ale i różnice.
Gdańsk, niedziela 13 stycznia 2019 roku. Pięć minut przed ósmą wieczorem. Karany wcześniej mężczyzna wdziera się na scenę koncertu z okazji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Zadaje trzy ciosy nożem Pawłowi Adamowiczowi. Prezydent Gdańska po kilkunastu godzinach umiera w szpitalu.
Napastnik, zanim się podda, przedstawi się i wykrzyczy do mikrofonu: "Siedziałem niewinny w więzieniu. Platforma Obywatelska mnie torturowała. Dlatego właśnie zginął Adamowicz". Z tych słów wynika, że już wtedy był przekonany, iż pozbawił prezydenta życia. Ciosy zadał precyzyjnie. Trzy pchnięcia uszkodziły cztery narządy wewnętrzne, nadgarstek oraz mięsień odpowiadający za prawidłowe oddychanie.
Śmierć prezydenta Gdańska z rąk uzbrojonego mordercy była w mijającym tygodniu tematem numer jeden w mediach i w szeroko rozumianej debacie publicznej. Pojawiły się porównania zabójstwa prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza z mordem dokonanym 97 lat wcześniej na pierwszym prezydencie odrodzonej Polski Gabrielu Narutowiczu. Wszak do obu zabójstw doszło w miejscach publicznych, na oczach tłumów. W obu przypadkach zginęli politycy. W obu również napastnicy po dokonaniu zamachu poddali się.
W dniu śmierci Pawła Adamowicza mieszkańcy Warszawy przeszli w marszu jego pamięci z placu Defilad pod Zachętę, gdzie w 1922 roku został zastrzelony dopiero co wybrany na prezydenta RP Gabriel Narutowicz.
"To czyn, który w ostatnich dziesięcioleciach nie miał miejsca, od zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza" - w tych słowach do zabójstwa Pawła Adamowicza odniósł się metropolita gdański arcybiskup Sławoj Leszek Głódź. Przykład zabójstwa pierwszego prezydenta RP przywoływał także przewodniczący opozycyjnego SLD Włodzimierz Czarzasty.
W historii nie ma prostych podobieństw ani stuprocentowo przekładających się analogii. Tam, gdzie jedni widzą zbieżności, inni dostrzegają różnice. Na podstawie porównań tych samych faktów różni ludzie wyciągają odmienne wnioski.
Zabójstwo Narutowicza i zabójstwo Adamowicza nie dokonały się w próżni. Towarzyszyły im okoliczności, otoczenie, atmosfera polityczna w kraju. Mord popełniony na Narutowiczu poprzedziła seria gwałtownych wydarzeń politycznych i ulicznych związanych z wyborem go na prezydenta RP. Wybór ten był wielkim zaskoczeniem dla rządzącej większości oraz jej zwolenników. Środowiska związane z ówcześnie rządzącą prawicą próbowały ten wybór zdyskredytować i podważyć.
Refleksja, która przyszła za późno
"Ciszej, dużo ciszej, obok tej otwartej trumny, panowie oskarżyciele!" – komentował na łamach "Rzeczpospolitej" endecki publicysta Stanisław Stroński. Artykuł opublikowano 17 grudnia 1922 roku, dzień po zabójstwie.
Wspomniany Stroński nie bez przyczyny nawoływał do zachowania ciszy nad trumną prezydenta. Odpowiadał na formułowane między innymi w gazetach lewicowych zarzuty pod adresem tytułów prawicowych o nieuzasadnioną nienawiść i judzenie na Narutowicza, którego endecka prasa nazywała "zdrajcą", "bezwyznaniowcem", "masonem", "zawadą" i "żydowskim elektem".
Jego głos wyraźnie wybrzmiewał w środowisku prawicowym. Publicysta "Rzeczpospolitej" nie krył się z niechęcią do Józefa Piłsudskiego i polityków z lewej strony sceny politycznej, a z ruchem narodowym związany był już od młodości. Sam w ostrych słowach parę dni wcześniej komentował wybór Narutowicza.
"Tylko ludzie nikczemni, ludzie spodleni w pojęciach, ludzie wyzuci ze zmysłu narodowego mogą nie rozumieć, że każdy Polak musiał to odczuć jako hańbę i krzywdę, że w Polsce nie większość polska rozstrzyga o tem, kto ma być pierwszym dostojnikiem i przedstawicielem państwa i narodu polskiego na zewnątrz, ale obce narodowości, nie tylko obce, ale polskość na każdym kroku podkopujące" – pisał na łamach swojego dziennika.
"Naród, w którego żyłach płynie krew, a nie gnojówka, musi się wzburzyć, gdy mu się bezczelnie i szyderczo pokazuje, że o najważniejszych i o najdroższych dlań urządzeniach odzyskanego w męce i ofierze państwa niepodległego rozstrzygają wrogo wobec polskości występujące narodowości obce. Kto śmie w ogóle porównywać zuchwałą i na zimno popełnioną zbrodnię takiego szarpania uczuć narodowych z wykroczeniami wzburzonej młodzieży na ulicy?" – dodawał w innym z artykułów w "Rzeczpospolitej”.
Co ciekawe, po latach Stroński miał żałować swoich słów i tego, jaki odniosły skutek. Adam Pragier, socjalista i były żołnierz Legionów Polskich – a więc postać z drugiej strony politycznej barykady – rozmawiał z nim na ten temat. "Z uwagi na pamięć profesora Stanisława Strońskiego chcę wspomnieć, że gdy w ostatnich dniach września 1939 roku działaliśmy w Paryżu wspólnie dla odtworzenia rządu polskiego na obczyźnie i zachowania ciągłości prawnej państwa polskiego, gdy na tym tle nastąpiło między nami znaczne zbliżenie, Stroński sam rozpoczął ze mną rozmowę o tragicznych dniach grudniowych roku 1922.
Stroński w artykule z 10 grudnia 1922 roku pod tytułem "Ich prezydent", opublikowanym dzień po wyborze Narutowicza, pisał, że "obce narodowości, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, głosami swemi, w liczbie 103, dołączonymi do mniejszości głosów polskich, w liczbie 186, narzuciły wczoraj większości polskiej, w liczbie 256, mianowicie 227 za p. Maurycym Zamoyskim i 29 kartek białych, wybór p. Gabriela Narutowicza na Prezydenta Rzplitej Polskiej".
Prawicowa prasa nie mogła znieść porażki kandydata Związku Ludowo-Narodowego – popieranego przez endecję, bogatego i wpływowego hrabiego Zamoyskiego. Jego wygrana początkowo wydawała się przesądzona, jednak w piątej turze głosowania przed Zgromadzeniem Narodowym został spektakularnie pokonany przez Narutowicza. Co trzeba podkreślić, do porażki tej przyczyniły się nie tylko głosy polityków reprezentujących w parlamencie mniejszości narodowe, ale również ludowców z "Piasta".
Prezydent z "akcji żydowsko-masońskiej"
Wybór kandydata, który miał stanowić nadzieję na znalezienie wspólnego głosu w podzielonym polityką społeczeństwie, stał się tego kandydata przekleństwem. Narutowicz – wówczas minister spraw zagranicznych w rządzie Juliana Nowaka – został fizycznie zaatakowany już w dniu wyboru na prezydenta. 9 grudnia, gdy Zgromadzenie Narodowe głosowało nad jego kandydaturą, on jak gdyby nigdy nic pracował w gmachu MSZ. Kiedy wracał wieczorem do domu, czekająca na niego na Nowym Świecie grupa niezidentyfikowanych mężczyzn próbowała zatrzymać jego powóz, okładając szyby kijami.
Należy tu podkreślić, że konkurent Narutowicza do fotela prezydenta Rzeczpospolitej, podobnie jak szereg polityków związanych z prawicą: Ignacy Jan Paderewski, Władysław Grabski czy książę biskup Adam Sapieha – odcięli się od tych ataków. "Uznaję z całym szacunkiem wolę narodu i ubolewam nad zacietrzewieniem, które sprawia, iż pełni Pan swe nowe obowiązki w trudzie, goryczy i niebezpieczeństwie. Zwróciłem się do mego stronnictwa, aby nie łączono mego nazwiska i mojego dobrego imienia z motłochem, obrzucającym Szanownego Pana kamieniami" – napisał w depeszy gratulacyjnej do Gabriela Narutowicza hrabia Maurycy Zamoyski.
"Czy p. Gabriel Narutowicz nie ma poczucia niewysłowionej krzywdy wewnętrznej, jaką wyrządza narodowi polskiemu?” – pytał Stanisław Stroński na łamach "Rzeczpospolitej" 10 grudnia. "Wybór ten, zdumiewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rzeczy, z którym większość polska musi walczyć i na podstawie którego żadną miarą nie stanie do pracy państwowej, bo to byłoby tylko utrwalaniem rozstroju i zagładą podstawowych pojęć, któremi stoją narody" – dodał.
Podobnie o Narutowiczu pisały inne gazety umiejscawiające swoje sympatie polityczne daleko na prawo. Na przykład w "Kurjerze Warszawskim” nowego prezydenta krytykował parlamentarzysta i pisarz Władysław Rabski, a w „Gazecie Warszawskiej” wyraz swojej głębokiej niechęci wobec Gabriela Narutowicza dawał polityk i publicysta Antoni Sadzewicz.
"Jak śmieli Żydzi narzucić Polsce swego prezydenta?” – pisał w "Gazecie Porannej 2 Grosze" duchowny i poseł endecji Kazimierz Lutosławski. "Sprawy zaszły tak daleko, że trzeba odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Wybór prezydenta przez mniejszości narodowe kierowane przez Żydów, jest nie tylko początkiem, a dojrzałym owocem starannie i długo przygotowywanej akcji żydowsko-masońskiej, dążącej do opanowania państwa polskiego" – można było przeczytać na łamach tego dziennika. "Walka się zaczęła. Walkę przeprowadzimy na wszystkich polach życia. Nasza walka będzie spokojna, zimna i uporczywa. Z tej walki Polska narodowa musi wyjść zwycięsko" – pisał Lutosławski.
Ataki polityczne na Narutowicza były często uzupełniane komentarzami satyrycznymi. Przeglądając wydania "Rzeczpospolitej" z grudnia 1922 roku, znajdujemy na przykład rysunek przedstawiający mężczyznę o semickich rysach twarzy, który wznosi nad głową głaz z napisem "blok mniejszości". Pod rysunkiem znajduje się adnotacja: "Na tym granicie oprze się prezydent Rzeczypospolitej".
"Na mieście w dzielnicy żydowskiej rozgwar i radość. Przechodnie żydowscy serdecznie sobie ręce ściskają. Tu i ówdzie widać sentymentalne sceny wymiany pocałunków (autentyczne). Z kawiarni »Roma« wyszło 3-ch mężczyzn o wybitnie semickim wyglądzie. Nadbiegł zapewne ich dobry znajomy i pyta:
– Więc kto wybrany?
– Nasz...
Rozjaśniają się miny, serdecznie uścisk dłoni, głęboki ukłon. A z boku gromadka akademików zdążających do domu Akademickiego. Z gromadki dolatuje głos: – Psia krew, żydy się cieszą".
Tego rodzaju publicystyka, podlana antysemityzmem i niechęcią wobec innych narodowości, łatwo trafiała na podatny grunt. Narutowicza oskarżano, że sprzyja nie tylko Żydom, lecz także Niemcom, wytykano, że studiował w Szwajcarii oraz że nosi również szwajcarskie obywatelstwo, co według prawicowych gazet było wyparciem się polskości i dyskwalifikowało go że służby Polsce. Pisano, że jest bogaty i w związku z tym z pewnością reprezentuje interesy światowej finansjery, a nie polskie. Nie zauważano, że wywodził się ze starego rodu szlacheckiego ze Żmudzi, że na emigracji działał w pomagającej Polakom partii "Proletariat”, a od 1920 roku był ministrem robót publicznych w rządzie wywodzącego się z endecji Władysława Grabskiego, w pierwszym rządzie Wincentego Witosa oraz dwóch gabinetach Antoniego Ponikowskiego. Pomijano również, iż stał na czele resortu dyplomacji w dwóch kolejnych rządach – Artura Śliwińskiego i Juliana Nowaka.
Wybór, zaprzysiężenie i zamach
W dnu zaprzysiężenia prezydenta elekta, 11 grudnia, emocje sięgały zenitu. Na ulicach wybuchały zamieszki. Zgromadzony na Placu Trzech Krzyży kilkutysięczny tłum zablokował dostęp do gmachu Sejmu barykadą ułożoną z ławek, próbując uniemożliwić Narutowiczowi dojazd na ulicę Wiejską. Jego odsłonięty powóz obrzucono zamarzniętymi grudami błota i kamieniami. Policja musiała torować mu drogę. Prezydent elekt został trafiony dużym kawałkiem lodu w twarz i kiedy w poplamionym błotem płaszczu dotarł do Sejmu, prosił, by służby nie wyciągały konsekwencji wobec demonstrantów. "Lepiej, że ja oberwałem, niż gdyby policja skrzywdziła któregoś z tych małych chłopców biorących udział w tej łobuzerce ulicznej. Oni są niewinni" – powiedział.
Sytuacja na ulicach była na tyle poważna, że Józef Piłsudski, który 14 grudnia oficjalnie miał oddać władzę Naczelnika Państwa w ręce pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej, zaproponował, iż zanim to zrobi, zdusi zamieszki. "Czy jestem jeszcze Naczelnikiem, czy nie? Nie mogę oddać władzy w tej chwili, kiedy banda gówniarzy zakłóca spokój, znieważa prezydenta, a rząd nic na to. Dajcie mi władzę, a ja uspokoję ulicę” – powiedział na spotkaniu z ministrami rządu Juliana Nowaka. Ci odrzucili jednak propozycję Piłsudskiego.
Aleksandra Piłsudska, żona marszałka, przedzierała się przez zgromadzony w śródmieściu tłum. "W ścisku nie mogłam się prawie ruszyć" – notowała we wspomnieniach. "Z jednej strony parła na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała, o co chodzi, z drugiej – gruba, wielka służąca. Ta ostatnia z czerwoną twarzą podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami i krzycząc: »Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem!«" – relacjonowała. "Skończyło się na tym, iż wszyscy dookoła mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób" – zanotowała Piłsudska.
PRASA O WYBORZE I ZABÓJSTWIE PREZYDENTA GABRIELA NARUTOWICZA
Niezrównoważony i niepoczytalny?
Narutowicz zginął zaledwie pięć dni po zaprzysiężeniu. Kiedy na wystawie malarstwa w Zachęcie zatrzymał się przed obrazem Teodora Ziomka "Szron", stanął za nim Eligiusz Niewiadomski – artysta malarz, do niedawna także kierownik wydziału malarstwa i rzeźby w ministerstwie kultury. Trzykrotnie wystrzelił do prezydenta z rewolweru. Narutowicz osunął się na podłogę. Zamachowiec stanął z boku, spokojnie czekając na pojmanie przez policję.
Czy był chory psychicznie, jak wyrokowały gazety i jak przekonywał już następnego dnia po zamachu Stanisław Stroński w artykule "Ciszej nad tą trumną!”, pisząc o "człowieku niezrównoważonym i wręcz niepoczytalnym”? Można mieć wątpliwości, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że przez ponad 20 lat był cenionym wykładowcą na Politechnice Warszawskiej. Pracował poza tym nad dwiema monografiami poświęconymi malarstwu, był również chwalony za zaangażowanie i sumienność na swoim stanowisku w resorcie kultury. Jak zeznał na procesie współpracownik zamachowca z czasów jego kariery urzędniczej, "pracowitość, jaką wkładał pan Niewiadomski w swoje urzędowanie, była tak wielka, że wyższa władza, to jest minister, wielokrotne zwracał na niego uwagę, czy to awansując go, czy prosząc o radę”. "Organizator, fanatyk, wizjoner nieszczęsny" – tak z kolei wspominał go poeta i pisarz Emil Zegadłowicz, który przez jakiś czas również pracował w resorcie kultury.
Nie ulega wątpliwości, że Niewiadomski znajdował się pod silnym wpływem idei endeckich. Zeznał w śledztwie, że traktował swój czyn jak misję uwolnienia Polski od hańby, jaką było wybranie prezydenta głosami wrogów narodu polskiego. W czasie procesu zażądał dla siebie kary śmierci i stojąc przed plutonem egzekucyjnym – z bukietem czerwonych róż w dłoni, patrząc w lufy karabinów, bez opaski na oczach – oświadczył: "Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski". Warto też podkreślić, że pogrzeb zamachowca zamienił się w wielką demonstrację. Trumnę Niewiadomskiego odprowadzało na Powązki około 10 tysięcy żałobników. Środowiska prawicowe okrzyknęły go bohaterem narodowym i męczennikiem.
"Więc ciszej, dużo ciszej nad tą otwartą trumną, w żałobie, w skupieniu, w głębokiem zastanowieniu się nad wszystkiem, czego szargać i szarpać i gwałcić nie wolno” – pisał Stroński w "Rzeczpospolitej" o śmierci Narutowicza, podkreślając jednocześnie, że prawica nie zmieni zdania i "myli się każdy, kto sądzi, że jakiekolwiek wstrząśnienia, najboleśniejsze nawet, zepchną ją z drogi tej zasady, że w odradzającej się Polsce gospodarzyć i odpowiedzialność brać może tylko większość wyłącznie polska, a uzależnianie się od obcych i wrogich narodowości jest zgubą".
Zabójstwo polityczne - pojęcie nieostre
Badacz przemocy na tle politycznym dr Daniel Mider z Uniwersytetu Warszawskiego wskazuje na cztery kryteria oceny zbrodni zwanej morderstwem politycznym. Są nimi:
- forma zabójstwa,
- ofiara,
- sprawca,
- motyw.
Forma
Jeżeli chodzi o formę zbrodni, to między śmiercią Gabriela Narutowicza a śmiercią Pawła Adamowicza występuje najwięcej podobieństw. Oba zamachy były skrytobójstwem.
Zabójca Narutowicza Eligiusz Niewiadomski miał prawo być na wystawie w Zachęcie. Dostęp do galerii w dniu spodziewanej tam wizyty prezydenta RP był wprawdzie ściśle limitowany, ale Niewiadomski był przecież malarzem i ministerialnym urzędnikiem. Ostatnią rzeczą, której mógł się spodziewać prezydent Narutowicz, było to, że zastrzeli go zaproszony na wystawę miłośnik sztuki. Na tym polegał podstęp mordercy.
Paweł Adamowicz, zanim został zabity, stał zaś na scenie, na którą nie każdy mógł wejść. Zabójca dostał się tam podstępnie, najprawdopodobniej podając się za dziennikarza. Mógł bez przeszkód zbliżyć się do niczego nieświadomej ofiary.
Zarówno Eligiusz Niewiadomski, jak i Stefan W. po dokonaniu zbrodni poddali się. Niewiadomski pozwolił się rozbroić wiceprezesowi Zachęty i adiutantowi prezydenta. Stefan W., nie stawiając oporu, położył się na ziemi, dał się obezwładnić pracownikowi technicznemu i wyprowadzić ochronie.
Ofiara
Ofiarami obu zbrodni, tej w warszawskiej Zachęcie i tej na Targu Węglowym w Gdańsku, padli politycy pochodzący z wyboru.
Gabriel Narutowicz był prezydentem Polski, wybranym w wyborach pośrednich przez Zgromadzenie Narodowe. Paweł Adamowicz sprawował urząd prezydenta Gdańska. W 1998 roku został wybrany na to stanowisko w wyborach pośrednich przez Radę Miejską, a od 2002 roku (po zmianie przepisów) na kolejne kadencje wybierali go bezpośrednio mieszkańcy Gdańska.
Adamowicz konsekwentnie określał siebie przede wszystkim jako samorządowca, a nie polityka. Należał jednak do partii politycznych. Były to kolejno Partia Konserwatywna Aleksandra Halla, Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe i w końcu Platforma Obywatelska. Członkostwo w tym ostatnim ugrupowaniu zawiesił po tym, jak prokuratura postawiła mu zarzuty w związku z domniemanymi nieprawidłowościami w oświadczeniach majątkowych. Wymiar sprawiedliwości nie zdołał prawomocnie rozstrzygnąć sprawy oświadczeń. Od trzech lat Paweł Adamowicz nie należał do żadnej partii.
Sprawca
Zabójca Gabriela Narutowicza, Eligiusz Niewiadomski, wywodził się z ruchu narodowo-demokratycznego. Należał do tajnej organizacji społeczno-politycznej o nazwie Liga Narodowa, walczącej o wyzwolenie Polski spod jarzma zaborców. Pod zaborami kolportował czasopismo Narodowej Demokracji "Przegląd Wszechpolski". Był więźniem politycznym carskiej Rosji. W niepodległej Polsce był urzędnikiem. Pracował w ministerstwie kultury. Jego życiową drogę wyznaczała polityczna idea wielkiego narodu polskiego.
Nie wiadomo, by Stefan W., który zabił Pawła Adamowicza, prowadził jakąkolwiek działalność polityczną. Był przestępcą. Siedział pięć i pół roku w więzieniu za kilka napadów rabunkowych. Motyw zbrodni ogłosił bezpośrednio po zadaniu prezydentowi Gdańska ciosów nożem.
Motyw
Motywem zbrodni, której dopuścił się Stefan W. była - jak sam powiedział - chęć zemsty na Platformie Obywatelskiej za rzekomą osobistą krzywdę, jakiej miał doznać w więzieniu. O ile - jak wynika z wystąpień Rzecznika Praw Obywatelskich - zdarza się, że dochodzi do tortur zatrzymanych na policji, o tyle nie ma sygnałów na temat metodycznego i długotrwałego zadawania bólu więźniom przez funkcjonariuszy.
Tak czy inaczej, słowa zbrodniarza z Gdańska będą musiały zostać wyjaśnione. Dla osądzenia sprawcy niezbędne jest bowiem zarówno udowodnienie popełnienia czynu, jak i wyjaśnienie osobistego stosunku przestępcy do zbrodni. Wyjaśnienie tej drugiej okoliczności jest niezbędne dla prawidłowego wymierzenia kary.
Należy jednak pamiętać, że oskarżony może bezkarnie kłamać, w tym fałszywie pomawiać inne osoby. Sąd nie musi dawać mu wiary. Może uznać wyjaśnienia dotyczące motywu zbrodni za całkowicie nielogiczne i niedorzeczne.
Jak informuje prokuratura, Stefan W. na początku 2016 roku spędził około półtora miesiąca na oddziale psychiatrycznym aresztu śledczego. Rozpoznano u niego schizofrenię. Do końca pobytu w więzieniu, czyli do 8 grudnia 2018 roku, Stefan W. był pod stałą kontrolą medyczną. Na tydzień przed końcem odsiadki matka Stefana W. alarmowała policję, że niepokoi się z powodu stanu psychicznego swojego syna.
Stefan W. zostanie w najbliższym czasie ponownie poddany badaniom przez psychiatrów. W idealnym świecie należałoby oczekiwać, że elementem tego badania będzie nie tylko stwierdzenie bądź wykluczenie choroby psychicznej oraz niezależne zbadanie zdolności rozpoznawania czynów w momencie popełnienia zbrodni, ale również to, w jaki sposób w umyśle przyszłego zabójcy powstało poczucie krzywdy i pod wpływem jakich czynników powiązał swoją domniemaną krzywdę z konkretnym ugrupowaniem politycznym.
I dopiero sąd powinien ocenić, czy sposób myślenia oskarżonego ma jakikolwiek związek z faktami, czy też jest urojeniem powstałym pod wpływem otoczenia. A jeżeli tak, to jakiego otoczenia i w jaki sposób. Innymi słowy, pod wpływem jakiego czynnika więzień Stefan W. doszedł do przekonania, że za jego domniemaną krzywdę odpowiada konkretne ugrupowanie polityczne w kraju, w którym od trzydziestu lat nie ma więźniów politycznych. I w końcu, gdyby Stefan W. okazał się poczytalny, to czy jego wnioskowanie na temat swojej rzekomej krzywdy ma sens czy jest całkowicie niedorzeczne.
Atmosfera
Pozostaje jeszcze kwestia szerszego otoczenia i atmosfery w Polsce, które poprzedzały dokonanie obu zbrodni.
Blisko wiek temu prawicowa prasa rozpętała przeciw Narutowiczowi kampanię niechęci z elementami nienawiści. Pierwszego prezydenta RP określano jako "zawadę". Skoro nie można było przeszkody pokonać, bo demokratyczny wybór był nie do podważenia, znalazł się ktoś, kto postanowił "zawadę" usunąć.
Wypominano Narutowiczowi, że poparły go zasiadające w parlamencie mniejszości narodowe. Dawano do zrozumienia, że jest prezydentem Żydów, a nie Polaków.
Trudno snuć tu analogie wprost, bo dzisiejsza Polska nie jest krajem wieloetnicznym jak II Rzeczpospolita. Nie sposób jednak nie wspomnieć, że dzisiejszym środowiskom nacjonalistycznym w Polsce nie w smak była postawa Adamowicza, który opowiadał się za przyjmowaniem w Polsce przybyszów z zagranicy, którzy chcą się tu osiedlić. Za tę postawę, której wyrazem była między innymi wspólna deklaracja prezydentów o gotowości do przyjęcia uchodźców, otrzymał od Młodzieży Wszechpolskiej "akt politycznego zgonu". Wystawcy tego aktu zarzucili mu i pozostałym dziesięciorgu prezydentom "liberalizm, multikulturalizm i głupotę".
Śledztwo w sprawie aktów politycznego zgonu prokuratura umorzyła. Zaledwie kilka dni po wydaniu tego postanowienia Urząd Stanu Cywilnego w Gdańsku musiał wystawić zamordowanemu prezydentowi miasta akt zgonu rzeczywistego.
Polityczne akty zgonu nie były jedynym przypadkiem, w którym skrajnie prawicowe ugrupowania wyrażały swą niechęć do osób publicznych, posługując się symboliką śmierci. Nie inaczej było, gdy na rynku w Katowicach mężczyźni, którzy utrzymywali, że są narodowcami, powiesili na szubienicach portrety europosłów Platformy Obywatelskiej.
Towarzyszą temu przypadki swoistego pochwalania zbrodni. W ubiegłym roku do opinii publicznej przebiła się wiadomość o zbieraniu pieniędzy przez Stowarzyszenie "Duma i Nowoczesność" na rzecz odsiadującego w RPA dożywocie za popełnienie tam mordu politycznego. Rok temu - w rocznicę wykonania wyroku śmierci na Eligiuszu Niewiadomskim - pod siedzibą prezydenta RP w Warszawie demonstrowało skrajnie nacjonalistyczne Narodowe Odrodzenie Polski. Uczestnicy manifestacji obnosili się z transparentem przedstawiającym podobiznę zabójcy prezydenta Narutowicza z rewolwerem w dłoni i hasłem: "Eligiusz Niewiadomski - człowiek zasad".
W przedwojennym hejcie wytykano prezydentowi Narutowiczowi także to, że był nie tylko obywatelem Polski, ale również Szwajcarii. Problem ten wprawdzie nie dotyczył Pawła Adamowicza, ale kwestia, czy osoba z podwójnym obywatelstwem może sprawować funkcje państwowe, była roztrząsana w świecie polityki w połowie ubiegłego roku, gdy na wniosek ministra sprawiedliwości Sejm uchwalił, że sędziowie nie mogą mieć podwójnego obywatelstwa, a wyłącznie polskie. Wszystko w imię "ograniczenia ryzyka działania na rzecz innego państwa".
Nie sposób nie odnotować, że śmierć Pawła Adamowicza skłoniła polityków wszystkich opcji do zwrócenia uwagi na to, że język debaty publicznej jest zbyt ostry i za dużo jest w nim nienawiści. Osobną kwestią jest to, czy i jakie wnioski politycy z tego wyciągają. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przedwojenny gazetowy hejt na Narutowicza i to, co obecnie wylewa się z tak zwanych mediów społecznościowych, ma bardzo podobną naturę i formę. Zmieniło się jedynie tak zwane pole eksploatacji. Papier został wyparty przez internet, a głos może zabrać publicznie każdy. Nie tylko ci, którzy mają dostęp do maszyn drukarskich.